W pomieszczeniu zapadła cisza. Radziewicz przez długą chwilę wpatrywał się ślepo przed siebie, zupełnie nie przyjmując do wiadomości szokujących informacji, jakie podała Kremenko. Dopiero po jakiejś minucie zaczął analizować, zastanawiać się i tłumić ostre przekleństwa, które tańczyły mu na końcu języka. Spojrzenia ministrów wędrowały między Prezydentem, a Minister Spraw Wewnętrznych, która ponuro obserwowała szefa rządu. - Masz rację, Walia, sytuacja jest krytyczna - podjął wreszcie Radziewicz, starając się zachować spokój. - Jak dobrze cię znam, podjęłaś już wszelkie konieczne kroki. Dla pewności dodam: obstawić granice, ostrzec służby, rozpocząć akcję poszukiwawczą. Rzucić wszystko, byle złapać szpiega, niezależnie od kosztów. Jednocześnie zachowujemy spokój, trzeźwość umysłu i pełną dyskrecję. Informacja o utracie danych nie może wyjść poza tę salę - Radziewicz sięgnął po szklankę wody i poczuł nagłą ochotę na papierosa. - Musimy dowiedzieć się jak najwięcej, o tym człowieku. Gdy tylko ten... Mladka... odzyska przytomność, wyciągnijcie z niego wszelkie szczegóły. Julia - Prezydent zwrócił się do szefowej wywiadu - wykorzystaj swoje kontakty i wszystkich najlepszych szpiegów, by dowiedzieć się, dla kogo pracuje ten Meerkat. Może już coś wiece? - Radziewicz spojrzał się na Białorusinkę i Ukrainkę. Po uzyskaniu ewentualnej odpowiedzi, lub chwili wymownego milczenia, zwrócił się do generała Dzióba, siedzącego po drugiej stronie sali. - Panie generale, pełna mobilizacja armii, szczególnie ze strony wybrzeża. Proszę przerzucić tam część rezerwy i spróbować załatać ewentualne luki w obronie, które mógłby wykorzystać nieprzyjaciel znający rozmieszczenie naszych wojsk. Tylko błagam o dyskrecję, bo media zaraz zrobią aferę... - powiedział Radziewicz. Wiedział, że czekają go bardzo długie i nerwowe dni. Czy po to inwestowali od dziesiątek lat tyle pieniędzy w bezpieczeństwo wewnętrzne, by jeden cholerny szpieg wykradł priorytetowe dla obronności państwa dane? |
Sneeringer zachrząknął. - To wielka tragedia i tak dalej - zaczął, - ale nie rozumiem do końca po co ja tu jestem potrzebny. - Cóż, zatrudniamy wielu ludzi, ale nie wierzę, by były wśród nich osoby tak głupie, by wysadzić połowę okrętu - odpowiedział poirytowany McIntyre. - Czuję, że czeka nas rozkręcenie małego skandalu dyplomatycznego, a to - jak sam rozumesz - może zaszkodzić naszym małym planom. - W jaki sposób? - Będziemy zaangażowani. Stronniczy. Będziemy mieli na rękach otwarty konflikt. To nie do końca współgra z hasłami pokoju i porozumienia. - Moim zdaniem... Możemy to obrócić na naszą korzyść. Użyjemy karty ofiary, podkręcimy znaczenie ciosu jaki zadano w nasze ufne plecy. Wszystko, byle uniknąć kolejnych tragedii. Zostaniemy Jezusem Kwinty, niosącym nową ewangelię kooperacji. - A sprawcy? - spytał McIntyre po chwili zastanowienia. - Zobaczymy, na razie nawet nie wiemy czy to czynnik zewnętrzny. Może wykreujemy w nich powszechnego wroga, może po prostu wydusimy miliardy odszkodowań. Najlepiej by chyba było, gdybyśmy im publicznie przebaczyli, a potem wydusili miliardy oszkodowań. Lammert może i był tłustą, chciwą świnią, ale trzeba było przyznać - bardzo przebiegłą tłustą, chciwą świnią. - Anthony, ma być na bieżąco z całą sprawą. Lammert, wrócimy do tego, gdy będziemy wiedzieli na czym stoimy. Na razie możesz poćwiczyć