[WoD: Mortals] TBL - Cieńka Czarna Linia Tura 1: 17.lipca.2008 (czwartek) godz. 15:00 – 18.lipca.2008 (piątek) godzina 12:00 Siedemnasty lipca 2007 roku zupełnie niczym nie wyróżniał się spośród dziesiątków innych dni w Essen. Trwające od kilkunastu dni wakacje spowodowały, że znacznie więcej młodych ludzi włóczyło się po ulicach, przesiadywało w ogródkach piwnych i w parkach… A nie jednak ten dzień czymś się wyróżniał – przez cały tydzień świeciło słońce i chyba każdy marzył o chwili ochłody. Tego dnia od rana słońce się nie pojawiło, a koło południa zaczęło padac – drobny deszcz powoli pokrywał wszystko warstewką wody… Padało do samego wieczora i rozpogodziło się dopiero koło 23:00, kiedy miasto zdążyło już zasnąć… Wilhelm Leder. Kilka ostatnich godzin Wilhelm Leder zajęty był biurokracją. Kiedy ostatni raport został pieczołowicie umieszczony w systemie było kilka minut po 16. Przypomniał sobie, że obiecał dzisiaj być punktualnie na obiedzie… Cóż – było to już prawie niewykonalne. Wylogował się szybko z systemu i wstał. Kiedy chwytał kurtkę usłyszał głos szefa: - Leder, świetnie, że wychodzisz. Pojedź jeszcze na FederickStrasse 78 – z miną zbitego psa wręczył detektywowi kartkę adresem – masz po drodze; a ja nie mam, kogo wysłać… Wszyscy są w terenie, albo na urlopie, albo chorzy… Pieprzone wakacje… Dzięki za zajęcie się sprawą tej strzelaniny. – odwrócił się i zaczął iść w kierunku swojego gabinetu - Aha, pojechał tam już technik z 36… u nas i tak nikogo nie ma. Cholera – wyciągnął pager i po chwili zniknął u siebie. Policjant spojrzał na kartkę i wepchnął ją do kieszeni. Kod umieszczony koło adresu wskazywał na strzelaninę z prawdopodobnymi ofiarami śmiertelnymi. „Szlag by to trafił” – pomyślał wychodząc z budynku – „Miałem się nie spóźnić…” Pogoda też była do niczego - ślady na zewnątrz budynku będą już zamazane… Po kilku minutach był już na miejscu zdarzenia. Oprócz dwu policyjnych radiowozów, po przeciwnej stronie ulicy zaparkowane było nowiutkie sportowe Mitsubishi. Samochód, który zupełnie nie pasował do krajobrazu zniszczonej przemysłowej dzielnicy… Krótka rozmowa z mundurowym policjantem doprowadziła do uzyskania w miarę kompletnego opisu zdarzenia: - O 16:02 zawiadomiono numer alarmowy o usłyszanych strzałach i jakichś postaciach w przecznicy koło magazynu na FrederickStrasse 78. Dzwoniono z telefonu komórkowego, dzwoniący twierdził, że słyszał strzały przejeżdżając obok. Patrol wysłany na miejsce zauważył ciało wystające zza śmietnika. Wezwano służby dochodzeniowe…” - Dobra, ja skończyłem. Panowie; proszę uważać i pozbierać wszystkie łuski. – Mężczyzna, chłopak właściwie, ubrany w sportową koszulę i jeansy wyglądał bardziej jak młody, studiujący jeszcze dziennikarz, niż jak policjant – Dochodzeniówka? Cześć, jestem Kurt Webbler… Patolog i technik. Po krótce, co wiem. To przy śmietniku to manekin, więc mamy zwykłą strzelaninę. No prawie zwykłą. Łuski kaliber 11,43, a biorąc pod uwagę, że jest ich około 30 w jednym miejscu – wydaje mi się, że strzelano z micro uzi. Co ciekawe w większości po murach i w metalowe drzwi. Tamte – wskazał palcem – Ale pogoda... Żadnych śladów krwi, albo na tyle minimalne, że zmyła je woda. Nic, z czego da się ściągnąć odciski. Dla spokoju obejrzę łuski w labie, ale też nie spodziewam się wiele. To by było na tyle ode mnie. Raport wyląduje jutro w sieci. Dzisiaj jadę już do domu. Na razie. Chłopak odszedł w kierunku Mitsubishi, a Leder poszedł obejrzeć miejsce zdarzenia. Faktycznie wyglądało na to, że ktoś stojąc w może 2,5 metrowym przejściu pomiędzy fabrycznymi budynkami wystrzelił serię w ścianę po łuku, aby potem ostrzelać metalowe drzwi. Drzwi musiały być otwarte podczas strzelaniny. Faktycznie były tylko przymknięte i prowadziły na niewielką, techniczną, klatkę schodową. Jedyną rzeczą, jaka była tu zastanawiająca był ślad na tynku. Ślad wyglądający jakby ktoś paznokciami zarysował tynk… Panokciami? Na głębokość ponad dwu centymetrów? Niewykonalne. Niewątpliwie zarysowania były świeże… W dalszej części korytarza coś zachrzęściło i kilkanaście sekund później policjant dobiegł do okna, przez które ktoś właśnie wyskoczył. Dobrze zbudowana sylwetka zignorowała wezwanie do zatrzymania i dopadła sportowego motoru bez rejestracji… Cholera. Nie zostawało nic innego jak wrócić do domu… Sara Brauer. Sara wróciła do domu i jak zwykle w drodze do mieszkania zajrzała do skrzynki na listy. Tym razem oprócz zwyczajowej porcji reklam, rachunku za telefon oraz koperty z wielkim nadrukiem „wygrana”; w paczce korespondencji znajdowała się pistacjowo-zielona koperta z firmowej papeterii „Galerii Rosenthal” – największej w Essen galerii sztuki. Koperta adresowana do niej. Panna Brauer odłożyła korespondencję na stolik w przedpokoju, a reklamy wyniosła do kuchni i wyrzuciła. Zajęła się przygotowaniem posiłku licząc na to, że jej druga połowa tym razem się nie spóźni. Gdy obiad zajęty był gotowaniem się i chwilowo przynamniej nie wymagał nadzoru wróciła do przedpokoju i rozerwała zielonkawą kopertę. Pistacjowy zapach perfumowanego papieru na chwilę zawisł w powietrzu. Rozłożyła pismo i przeczytała: „Galeria Rosenthal MonetStrasse 146 Essen Szanowna Pani! Przepraszam za może zbyt obcesowy i nachalny, sposób komunikacji. Jednak sprawa jest dość pilna. Moja asystentka rozmawiała z szefem firmy, dla której Pani pracuje i polecono jej bezpośredni kontakt z Panią, ponieważ firma nie zajmuje się folderami… Z wyrazami szacunku”Ach, przepraszam, powinnam zacząć od czegoś zupełnie innego. Bardzo podoba mi się Pani podejście do sztuki, do koloru… Przyznaję, że zwrócono mi uwagę na Pani pracę w zeszłym tygodniu, kiedy dostarczono do nas te nieszczęsne foldery… Proszę spojrzeć samej – załączam jeden. Foldery te mają reklamować wystawę, jaka odbędzie się w przyszłym tygodniu w mojej galerii. Chciałabym, oczywiście, jeżeli będzie Pani zainteresowana, aby wykonała Pani nowy folder promujący wystawę. Na wszystkie pytania odpowie Karen Ander – moja asystentka. Proszę się z nią kontaktować pod numerem telefonu 658-997-544. Zamaszysty, odręczny podpis, dobrze stylizowany na gotycki tekst: „Lukrecja von Rosenthal” dopełniał pisma. Alex Spatz. Wywiad został umówiony na godzinę 15:30, zatem już koło 15:00 Alex znalazła się po budynkiem, w którym mieściła się „Fundacja”. Obejrzała budynek i weszła do środka. Portier wskazał jej wejście do windy i wjechała na 4 piętro. Kiedy wyszła z windy znalazła się na wyłożonym szarą wykładziną korytarzu, z rzadka ozdobionym reprodukcjami dzieł Moneta. Korytarz był pusty, więc tym bardziej zdziwiło ją zderzenie z mężczyzną idącym w przeciwnym kierunku. Nie zauważyła, aby wychodził z któregoś z pokoi… Kiedy odwróciła się urażona zachowaniem ujrzała tylko plecy mężczyzny – dość wysokiego i postawnego oraz usłyszała niewyraźne „Przepraszam…”. Do jej nosa doleciał delikatny zapach konwalii – być może mężczyzna miał na sobie kosmetyk o takim zapachu? Być może gdzieś na korytarzu rozpylano taki zapach? Nie miała niestety czasu na zrobienie awantury, więc doszła do końca korytarza i weszła do sekretariatu prezesa fundacji. Siedząca za wielkim biurkiem dziewczyna spojrzała na nią z wyrazem bezgranicznego znudzenia w oczach i zapytała, w czym może pomóc. Po krótkiej wymianie zdań i sprawdzeniu czegoś w terminarzu wstała, aby wprowadzić dziennikarkę do gabinetu. Otwarła drzwi i oczom kobiet ukazała się lekka łysinka, jaka pojawiała się na głowie Mariusa Stekera. Głowa leżała bezwładnie na biurku zasłanym papierami. Część z nich spadła nawet na podłogę. Sekretarka zaczęła krzyczeć i histeryzować – kazała więc jej się uspokoić i zadzwonić po pogotowie. Sama weszła do pokoju i… po chwili wyczuła ten sam konwaliowy zapach. Podeszła do mężczyzny i sprawdziła puls. Nie żył, ale różnica w temperaturze ciała była niewyczuwalna – zmarł nie dalej jak pół godziny temu, zapewne nawet mniej. Rozejrzała się po pokoju – nic w nim nie dostrzegając. Nie było żadnych śladów walki… W zasadzie wyglądało to na zawał. „Tylko ciekawe, dlaczego akuratnie dzisiaj? I dlaczego na chwilę przed moim przyjściem?” – pomyślała wietrząc spisek. Sprawdziła jak radzi sobie asystentka i dyskretnie wypytała o zapach konwaliowy - nie używano go w biurach fundacji. Również żaden postawny mężczyzna nie pracował na tym piętrze – stwierdziła sekretarka z miną znawczyni… Alex poczekała, więc na przybycie Policji i złożyła zeznanie. Dość ogólnikowo mówiła o celu swojego przybycia, szczegółowo opisała samo wejście do gabinetu i swoje działania. Zauważyła, że w pokoju w powietrzu roznosił się zapach konwalii (uznając, że może to być ważna okoliczność sprawy, gdyby przypadkowo prezes miał jakieś silne uczulenia). Po złożeniu zeznania wyszła na przesiąknięty wilgocią chodnik… Jej wzrok przyciągnął mężczyzna stojący po drugiej stronie ruchliwej ulicy. Mężczyzna, który z postury był bardzo podobny do tego, który znokautował ją na korytarzu. Zbyt podobny, aby był to przypadek. Zamierzała podejść do niego i zaczepić, jednak zorientował się, że go zauważyła i po chwili zniknął w drzwiach dużego domu towarowego. Wściekła sięgnęła do torebki w poszukiwaniu paczki… Znalazła coś zupełnie niespodziewanego… Wejściówkę wielkości karty kredytowej do „IX” – największego klubu w Essen. Złote literki VIP odbijały się od czerni karty… Rosa L Vǻhi. Wczorajsza impreza przerodziła się w niezły melanż, który zakończył się w zasadzie chyba koło 10 nad ranem… Chyba, ponieważ ostatnią rzeczą, jaką Rosa pamiętała było długie, ale wesołe wchodzenie po schodach do jej mieszkania… To czy był ranek czy południe było całkiem nieważne… Obudził ją dzwonek telefonu – nawet postanowiła odebrać, ale automatyczna sekretarka była szybsza. Uznając, że to nic ważnego – zapewne nic ważnego – wyciągnęła się wygodniej na łóżku dając sobie jeszcze jakieś pół godzinki… i jeszcze chwilkę… W końcu postanowiła wstać i zająć się… czymś… czymś niezbyt wyczerpującym… Ze szklanką soku pomarańczowego obeszła swoje mieszkanie i przelotnie spojrzała na rzeźbę, nad którą pracowała… Nie – zbyt trudne. Na biurku leżały niedokończone grafiki do książki „Linia”… nie to też nie dzisiaj. W końcu podeszła do telefonu i odsłuchała sekretarkę: - Cześć. Tu Nina Gudrin. Może cię zainteresuje… Co prawda to bezpośrednio Cie nie dotyczy – głos Niny, dobrej znajomej z miejscowego światka sztuki i wielkiej plotkary był co najmniej podekscytowany – Ale, w każdym razie… Słuchaj. Galeria Rosenthal – ta GALERIA… organizuje wystawę „Młode talenty sztuki” czy „Młoda sztuka Essen” czy jakoś tak… No nieistotne. Istotne natomiast, że jest wolne miejsce na kilka prac! Myślę, że musisz spróbować się załapać! Szepnęłam już tu i tam słówko o Tobie. Wystawa jest w przyszłym tygodniu, w sobotę otwarcie. Wiem, że czasu jest niewiele, ale musisz… no po prostu musisz. Zadzwoń do mnie, albo lepiej do tej całej Adler, czy Ander… musi być na stronie, ona to wszystko organizuje. Pa, pa, pa! Zdziwione pip poprzedziło kolejną wiadomość: - Pewnie jeszcze śpisz. Ja jeszcze też. Mam nadzieję, że dotarliście do domu? Znaczy Ty do swojego i Marek do swojego... – cichy chichot Fleur zdążył się jeszcze nagrać zanim rozmowę skasowano. Deszcz za oknem nieznośnie dzwonił o parapet… „Taaaak” – pomyślała – „Powiesić kilka prac w galerii, którą w Essen i na pewno poza nim, znali wszyscy, którzy się liczyli w światku sztuki… Świetnie, tylko jak w niecały tydzień przygotować się do wystawy??? I co ważniejsze, czy w ogóle się za to brać?” Adrian Hesse. Popołudnie zapowiadało się beznadziejnie i to wcale nie przez pogodę. Większą cześć popołudnia spędził na czacie. Dyskusja początkowo zmierzała w bardzo ciekawym kierunku – „korporacje są złe”; „wszystkim rządzą ONI” i „jak zbawić świat w pojedynkę”. Niestety im dalej w las tym więcej drzew i mniej rzeczowych argumentów… Koło osiemnastej Adrian zakończył rozmowę o niczym - bardziej niż sfrustrowany… Propozycja kumpli, aby wyjść na piwo była zarówno dobra, jak i taka „jak zawsze”… „Cholera - jestem taki sam jak inni…” – myśl przemknęła przez głowę i zgasła gdzieś w „niebycie rzeczywistości” Wziął kurtkę i wyszedł. Ci sami ludzie, ta sama gadka o wszystkim i niczym, te same wymuszone dowcipy i durne komentarze. Wyjście jak co dzień… Tylko piwo tego wieczoru zupełnie nie miało smaku i Adrian wlewał w siebie kolejne cole sugerując, że jest tam coś więcej niż lód… Trochę po 23:00 miał dość całej imprezy; włóczenia się po klubach, podrywania lasek, coraz bardziej bełkotliwego języka i… Zresztą… Dopił colę i nawinął jakiś zgrabny kawałek o konieczności urwania się. Wychodził z klubu, kiedy mężczyzna przed nim zatoczył się i, pomimo tego, że przytrzymał się futryny, wpadł na Adriana. Dośc zgrabnie jednak wrócił do pionu i obrócił w kierunku chłopaka. Nie był wiele starszy – mógł mieć góra 28 lat, porozpinana koszula, zmierzwiona czupryna i mętny wzrok wskazywały, co najmniej na znaczną dawkę alkoholu, a może i na coś poza nim… - Przepraszam – głos był przyjemny, ale również nosił znamiona procentów – Mam nadzieję, że nic Ci się nie stało? Masz prawo jazdy? – zupełnie nie czekając na odpowiedź kontynuował – Świetnie. Musisz mnie podrzucić w jedno miejsce – ja mógłbym się jeszcze zabić – parsknął śmiechem jakby powiedział dobry żart. – To nie jest daleko… Dzięki. Chłopak włożył kluczyki w kieszeń kurtki Adriana i