pisanie płaczliwych komunikatów. - Wracając jednak do istoty problemu... - nieśmiało przebąknął Vanderbilt. - Tak, musimy wiedzieć... - Alasdair zadumał się, wpatrzony w pusta krzesło po drugiej stronie stołu. - Żywności bezproblemowo starczy na tydzień, już wspomniałeś, niemniej przydałby się kompletniejszy wykaz. Z okrętów mniej poharatany jest Kelvin, chcę wiedzieć jak szybko postawicie go na nogi, gdybym wydał wam upoważnienie na pchnięcie na niego całych środków związanych z surowcami planetarnymi? Lammert! - Tak? - Czy ktoś... Na przykład te Złote Równiny... Byłby w stanie samemu przetransportować coś do Metropolis? Na pewno ktoś trzyma jakiś okręt kosmiczny w garażu. Tylko żeby była jasność - przed podpisaniem umowy nie mogą się dowiedzieć, w jak krytycznej sytuacji się znajdujemy. Będziesz musiał wymyśleć jakąś przekonującą wymówkę, dla której nie przylecimy sami. - Cóż... - spróbował odpowiedzieć. - I gdzie do cholery jest Zapruder? |
Ragnan Narada zakończyła się, podobnie jak manewry. Po paru oficjalnych pożegnaniach kompleks wojskowy opuścili ostatni państwowi oficjele, na miejscu zostali jedynie członkowie jego obsługi. Kilkanaście państwowych pionowzlotów wystartowało z położonego niedaleko lądowiska, lecąc w kierunku stolicy. Po kilkudziesięciu minutach oczom pasażerów ukazało się wielkie miasto, otoczone górskimi łańcuchami. Tysiące domów, często częściowo wtopionych w skalne zbocza, setki wieżowców, w całości pokrytych cieniem masywu, oraz przytłaczająca obecność Anielskich Skrzydeł stanowiły o niezwykłym charakterze Ragnanu. Powiadało się niegdyś, że w tym mieście syntetyczną kokainę sprzedaje się jak gdzie indziej cukierki na gardło, jednak te czasy dawno odeszły w niepamięć - obecnie mówi się raczej, że statystycznie na jednego mieszkańca przypadają dwa karabiny i kilo amunicji. Oczywiście Państwowy Urząd Statystyczny dementuje te pogłoski, bo podrywają autorytet wojska. Ze zgryźliwym uśmieszkiem, ale dementuje. Od rządowego szyku odłączały się kolejne pojazdy, lądując na rozmieszczonych dość gęsto w całym mieście lądowiskach. VTOL Marszałka zaczął się zniżać nad obrzeżami miasta, w końcu zatrzymując się w jego posiadłości. Rozległy ogród, pośrodku którego znajdowało się miejsce dla pionowzlotów, otaczał piętrową willę z basenem, położoną na dość wysokim wzgórzu. Do drzwi prowadziły wijące się po jego zboczu schodki z granitu. W dobie powszechnego stosowania wind i schodów ruchomych nawet w prywatnych domach wydawało się to dość staromodne, ale gwarantowało tak niezbędny dla wojskowego ruch. Dwaj stojący w wejściu gwardziści w paradnych mundurach zasalutowali. Wyposażeni byli w straszliwie staromodne karabiny, oparte jeszcze na zasadzie wybuchowego ładunku miotającego. Nie miały one najmniejszych szans na przebicie nowoczesnej kamizelki kuloodpornej, ale nie na tym to polegało - gwardia była jedynie reprezentacyjna, ale i tak jej członkowie potrafili zabić człowieka za pomocą kija od szczotki. Graham wszedł do domu. Żona była jeszcze w pracy, syn był na wycieczce szkolnej. Silverhead miał jakieś pół godziny dla siebie - góra. Można byłoby to wykorzystać. Albo nie. CGP 5.33, 13.V.36 Piwnica pod budynkiem JunkExp Long St 54, Shady Sands - Z zarzutem szpiegostwa za dobrze ci nie będzie w tym kraju, "Willis", czy jak tam się tak naprawdę nazywasz. - Bez dowodów to