poszedł na pobliski parking. Adrian podążył za nim znajdując cała masę argumentów na to, że należy pomóc człowiekowi w potrzebie. Tylko przez chwilę naszły go wątpliwości – kiedy chłopak podszedł do zaparkowanego Bugatti Veyron, a pilot trzymany w ręku Adriana odblokował autoalarm… - Samochód jak każdy inny – powiedział, męzczyzna i usadowił się na siedzeniu pasażera… Faktycznie – samochód jak każdy inny – miał pedały, kierownicę i dźwignię zmiany biegów… Tylko jechał trochę inaczej… Po kilku zrywach, które wydawały się zupełnie nie przeszkadzać właścicielowi samochodu, Adrian opanował maszynę na tyle, że dawało się nią „jechać”. - Hotel Regis… Nie, klub „IX”. O ile o hotelu „Regis” Adrian słyszał po raz pierwszy, o tyle „kombinat” klubowy „IX” znał w Essen każdy, przynajmniej z nazwy i lokalizacji… Niecałe pół godziny później samochód zjeżdżał z przelotów ki i kilka minut później był pod klubem. - Dzięki, uratowałeś mi życie… - otworzył drzwi i wysiadł, jakby znacznie mniej pijany – Wóz odstaw jutro rano pod hotel, albo postaw na parkingu pod klubem i daj kluczyki strażnikowi… Do rana jest Twój... Dzięki jeszcze raz. – zatrzasnął drzwi i po chwili minął kolejkę czekających na wejście i zniknął wewnątrz klubu… |
Alex obejrzała uważnie kartę, starając się dotykać jedynie jej krawędzi, zawsze w tym samym miejscu. Rzecz wydawała się podejrzana, ponieważ istotnie, zdarzyło jej się bywać (a raczej jednorazowo BYĆ) w słynnej „IX” wraz z paczką, ale ceny drinków zdecydowanie odstraszały, a ochrona szybko orientowała się kto spośród szaraczków ma odlot i wyrzucała takich bez ceregieli, bo miejsce uchodziło za jedno z bardziej ekskluzywnych i dbających o swoją reputację. A VIPowska karta to był rarytas przeznaczony raczej dla miastowej elitki, która w „IX” mogła fundować sobie odloty, jakie tylko sobie zamarzyła. Nie, NA PEWNO karta nie była jej własnością. I zdecydownie nie mogła znaleźć się w torebce podczas wczorajszej imprezy, bo nie ta skórzana poniewierała się po zalanej piwem podłodze, ale ta z brązowego zamszu z serii „impreza”, a nie „praca”. Myśl, która zakiełkowała w głowie panny Spatz nie była racjonalna, ale dziennikarski instynkt nigdy nie pozwalał kategoryzować wyciąganych wniosków na te irracjonalne i racjonalne. Nauczyła się, że sprawdzać trzeba wszystkie potencjalne ścieżki. Alex schowała troskliwie kartę do swojego portfela, wyciągając wreszcie z jednej z przepastnych kieszeni paczkę Marlboro oraz swoją komórkę. Powiesiła torebkę na ramieniu, odpaliła papierosa i wybrała numer. - Halo? Nie uwierzy szef, po prostu nie uwierzy. Pamięta szef mój nowy temat? Tak. No więc to będzie materiał na pierwszą stronę. Marius Steker nie żyje i widziałam ciało jako pierwsza. Jeszcze był ciepły, kiedy sprawdzałam tętno. Kopnął w kalendarz krótko przed moim przyjściem! Nie, wątpię w przyczyny naturalne. Nie pasuje. Po prostu nie! - dziewczyna wyrzucała z siebie słowa szybko, co trzecie mocno zaciągając się papierosem - Ani nie był stary, ani nie chorował, przecież go przemaglowałam. To musi mieć jakiś związek z moją sprawą. Tak. Dojdę jakoś do raportu koronera, w końcu mam trochę znajomości. Warto dać informację o jego śmierci teraz, a za jakiś czas rzucę bombę. Nie, pojadę teraz sprawdzić kilka rzeczy, które wypłynęły, nie zajrzę do redakcji. Będę dzwonić, jasne. Cześć – zamknęła klapkę telefonu, zgniatając resztkę papierosa na wilgotnym od deszczu słupie i wrzuciła niedopałek do małej metalowej popielniczki stojącej przy drzwiach. Pogoda szczególnie nie nastrajała Alex do rodzinnych kontaków, ale każdy, choćby najmniejszy trop wymagał zbadania. Krótka wizyta w laboratorium, w którym pracował jej brat była niezbędna. Zbiegła ze schodów, osłaniając się przed deszczem torebką i wyciągając z tylnej kieszeni spodni kluczyki od samochodu. Skręciła za biurowcem, w którym powinna była teraz spokojnie przeprowadzać wywiad, a nie znajdować jeszcze ciepłe ciało. Energicznym krokiem weszła na parking dla gości i podeszła do swojego auta, taksując je wzrokiem. Zakup był zdecydowanie udany, a raty nawet nie tak szalone, jak mogłoby się spodziewać. Wyłączyła alarm i wsiadła, wrzucając torebkę pod przednie siedzenie. Dwadzieścia minut później wysiadała już pod policyjnym laboratorium, w którym pracował Benedikt Spatz, chluba rodziny, idealny syn i narzeczony i nie zawsze idealny brat. Nie miała trudności z dostaniem się do środka, ponieważ nazwisko zawsze robiło swoje, przynajmniej w policyjno-laboratoryjnych rejonach i bywała raczej częstym gościem ukochanego przybytku Bena. Jednakowoż starała się rzucać jak najmniej w oczy i szybko przemknęła do kanciapy zajmowanej przez brata. - Cześć stary. - Nie... znowu ty? - jęknał, nieszczególnie zadowolony jej widokiem. - Przykro mi kotku, wiem, że wolałabyś Heidi Klum, ale ma napięty grafik – odpowiedziała półżartem i przysiadła na zawalonym papierami biurku. - Czego chcesz? Nie będę ci nic załatwiał! - Alex uśmiechnęła się szelmowsko. - Nie musisz. Chcę tylko żebyś przejechał po jednej, małej, nieznaczącej rzeczy swoim proszkiem i pędzelkiem... - Żadnych odcisków palców! Zero! Skończyło się – była na to przygotowana, zawsze tak na początku reagował. - Daj spokój. Zaproszę cię na obiad do siebie, stoi? To przecież tylko jedna mała karta. - I tak wisisz mi obiad, za odwiezienie cię wczoraj do domu... Jaka karta? - wiedziała, że odpowiednio przemycone słowo rozbudzi jego zainteresowanie. - Proszę – podała mu delikatnie wydobytą, czarną VIPowską wejściówkę do „IX”. - No proszę, siostra, cóż za zdobycz. Dostałaś od jakiegoś swojego kochanka? Mam ci go sprawdzić? - dziewczyna spojrzała na Bena z pogardą. - Tak, sprawdź. - Kiedyś przez ciebie potrącą mi z pensji za marnowanie materiałów na twoje widzimisię. Ben założył z nieprzyjemnym kląśnięciem lateksowe rękawiczki, wyjął delikatnie z jej rąk kartę i wyszedł na chwilę. Wrócił piętnaście minut później, z ustami rozciągniętymi w ironicznym, pełnym satysfakcji uśmiechu. - Nie powiem, że jest mi przykro. Ale moja droga siostrzyczko nie znalazłem nic, poza twoimi zacnymi odciskami. Czyżby ktoś okazał się być sprytniejszy od ciebie? - Nie twój interes. Ale dzięki za fatygę – nie, Alex nie udało się ukryć w pełni zaskoczenia i rozczarowania, które poczuła. Spodziewała się może nie przełomu, ale jakiegoś punktu zaczepienia – Obiad jak zwykle w sobotę. I będę pamiętać, że dwa pod rząd. Podeszła do brata, wzięła mu zdecydowanie czarny, błyszczący prostokącik z rąk i cmoknąwszy na pożegnanie w policzek, wyszła. Godzinę później panna Spatz surfowała po stronie internetowej „IX”, aby wybadać teren. Nie zamierzała porzucać ścieżki, prowadzącej wprost do klubu, ale za to zamierzała skorzystać z karty, która w tak dziwny sposób znalazła się w jej posiadaniu. Nawet jeżeli nie miała trafić na sprawę swojego życia, to wiedziała, że przynajmniej świetnie się zabawi, w miejscu, do którego prawdopodobnie nigdy nie miałaby okazji trafić. Spojrzała na leżący przy laptopie plik banknotów. Kupno paru nowych rzeczy przez co najmniej dwa najbliższe miesiące odpadało, ale wiedziała mniej więcej, jak wyglądają prawa rządzące największym i najbardziej znanym klubem w Essen. Pięćset euro, które przygotowała, wpłaci zaraz po wejściu, oczywiście bez żadnej kolejki, a potem będzie mogła mniej lub bardziej dziko korzystać z uroków tajemniczej sali dla VIPów. O dwudziestej Alex wsiadała do zamówionej pod dom taksówki. Przez godzinę zastanawiała się, jak powinna się ubrać. W końcu zdecydowała się na czarne spodnie-rurki, szpilki, granatowy top, odsłaniający nieco dekolt oraz całkowicie plecy i skórzaną, krótką kurtkę. Nie chciała specjalnie rzucać się w oczy, choć nie miała pojęcia czego mogłaby spodziewać się po bawiącej się elitce. Do torebki wrzuciła portfel, swoje ukochane Marlboro, dyktafon i komórkę, której zwykle nie brała na imprezowanie oraz przezornie zostawiła bratu wiadomość na sekretarce, że sama wybywa dziś wieczorem do „IX-tki”. Liczba niewiadomych, która zarysowywała się przed nią coraz wyraźniej, nie napawała otuchą. Rzuciła kierowcy jedynie słowo „dziewiątka”. Mężczyzna obrzucił ją uważnym spojrzeniem i bez słowa ruszył w stronę klubu. |
Każdego poprzedniego dnia wracała z zakupów zlana potem, marząc o zimnym prysznicu i czymś do picia, byle tylko miało w sobie dużo lodu i słomkę. Cóż, dzisiaj też wróciła mokra, chociaż tym razem czuć od niej było deszczówką, która nim spadła w postaci deszczu, przez parę dni zapewne zbierała cuchnące spaliny miasta. Przechodząc przez korytarz zerknęła jeszcze na skrzynkę, wychodząc rano nic jeszcze w niej nie było, ale listonosz najwyraźniej skończył już swój kurs po tej części ulicy, bowiem w swojej, a ściślej mówiąc w skrzynce Wilhelma leżał już stosik papierów, które pospiesznie wrzuciła do jednej z toreb. Ciężkie siatki wypełnione zapasami świeżego jedzenia wrzynały jej się w palce, z ulgą więc przywitała windę, chociaż zawsze na widok tego starego rupiecia nieco drżała w środku, nigdy nie będąc pewną czy w całości dojedzie na ostatnie piętro. Widok swojego przedpokoju przywitała z ulgą, już na dzisiaj wykonała najtrudniejsze zadanie w postaci przyniesienia do domu pięciu wielkich toreb z zakupami, była z siebie dumna, chociaż nie obraziłaby się, gdyby Will bywał w domu trochę częściej i częściej też pomagał jej w zakupach. Silnego chłopa przy torbach z zakupami nic nie zastąpi. Już nie pamiętała kiedy ostatnio razem z Wilhelmem zjadła wspólny obiad, najczęściej kończyło się na szybkich śniadaniach, które przygotowywała pół śnięta kiedy on wychodził do pracy. Miała wiec nadzieję, że dzisiaj będą mieli okazję przypomnieć sobie ‘dawne czasy’, kiedy jeszcze tyle nie pracował. Specjalnie dla niego kupiła dzisiaj najlepszy kawałek wołowiny jaki znalazł się u rzeźnika. Obleciała dobre parę razy targ, a nawet kupiła świeże kwiaty mając zamiar postawić je do wazonu. Odłożyła pakunki na kuchenny blat, wrzuciła reklamy do kosza na śmieci i zerknęła na zieloną kopertę, wyjątkowo wyróżniającą się z pliku białych rachunków. - Zadziwiające, że ktoś jeszcze używa papeterii...- mruknęła do siebie, odrzucając listy na mały stolik stojący przed kanapą. Spojrzała na zegarek, było już piętnaście minut po trzeciej i jeżeli wszystko miało być gotowe na powrót jej narzeczonego, powinno już wziąć się do pracy. Chociaż w rodzinnym domu Sary jej mama nigdy za bardzo nie pozwalała jej na panoszenie się po kuchni, o tyle życie na swoim wydobyło z młodej panny Brauer ogromne połacie talentu w zakresie kulinarii, miło też było wreszcie odczuwać przyjemność z gotowania, kiedy nikt (zwłaszcza matka) nie stał nad głową. Pilotem włączyła radio i zajęła się przygotowywaniem obiadu, a gdy żeberka już grzały się w piekarniku mogła wreszcie na chwilę usiąść. Po przejrzeniu dzisiejszych gazet wreszcie spojrzała na rzucone na stolik koperty, rachunki usunęła na bok (nimi zajmował się Wilhelm), a w dłoni została jej zielona, adresowana do niej. Szybko przeczytała list, nie mogąc zbytnio uwierzyć w jego treść, nigdy wcześniej nikt tak nie mówił o jej pracach,ba. Nawet ona sama uważała, że nadaje się co najwyżej właśnie do projektowania witryn internetowych, musiała jednak przyznać, że nie podejrzewałaby swojego szefa o takie coś, zwykle słyszała od niego tylko pretensje i uważała go za starego capa. Sięgnęła po swoją komórkę chcąc jak najszybciej skontaktować się z ową asystentką, w tym samym momencie jednak poczuła przypalający się obiad, odrzuciła wiec telefon i podbiegła do piekarnika. * * * Wielki zegar na ścianie wybił godzinę dziewiątą, ale nawet na niego nie spojrzała, uparcie wlepiając oczy w ekran telewizora. Jedzenie dawno już ostygło, podobnie zresztą można by i o niej powiedzieć. Nawet przy najmniejszym szmerze na korytarzu podrywała się do góry, by zaraz po chwili znów kłaść się ze zrezygnowaniem pod kocem. Martwiła się, jak zawsze zresztą, ale dzisiaj więcej w niej było wściekłości niż strachu o narzeczonego. Padający deszcz również nie poprawiał jej nastroju, stukał o parapet denerwując ją tylko i strasząc, bo przy oglądanych właśnie programach dokumentalnych na temat duchów wszystko było straszne. - Zabiję go...- syknęła, po raz kolejny już wybierając numer na komórkę Wilhelma, znów bez odzewu z drugiej strony. Ze złością rzuciła telefon w kąt kanapy i szczelniej opatuliła się kocem, sącząc gorącą herbatę. Oczywiście, rozumiała, że praca policjanta nie należała do najłatwiejszych i najbardziej statecznych, miała świadomość tego, że godziny pracy nigdy nie są stałe, a nadgodziny, mimo że odliczone od zarobków i tak były codziennością, ale naprawdę po dziurki w nosie miała odgrzewania obiadów, nad którymi się starała, o godzinie dwudziestej drugiej. Miała już po dziurki w nosie widywania swojego narzeczonego tylko przez noc i w weekendy (i to nie zawsze pełne), może więc dlatego od pewnego czasu zastanawiała się przynajmniej nad kupnem psa, który dotrzymałby jej towarzystwa. Siedzenie samej już dawno jej się przykrzyło, a po paru rozmowach z Willem na temat tego, ze jeszcze za młodzi są na dziecko (chociaż bardziej chodziło mu o to, że najzwyczajniej w świecie nie stać ich w chwili obecnej na tak wielki wydatek jakim jest mały berbeć) uznała, ze dobrym tymczasowym substytutem będzie jakieś zwierze. Na koty była psychicznie uczulona, a psy zawsze budziły w niej jakieś matczyne uczucia, nawet miała wybrać się w najbliższą sobotę do schroniska, wiedziała bowiem, że chłopak nie zgodzi się na zwierzaka, chyba, że Sara postawi go przed faktem dokonanym. Wreszcie usłyszała brzdęk wyjmowanych z kieszeni kluczy, a chwilę później przekręcanego zamka. Nie podniosła się nawet gdy Wilhelm wszedł do pokoju, zerkając na nią gdy odkładał klucz na mały stolik. - Kochanie... Przepraszam, ale musiałem zostać dłużej w pracy...