żaden zarzut - odparł łysiejący mężczyzna w średnim wieku, siedzący na krześle pośrodku pomieszczenia. Udawał pewnego siebie, chociaż na twarzy dalej miał zaschłą krew. Antyterroryści nie obeszli się z nim zbyt uprzejmie. - Dowodów mamy dosyć, dziękuję bardzo, sprawdzaliśmy cię przez pół roku prawie. Nie byłeś zbyt ostrożny. Zastraszanie, pobicie, a z tego, co znaleźliśmy w twojej chałupie, dojdzie jeszcze usiłowanie morderstwa. No i szpiegostwo. Uwierz, bardzo fajnie możemy ci zatruć życie, chyba, że zaczniesz sypać. Kapitan Wilson westchnął ciężko, spoglądając na aresztanta. Przez piętnaście lat pracował w wywiadzie i nigdy wcześniej nie trafił mu się taki gość. "Willis" wpadł, mając przy sobie - obok kilkunastu lewych paszportów - mnóstwo zaszyfrowanych wiadomości, widocznie wpadli mu do mieszkania wkrótce po wizycie kuriera. Teraz trzeba było tylko je odkodować i wyłapać resztę szajki. A już schwytany szpieg mógł się w tym okazać bardzo pomocny. - Zacznij sypać. Reszta twoich albo właśnie spierdala do granicy, albo zaraz będzie w celi obok. Nie uchronią cię, rozumiesz. Żeby się tutaj dostać, musieliby wparować przez drzwi plutonem wojska. - Skąd pewność, że tego nie zrobią? - Nie bądź śmieszny. - Nie jestem. - Nie zmuszaj mnie, żebym sprawił ci ból. - Niczego się ode mnie nie dowiesz, a tortury są chyba u was zakazane? - Wiesz, to miejsce oficjalnie nie istnieje, a ciebie tu oficjalnie nie ma. Nasz sprzęt jest nowy, jeszcze nieskalibrowany. Pomożesz nam w tym? Więzień zamilkł. - Nie chce współpracować - zanotował kapitan, głośno sylabizując pisany tekst. - Dobra, Greg, dawaj "laskę" i "proszki". Zaczynamy zabawę. Drugi funkcjonariusz APIS otworzył szafkę i wyciągnął z niej długą, cienką tubę oraz paczkę pastylek. Odkręcił wierzch "laski" i wyjął ze środka strzykawkę, rękawiczki i parę odczynników chemicznych. Założył rękawice i zaczął mieszać odczynniki w stojącej obok misce. Po chwili dorzucił do niej piguły i wlał całość do strzykawki. Mina więźnia zrzedła, na skroniach pojawił się pot. - Widzisz, "Willis", pewnie wiesz, co to jest, ale ja ci przypomnę. Otóż to jest coś, co my nazywamy "termometrem". Zastrzykniemy ci to w ramię, tak, żeby wyglądało, że pokłułeś się przy braniu jakichś prochów. A toto zacznie ci rozwalać włókna nerwowe. Nie grozi ci nic wielkiego... Poza, oczywiście, paraliżującym bólem. Zero siniaków, a po wszystkim całość wypłucze się z organizmu po dwóch godzinach. Radziłbym, żebyś zaczął sypać teraz. Wilsonowi odpowiedziało milczenie. - Jak wolisz - kontynuował kontrwywiadowca. - Greg, zaczynaj. Milczący funkcjonariusz podszedł do więźnia i krzywo na niego spojrzał. - Zawsze byłeś kiepski w przekonywaniu ludzi, Wilson, zresztą mówiłem ci, że on i tak będzie się zapierał - rzucił tylko, zanim zaczął nakłuwać przegub ramienia szpiega. Zanim jeszcze udało mu się wbić szpilę, tym zaczęły targać konwulsje, padł na ziemię, a z ust pociekła mu piana. - Jasna cholera! - wrzasnął Greg. - Chyba nic się już od niego nie dowiemy - dodał Wilson. Wyszedł z dusznego pokoju przesłuchań i poszedł po kawę, a za nim ruszył "Doktor". Siedzący przed drzwiami współpracownicy spojrzeli na nich nerwowo. - Dajcie znać na medyczną. Chyba mamy "kasownika". - Greg, mamy problem - powiedział "Neurolog", barczysty Murzyn z deszyfracji. - Już wiemy, co było w tych dokumentach. - No