- zaczął, zdejmując kurtkę. Podszedł powoli do niej i usiadł w fotelu, patrząc co chwila to na telewizor, to na nią.- Już wychodziłem, kiedy szef wysłał mnie jeszcze na FederickStrasse, jakaś strzelanina... Wiem, że miałem się nie spóźnić, ale przecież nie mogłem mu powiedzieć, że nie pojadę, taką mam pracę... Saro... Słuchasz mnie? - Obiecałeś.- odparła cicho, wsuwając stopy w kapcie. Usiadła na kanapie i przetarła zmęczone oczy, nakładając na nos okulary.- Czemu chociaż raz nie możesz przyjść o czasie...?- była nawet zbyt zmęczona by podnosić głos, mówiła spokojnie, trochę bez emocji, wpatrując się cały czas w srebrny ekran. - Przecież wiem, ok? Przeprosiłem!- warknął zirytowany, ale natychmiast odetchnął głębiej, próbując się nie denerwować.- Naprawdę chciałem być wcześniej, przecież wiesz, że chciałbym spędzać z tobą więcej czasu... Po prostu nie zawsze mogę...- westchnął podchodząc do niej gdy stała już przy kuchennym blacie, objął ją od tyłu, całując delikatnie w policzek.- Żeberka... Heh, specjalnie dla mnie? - No, a dla kogo? Widzisz gdzieś tutaj kochanka w szafie? Bo ja nie.- przełożyła szybko zawartości talerza do żaroodpornego naczynia i wsunęła je do piekarnika, aby podgrzać. Nadal była zła, ale oparła głowę o jego ramię, zerkając na przyczepione magnesami do lodówki zdjęcia. Większość z nich przedstawiała głownie ich znajomych, było tez tam zdjęcie jej rodziców i mamy Willa, oraz dwa przedstawiające ich oboje. Jedno, z Sarą, zrobił Wilhelm, kiedy ona była pod prysznicem, po cichu wkradł się do łazienki i z zaskoczenia pstryknął jej parę zdjęć. Drugie przedstawiało jej narzeczonego na ławce w parku, zrobiła je sama jesienią zeszłego roku. Uśmiechnęła się lekko i również pocałowała go lekko. - Ech, siadaj do stołu... Zaraz dam Ci obiad. * * * - Uważaj na siebie.- sapnęła jeszcze na do widzenia, gdy Will wychodził rano do pracy. Ona siedziała jeszcze w szlafroku i z kubkiem kawy w ręku oglądała poranne wiadomości, głównie czekając na prognozę pogody, miała bowiem spotkać się dzisiaj po południu ze swoja przyjaciółką, Ivonne, na małym podwieczorku, byłaby więc wdzięczna, gdyby dziś już nie padało. Czekając, aż pogodynka pojawi się na ekranie zerknęła jeszcze na list, który wczoraj dostała. Miała oddzwonić, ale kompletnie wyleciało jej to z głowy przy późniejszych atrakcjach wieczoru. Nie chcąc znów zapomnieć po prostu zadzwoniła. - Dzień dobry? Moje nazwisko Brauer, Sara Brauer. Dostałam list od pani... Lukrecji von Rosenthal w sprawie folderu promującego waszą wystawę. Chętnie się tym zajmę... |
Wilhelm Leder Motor z głośnym warkotem w kilka chwil zniknął mu z oczu. Wilhelm nawet nie fatygował się by gonić uciekiniera. To nie miało najmniejszego sensu. Zanim by wybiegł z budynku nie zostałoby nic prócz zapachu spalin w powietrzu. - Kurwa mac... – zaklął od niechcenia. Właśnie z pozoru łatwa robota, która właściwie ograniczyłaby się tylko do napisania raportu, bardzo się skomplikowała. Nie łudził się nawet, że tajemniczy ucieknier nie ma związku ze sprawą. Zbyt wiele już widział, by wierzyć w takie przypadki. Oparł się o szeroki parapet i próbował uspokoić oddech. Musiał przyznać, że ten wyjątkowo krótki pościg i tak dał mu niezłą dawkę adrenaliny. Rozpiął skórzaną kurtkę, z którą właściwie nigdy się nie rozstawał i poprawił t-shirta z nadrukiem zespołu AC/DC. Właściwie był już po pracy, więc mógł sobie pozwolić na trochę mniej formalny ubiór. Sięgnął do kieszeni jeansów i wyciągnął telefon, przez chwilę wahał się czy nie dzwonić do szefa, ale zdecydował, że nic się nie stanie, jak da mu znać jutro. Dziś i tak nic by nie zdziałali. Do tego bateria mu padała i nie wiedział jak długo jeszcze pociągnie. Przez chwilę stał oparty o zimny parapet patrząc jak zahipnotyzowany przez okno. W jego głowie kłębily się dziesiątki myśli. - Ech. Dlaczego nie mogła to być normalna codzienna robota. – westchnął zrezygnowany. Musiał przyznać to sam przed sobą, nie miał pojęcia co tutaj przed chwilą zaszło. To nie miało dla niego sensu. Jeśli ten motocyklista był zamieszany w strzelaninę, to dlaczego wracał na miejsce zbrodni ryzykując wpadkę, a jeśli nie był, to co tu do cholery robił. Will odwrócił się od okna i nerwowym krokiem ruszył w stronę wyjścia. Przystanął jeszcze na chwilę przy śladach na ścianie i przejechał po nich dłonią. Będzie musiał poprosić Kurta o dokładną ekspertyzę, z jakiegoś powodu nie dawały mu one spokoju. Nie miał już właściwie czego tutaj szukać. Wszystkie ślady i tak zostały już zabezpieczone, a był pewny, że niczego nowego się nie dowie. Wreszcie fajrant. Spojrzał na zegarek i westchnął. Dochodziła osiemnasta. Był spóźniony już trzy godziny, a zanim dojedzie do domu to minie jeszcze trochę czasu. „Sara mnie po prostu zabije.” Nie czekając już na nic wsiadł do swego auta. Był z niego dumny i właściwie do dziś odczuwał pewną wyrwę w swoich finansach spowodowaną zakupem i renowacją Chevroleta Camaro z ’69. Nadal czekało go dużo pracy przy nim, ale po prostu nie mógł znaleść na to czasu. Przekręcił kluczyk w stacyjce i ruszył. *** Wiedział, że ten dzień po prostu nie może się zakończyć dobrze. Takiego pieruńskiego pecha nie miał dawno. Gdy wyjeżdżał na jedno z ruchliwszych skrzyżowań, usłyszał pisk opon i huk. Odruchowo nacisnął na hamulec tylko to ocaliło go przed zderzeniem. Dokładnie przed nosem Wilhelma zdarzył się największy karambol jaki widział w życiu, a on sam został zupełnie zablokowany w środku tego całego rozgardiaszu. Minęły dwie długie godziny, zanim służby drogowe i policja zdołały usunąć szkody i znów puścic samochody przez skrzyżowanie. Przez ten cały czas nawet nie chciało mu się słuchać radia, po prostu siedział tam i uderzał dłonią o kierownicę. Will po prostu był już całkiem zrezygnowany. Co najmniej pięć godzin spóźnienia, może równie dobrze sam sobie strzelić w łeb niż czekać aż jego narzeczona to zrobi. *** Nie było tak źle, Sara szybko przestała się gniewać i chociaż widział, że jest trochę smutna, to przynajmniej nie ciskała na niego gromów, a nawet odgrzała mu pyszny obiad. Siedział przy stole pałaszując łakomie żeberka od czasu do czasu rzucając tęskne spojrzenie ku swojej narzeczonej. - Kochanie, naprawde przepraszam, ale nie dość, że szef rzucił mnie jeszcze do roboty, to jak wracałem mało co nie miałem wypadku i cała ulica była zakorkowana przez dwie godziny. – uśmiechnął się lekko i złapał Sarę delikatnie za dłoń. – No, wybaczysz mi? Może za tydzień uda mi się wyrwać parę dni wolnego, może byśmy gdzieś pojechali, chociaż na trochę. - No dobrze, ale postaraj się jutro wrócić na czas, proszę? – Sara zrobiła smutną minkę, a po chwili uśmiechnęła się chytrze. Dobrze wiedziała, że Will po tym po prostu nie będzie mógł jej odmowić. - Dobrze, postaram się. Ale nic nie obiecuje, przecież wiesz jaki jest mój szef. Uważa, że doba ma czterdzieści osiem godzin, albo i więcej. Szybko skończył obiad i wziął chłodny prysznic, jego druga połówka już leżała w łóżku i czytała książkę. Położył się obok i pocałował ją delikatnie. - Kocham Cię. Wiesz? – Sara uśmiechnęła się i odwzajemniła delikatny pocałunek. - Wiem. Ja Ciebie też. – Will objął swoją narzeczona i przymknął oczy, jutro czekał go pracowity dzień... *** Wstał rano i półżywy zwlókł się z łóżka, nawet nie jadł śniadania, po prostu przemył twarz i umył zęby. Szybko sie ubrał i pocałował Sarę na dowidzenia. Zawsze wstawała razem z nim, chociaż właściwie nie musiała, bo nie miała sztywnych godzin pracy i zawsze mogła dłużej pospać. W drodze do pracy zadzwonił do szefa i poinformował go o tym czego się dowiedział i co widział poprzedniego dnia. Miał nadzieję, że jak dotrze do pracy na jego biurku będą już wiadomości od Kurta, a może ktoś zrobi mu niespodziankę i choć raz odwali choć część roboty za niego. |
Spokojnie. Oddech, drugi, trzeci. Palce silnie ściskają pęk kluczy. Spójrz na zegarek. - pomyślał. Spojrzał. Wskazówki są na swoim miejscu. I są dwie. Znaczy, że nie śni. Kurwa Mężczyzna odchylił się mocno w siedzeniu, pogrążając się w ciszy panującej w luksusowym wnętrzu. Powinna ona uspokajac, ale wtedy myśli chłopaka wypełniały ją zgiełkiem własnych wątpliwości i przemyśleń. A co, jeśli ten zblazowany dziwak należy do jakiejś mafii? Nie no, na pewno...samochód taki jak każdy...co z tego, że licznik urywa się na prędkości ponad 400 km/h... Zresztą, zaraz, co on sobie myśli? Że może oddzielic swój świat szklanymi ścianami i w noce takie jak te zrzucic kilku śmiertelnym złote owoce swojej łaski? Jestem gorszym typem człowieka, chciałeś mnie podjarac? To eksperyment psychologiczny, czy sadystyczna gra? Tak, pewnie się kurwa świetnie bawisz...albo jesteś tak pijany, że nawet nie czaisz, co zrobiłeś. A ja, dobry samarytanin... ...co mnie napadło? Zresztą, co ja wogóle tutaj robię? Takie rzeczy się nie zdarzają. Nie ludziom, zwykłym ludziom z nieposkładaną osobowością i delikatnym, młodym, nieukształtowanym umysłem... Adrian szybkim ruchem ciała sprawił, że jego głowa poznała zatrważającą siłę III Prawa Newtona w odniesieniu do układu czacha - kierownica. Klakson zawył, tak jak i cicho chłopak na siedzeniu kierowcy. Zamrugał, ale świat nie był ani krzty bardziej rzeczywisty, niż sprzed chwili. A uczucie pozostawienia samochodu i ucieczka z "miejsca zbrodni" zdawała się nad wyraz kusząca. Przygryzł wargę. Jego wzrok zwrócił się ku palcom dłoni, która otwierając się ukazywała błyszczące refleksem słabego światła kluczyki. *** Co to znaczy - do rana? Znaczy się, do koło piętnaście po czwartej, kiedy słońce wstaje? Adrian mocno zaciskał palce na kierownicy. Nie wiedział, ile czasu minęło od krótkiej wizyty w jego mieszkaniu, podczas której mógł zrobic wydruk z Google maps i zabrac ostatniego Izostara, którego posiadał w lodówce. Komórkę wyłączył już jakiś czas temu, by nie byc kuszony spoglądaniem co chwila na wyświetlacz. Wierzył, że jeśli nie będzie tego robił, czas nie będzie płynął - albo przynajmniej, nie tak szybko. Za oknem, w ciemności autostrady zamigotał na sekundę znak oznajmiający trasę E31/62 i zjazd na Köln. Stopa przycisnęła mocniej pedał gazu, ale zaraz kierowca, naraz przerażony odgłosem silnika powoli ukazującym swoją moc, odjął nieco prędkości. To było samobójcze. To jest samobójcze. Zaraz zginę, jestem u przedsionku piekła, to nie może się tak dziac...426 km plus powrót kolejne 426 km...by zdążyc, musiałby jechac ponad 200 km/h. Ha! Co on myślał, że uda mu się? Nie jechał w życiu szybciej niż 100, no, 105 bo bał się nie tyle policji, co prędkości. Kurwa, rock&roll stary, tak? Nie, co w Ciebie wstąpiło? Zwolnij, bo się kurwa zabijesz. Ile chcesz tak jechac? Myślisz, że jesteś sam na drodze? Jest noc, ktoś wyskoczy i nawet Pan Bozia Cię nie uratuje! Pot wystąpił na czoło mężczyzny. Przełknął ślinę, luminescencyjne oznaczenia linii spowalniających po bokach drogi przy tej szybkości zmywały się w jedną, długą linię przypominającą pas startowy. Białka oczu zaszły lekko czerwienią, gdy powieki praktycznie nie zamykały się. Wszystkie mięśnie i ścięgna były teraz naprężone, gotowe do szybkiej i natychmiastowej reakcji. Stres, strach przed śmiercią, wątpliwości - wszystko w dziwnej mieszaninie adrenaliny i noradrenaliny, w wybuchach elektrycznych przekazywanych przez neurony całemu ciału powodowało i paradoksalnie utwierdzało Adriana w jego marzeniu. Prawie wyzionął ducha, kiedy, mijając długą linię świateł samochodów, objawiła się przed nim para czerwonych oczu tylnych świateł jakiegoś volkswagena. Skręt kierownicy, krzyk więźnie w gardle, czerwone ślepia nacierają na przednią szybę. Wzium. Minął. Noga odruchowo chciała wcisnąc hamulec, ale nie trafiła na pedał, więc jedyne, co pozostało powodowanemu szaleńczym pragnieniem jeszcze-nie-matematykowi - docisnąc gaz. Był pewien, że będzie potępiony. W radiu RHCP kończyli swój utwór znanymi słowami: Can't stop the spirits when they need you This life is more than just a read through. *** Wymiotował na asfalt, sam nie wiedząc czym - nie jadł przecież niczego, nie miał na to czasu, a alkohol i tauryna przecież nie szkodzą. Jego ręce drżały, gdy opierał się nimi o zimną nawierzchnię parkingu. Zimne powietrze uderzało jego skronia, nie pozwalało uspokoic bicia serca. Oddychał, głęboko, ale i szybko, coraz szybciej, a ręce jego wciąż drżały. Jednak sam, krztusząc się gorzkim posmakiem, nie chcącym zejśc z ust, zauważył, że zaczyna się śmiac. - Wohoo! Yay! REINHOLD! - chciał wrzeszczec teraz, a łzy ciekły mu do oczu uniemożliwiając widzenie. Nie miał jednak sił by krzyczec, był zbyt zmęczony, mógł teraz tylko wpółprzytomnie na nogach odmawiających posłuszeństwa skierowac się ku puszczy białych krzyży. Czy tak w tej chwili czuł się jak Messner wchodząc na swoją Czomolungmę bez tlenu? Zawsze chciał tutaj byc, ale chyba nie w takich okolicznościach, nie zaledwie dwa kroki przed śmiercią i ledwie na parę minut, swój cel traktując jak przystanek. Verdun. Osiem setek tysiecy ludzi, 36 miliona pocisków, miliard spojrzeń nienawiści i nieskończonośc cierpienia i heroizmu. Pomnik Apokalipsy, punkt zwrotny w dziejach, ziemia krzycząca o "nigdy więcej". Dlaczego przyjechał do tego miejsca? W tej chwili, właściwie to...nie wiedział. Nie wiedział po co. Co tutaj chciał zobaczyc, czego doświadczyc, co udowodnic. Wyciągął komórkę, pstryknął fotkę. Potem drugą, przy samochodzie. Jeśli ktokolwiek wygrzebie ten telefon spod metalowej klatki zgliszczy Bugatti, niech kurwa wie, co się wydarzyło. Niech ten przecpany, zblazowany alkoholik zobaczy prawdziwego rock&rolla, zobaczy, że nie może sobie tak ze mną pogrywac... a rodzice, że coś osiągnąłem!