i? - Ktoś planuje na nas najechać. Wilson wypluł herbatę. - Trzeba dać znać do szefostwa i ministerstwa - rzucił. - Już się tym zajęliśmy. Zaraz będą o wszystkim wiedzieć. Dwie godziny później w sypialni premiera zadzwonił holofon. Na interfejsie widniał numer Irvinga Butlera. FNS - Panie prezydencie - westchnął Dziób - domaga się Pan niemożliwego. Mobilizacja przeszło jednej trzeciej naszej armii i prawie całej floty nie może się odbyć potajemnie. Nawet zakładając, że nie będziemy wzywać rezerwistów, to przemieszczenia takich ilości wojska muszą zwrócić czyjąś uwagę... Niekoniecznie nawet mediów. - A gdy dowie się o tym opozycja - wtrącił Latwiniuk, jak zwykle niepytany - to możemy się już wynosić z Kancelarii. Jeśli im powiemy, że nam ukradli dane, to usłyszymy o niekompetencji, jeśli nie powiemy nic, to dowiemy się, że planujemy zamach stanu albo coś jeszcze gorszego. - A co sobie pomyślą sąsiedzi?! - dodał jeszcze zwierzchnik dyplomacji, Pahor. - Że im się zbieramy na granicy, próbując osiągnąć czort jeden wie co. To byłaby katastrofa! - Nie wspominając, że pewnie nikt nie zaatakuje, gdy zobaczą, że się zbieramy, więc zostanie nam tylko wielki i niewytłumaczalny fałszywy alarm... - Ale przecież nie możemy siedzieć z założonymi rękami! - wrzasnął wyraźnie już rozgniewany generał Hlawa. - Jeśli nic nie zrobimy, to w ciągu tygodnia będziemy tu mieli jakieś obce wojska, czy to z CGP, czy z innej Bawarii, nie ma to znaczenia! Słuchajcie, albo... - Cisza! - przerwał debatę Privc. - Panie prezydencie, słuchamy. Maarloewe - Kelvin będzie gotowy... właściwie nie wiadomo - powiedział Vanderbilt. - Wciąż ustalamy, na czym polega problem. Może działać za tydzień, może za parę miesięcy... - Co do statku, postaram się skontaktować z paroma rządami z planety - przerwał mu Sneeringer. - Aprowizację możemy skupić od prywatnych firm w CGP, a co do wynajmu transportowca, skonsultuję się z fachowcami. Może taniej będzie wynająć go gdzie indziej... Poza tym trzeba też wziąć pod uwagę możliwość rozrzucenia ładunku na parę mniejszych statków, które można byłoby wynająć u prywatnych podwykonawców... W tym momencie odezwał się "elektroniczny lokaj". - Panie McIntyre, przyszedł pan Zapruder - odezwał się z głośników ciepły, kobiecy alt, generowany przez syntezator mowy. - Sprawy firmy. Czy mam go wpuścić? |
Graham odpowiedział pozdrowieniem na salut gwardzistów i wszedł do domu. Marynarkę nieco niedbale rzucił na oparcie krzesła i skierował swe kroki w stronę ekspresu do kawy. Zrobił sobie espresso i włączył radio. Leciała jakaś żywa muzyka, którejś z licznych rockowych kapel, które wyrastały jak grzyby po deszczu jako reakcja na stresujące szkolenie i życie w Ragnanie w połączeniu z prochami i legalnymi burdelami. Marszałek oparł się wygodnie o blat kuchni i zamyślił nieco popijając powoli kawę. Coś wisiało w powietrzu, nie wiedział dokładnie co, ale kruchy okres pokoju na kontynencie chyba dobiegał końcowi. Po filiżance kawy i szybkim prysznicu czuł się zdecydowanie lepiej. Usiadł wygodnie w fotelu i zaczął przeglądać najnowsze założenia programu szkoleniowego. Jego całość a nawet poszczególne moduły, były ewenementem na skalę światową. Dzięki temu był również ciężki do skontrowania. |
Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 10:29. |
Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0