Łzy znów napływają do oczu, chłopak siadając na fotelu kierowcy przy otwartych drzwiach łka, nie wiedząc nawet czemu. Kurwa, jakie to beznadziejne. Zabije mnie, jeśli nie wrócę. Nie chcę wracac, chcę położyc się tutaj i...czemu to wszystkie jest takie pojebane? Czemu ja? No czemu, kurwa, kurwa, kurwa? Czemu ja? Adrian zaczął ocierac rękawem zasmarkany nos i oczy i znów nos i oczy... Hehe, ale ze mnie pojeb...i udało się, Bóg chyba sprzyja głupim...jak przeżyję, to pójdę do więzienia...a ten zblazowany bogaty dupek i tak mnie załatwi... chyba mu nie zarysowałem samochodu? Spojrzenie, a potem oświecając sobie komórką i podpierając się na masce, Adrian zupełnie bez sensu szuka rys na potworze z metalu. Zaraz, zaraz, ogarnąc się...odetchnij, Adrian, głębiej...no, chciałeś się bawic w buntownika bez powodu, co? No i na co Ci teraz to było? Osiągnąłeś coś? Jesteś zadowolony? Nie? A wiesz czemu? Bo jesteś głupcem! Głupim jak but idiotą i smarkaczem, który nie umi poradzic sobie z walącą się przed nim rzeczywistością, który nic nie osiągnął i nic nigdy nie osiągnie i takimi tanimi opcjami pozwala swojemu ego nie umrzec tylko jeszcze żywic się na wraku, jakim jesteś i w jakim teraz zginiesz! Ha, dobrze Ci tak! Dziwnym trafem chorobliwe myśli, a było ich całe mnóstwo, uspokajały rozdygotanego, bladego i zmęczonego mężczyznę, który z dziwnym, wiadomym chyba tylko sobie, po trosze maniakalnym uśmiechem zamknął drzwi i pozwolił ręce przekręcic kluczyk w zamku zabezpieczającym i usłyszec, jak cały supersamochód obniża się, zmniejszając prześwit między nawierzchnią a podwoziem auta. Deszcz padał w Essen cały dzień, lecz tutaj - w Verdun, księżyc jasno oświetlał swym blaskiem powietrze letniej nocy. Źrenice oczu Adriana jeszcze przez chwilę podziwiały krajobraz za oknem i biel białych krzyży wyrastających z ziemii. Przymknął oczy. Ku pamięci - wyobcowanych bohaterów - Kinskich przemawiających wobec nierozumnego tłumu, Ginsenbergów wołających o zauważenie, Gödli i Camus, wciąż niepewnych jutra bombardowanego przez absolutną rzeczywistośc dziś. Docisnął pedał gazu. Później, nad ranem, zaśnie za kierownicą z włączonym silnikiem. Na parkingu przed IX...lub na trasie. Przeszłośc jest dla niego równie niepewna jak przyszłośc. Na razie - pędzi, by zdążyc, zostawiając za sobą coś ważnego. Kod: %%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%TO%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%%% |
Rosa przeciągnęła się, wzięła szybką kąpiel i po śniadaniu pełnym długich, jeszcze lekko sennych rozmyślań postanowiła zadzwonić do tej Adler, czy jakoś tak. - Cześć, tu Rosa, Rosa Vǻhi. Dostałam wiadomość o zainteresowaniu moimi pracami, przez Galerię Rosenthal - starała się głosem nei zdradzać podniecenia - czy owa propozycja nadal jest właściwa? - Witam, - w słuchawce rozległ się kobiecy głos - a to pani, pani Vǻhi, ależ tak oczywiście, podczas wystawy, o tytule 'Młodzi w sztuce Essen', przewidzieliśmy pawilon, w którym znajdzie się miejsce dla pani prac, Pani miejsce przewidziane jest na bankiecie w sobotę, może pani dostarczyć kilka prac, najlepiej zróżnicowane wykonaniem... - Mogłaby Pani podać swoje imię, i swoją drogą skąd pani o mnie wie? - zapytała Rosa, rozbawiona i poirytowana. - Oczywiście Karen Ander - w słuchawce dało się słyszeć śmiech - Wiem od pani od Niny Gudrin, naszej wspólnej znajomej, mówił mi o Pani jeszcze jakiś człowiek, ale nei pamiętam jego imienia.Co do wystawy to, jeśli się Pani zdecyduje, to oczekujemy prac w czwartek, jeśli takie będzie pani życzenie, to proszę zadzwonić, a galeria zapewni transport dla eksponatów. Bankiet, oraz otwarcie wystawy, w sobotę, o 20.00. Jakieś pytania? -Nie, poradzę sobie. - odparła Rosa nie kryjąc już teraz ekscytacji. *************************** Rozłączyła się, i walcząc z pokusą wysłania do Fleur kąśliwego SMS'a, schowała telefon, po czym zajęła się pracą w głowie układając listę prac gotowych do wystawy i pomysłów na pracę, które mogłyby tam się znaleźć. *************************** Skończyła wieczorem, ponownie się umyła, jedząc lekką kolację wysłała do przyjaciółki [Fleur] wiadomość "pieprz się", po czym zadowolona położyła się odsypiać właściwie jeszcze dzisiejszą imprezę. |
Sara odłożyła telefon na stół. - Siedem i pół tysiąca... – wyszeptała, nie mogąc uwierzyć w to, co usłyszała od kobiety. Siedem i pół tysiąca euro, nigdy w życiu nie miała w rękach takich pieniędzy za jednym razem! Może taka suma nie rozwiązałaby jej wszystkich problemów, ale z pewnością drastycznie przyspieszyłaby datę ślubu, kupno sukienki i urządzenie wesela, bo za te pieniądze, mogliby spokojnie wreszcie powiedzieć to pieprzone ‘tak’ w urzędzie cywilnym. Dziewczyna miała już nawet na oku pewną sukienkę i z siedmioma tysiącami w dłoni mogłaby ją sobie spokojnie kupić, wówczas nie musiałaby już wysłuchiwać ciągłego paplania matki, że może założyć jej. Odetchnęła głęboko, rozsiadając się na kanapie, powtarzając cięgle pod nosem ‘siedem i pół tysiąca’. - O ja... pierdolę...- stęknęła, spoglądając raz jeszcze na ekran komórki. Było dopiero pół do dziesiątej, a ona już czuła się tak oszołomiona dzisiejszym dniem, jakby była po całym popołudni spędzonym na namiętnym seksie w sypialni.- Siedem...I pół... Euro...- wysapała, opierając czoło na dłoniach. Nareszcie, coś w jej życiu zaczęło się dziać na plus i gdyby jeszcze tylko Will zaczął krócej pracować wszystko zaczęłoby się układać tak, jak sobie to wymarzyła.Nie było mowy, aby przepuściła taką okazję. Szybko więc posprzątała po śniadaniu i wzięła chłodny, orzeźwiający prysznic. Już tak dawno nie wychodziła z domu na jakieś ważniejsze spotkania, że zapomniałaby doprowadzić się do porządku. Krótkie włosy nie wymagały większej pracy (starczyła pianka i suszarka), malować też nie lubiła się za mocno, wystarczył więc krem i jakiś bezowy cień do powiek by wyglądać profesjonalnie, a nie jak bezrobotny. Standardowe dżinsy i koszulkę lepiej było zastąpić czymś bardziej odpowiadającym jej wiekowi (ok, może nie była stara, ale uważała, że dżinsy i t-shirty były dobre dla licealistek), wybrała więc białą, letnią sukienkę, sandałki na koturnie i dżinsową kurtkę. Zapakowała wszystko co było jej potrzebne, w tym aparat i zeszyt, do torby i wyleciała z domu jak z procy, pędząc na spotkanie z Ivonne. * * * - Możesz powtórzyć tą sumę, bo chyba nie usłyszałam...- Ivonne siedziała naprzeciwko niej w małej kafejce, popijając mrożoną kawę. - Siedem i pół tysiąca. I to nawet jeżeli nie wybiorą mojego projektu.- Sara machnęła łyżką, oblizując ją.- Wiesz co ja za to mogę kupić? Nawet po ślubie zostałyby pieniądze, mogłabym odnowić też ten piekielny gabinet... Te stare tapety i książki przyprawiają mnie o dreszcze...- dodała, odstawiając na moment swój owocowy deser lodowy. - Fakt... Te stare księgi muszą być starsze od nas... I rzeczywiście, ten pokój przyprawia mnie o dreszcze. W każdym razie, zgodziłaś się, nie? No powiedz, że się zgodziłaś, nie możesz się NIE zgodzić. Już od dwóch lat zbieracie na ten ślub, trzeba to wszystko przyśpieszyć bo jeszcze któreś z was się rozmyśli.- stwierdziła. - Nie no... Nie żartuj sobie. Jest ciężko, ale przecież się nie rozstaniemy. Znaleźć takiego faceta jak Will to jak znaleźć diament w kałuży.- spojrzała na Ivonne która już unosiła brew.- Ok, może przesadziłam, ale naprawdę mi na nim zależy. W każdym razie, po spotkaniu właśnie mam zamiar tam pojechać. To trochę... Kompletnie w druga stronę, po drugiej stronie miasta, ale czego się nie robi dla pieniędzy... Poza tym i tak w domu nie mam co robić, a znudziło mi się już siedzenie na czatach czy YouTubie. - Will nadal nie chce się zgodzić na psa?- zapytała przyjaciółka, a Sara pokiwała głową.- Przecież nie jest uczulony, ani nic... Daj spokój, po prostu przynieś zwierzaka do domu i postaw chłopa przed faktem dokonanym. Przecież nie wyrzuci on psa z domu.- dziewczyna wzruszyła ramionami, nagle jednak sięgnęła do swojej torebki i wyjęła z niej swój telefon komórkowy.- Właściwie, to mojej koleżanki suczka właśnie się oszczeniła, i ona szuka domu dla małych.- Ivonne gorączkowo starała się znaleźć zdjęcie małych psiaków, wreszcie jej się udało i podsunęła Sarze telefon.- Urocze, prawda? - To malamut, ale chyba nie do końca rasowy. Tak wiem, tobie to nie przeszkadza. Szczeniaki mają parę tygodni, zostały dwa psy, suczkę wzięła moja babcia. - Rzeczywiście śliczny... – Sara wyszła z folderu ze zdjęciami, przechodząc na ekran główny. Spojrzała na zegarek, dochodziła trzecia.- O kurwa, już ta godzina?- stęknęła, oddając szybko telefon przyjaciółce.- Słuchaj, jestem zainteresowana, mogę wpaść go zobaczyć po tym spotkaniu? Teraz naprawdę muszę już lecieć... - Jasne, nie ma problemu. I ten... powodzenia kochanie.- mrugnęła do niej, kiedy ta już wychodziła. * * * Stając przed wejściem do galerii Sara cała była mokra od ‘lekkiego, zapowiadanego dzisiaj deszczyku’. Z pośpiechu zapomniała wziąć z domu parasolki, a tramwaj jak zawsze nie mógł przyjechać na czas. Dziewczyna, lekko zirytowana sytuacją pchnęła wielkie, zdobione drzwi i weszła do środka. Rozejrzała się po wnętrzu, wyglądało całkiem przyjemnie, chociaż nie pasowało do wnętrza, w którym lada dzień ma odbyć się wystawa sztuki młodzieży. Ale, możne to było tylko jej wrażenie. - Um... Dzień dobry.- zaczęła, podchodząc do siedzącej za ladą kobiety.- Nazywam się Sara Brauer, przyszłam do pani Karen Ander. W sprawie folderu.- dodała, wyjmując z torby starą wersję ulotki. |
Sara Brauer - w turze 2 Mężczyzna, którego zaczepiła uśmiechnął się i powiedział: - Karen zapewne będzie w pawilonie C, na "Młodych"... Proszę przejśc przez ogród - najlepiej wyjśc tędy - wskazał ręką pomieszczenie znajdujące się po prawej stronie korytarza - wejśc w którekolwiek drzwi i przejśc salę na wprost... - Dziękuję - odpała Sara i odchodząc usłyszała jeszcze rozmowę pracowników dotyczącą wieczornej licytacji dzieł sztuki. Po chwili znalazła się w ogrodzie jaki znajdował się za budynkiem galerii. Jego, ogrodu w stylu angielskim, rzecz jasna, drugi kraniec zamykał znacznie nowszy budynek kontrastujący z chyba jeszcze średniowiecznym budynkiem w jakim była przed chwilą. Zgodnie z instrukcją przeszła pustą halę (inaczej cięzko bylo określi to pomieszczenie) i szerokim, wyłozonym wykładziną, korytarzem doszła do kolejnej sali, w której kilkanaście osób rozwieszało prace i ustawiało rzeźby. Zapytała o Karen Ander i wskazano jej kobietę poprawiającą wiszące obrazy. |
Nie znosił pisać raportów. Mógł latać po mieście, szukać śladów, gonić zbiegów, czy robić cokolwiek interesującego. Coś co może rzeczywiście przyczynić się do rozwiązania sprawy.. Taki raport był tylko po to… by być. Czysta biurokracja, największa bzdura policyjnej roboty. Nie znał nikogo, kto potem te raporty czytał. Zdarzało się nawet, że szefostwo nie wiedziało w ogóle, że sprawy, które opisywał zaistniały. Machnął na to ręką i usiadł do komputera. ”No to zaczynamy. Po pierwsze, co tam zaszło… Przecież to nie ma najmniejszego sensu. Manekin? Podczas strzelaniny mieli czas by rysować gwoździem po ścianach? Nie było żadnej krwi. No i ten motocyklista…” - Do roboty Will, bo cie Sara zabije jak znów się spóźnisz. - mruknął do siebie pod nosem. Niedługo zbliżała się rocznica ich zaręczyn, a jeszcze nie miał prezentu, nawet nie miał pomysłu na prezent, a to zaczynało go już niepokoić. Ale ma jeszcze trochę czasu, przecież coś wymyśli. *** Sprawa: E17/3861/232 Miejsce: FrederickStrasse 78, magazyn. Raport, po wizji lokalnej na miejscu zdarzenia: Po przybyciu na miejsce zdarzenia stwierdzono strzelaninę z użyciem broni krótkiej, automatycznej. Najprawdopodobniej mini-UZI. Strzały zostały oddane po łuku w stronę uchylonych drzwi. Brak ofiar, nie ma także żadnych śladów krwi. Nie znaleziono odcisków palców, ani materiału genetycznego. Nie zostały znalezione żadne powiązania ze sprawą odnośnie manekina, oraz śladów zarysowań na tynku. Znaleziona koszulka z nadrukiem “WWICD?”, może sugerować jakieś porachunki chuligańskie. Chociaż jest to bardzo wątpliwe. W trakcie przeszukiwania magazynu natrafiono na mężczyznę, który zaczął uciekać i nie reagował na nakazy zatrzymania, po czym oddalił się na nieoznakowanym motorze. Brak jednak dowodów iż mógł on być jakoś zamieszany w samą strzelaninę. W związku z brakiem jakichkolwiek dalszych dowodów i poszlak, sprawa zostaje zawieszona. *** Wreszcie skończył pisać ten “raport”, bo właściwie nic więcej nie mógł zrobić. Same niewiadome, nie miał nawet najmniejszego punktu zaczepienia. Ta sprawa śmierdziała na kilometr. Wilhelm nie wyobrażał sobie jak ktoś przytula się do ściany przed pociskami i w trakcie strzelaniny spokojnie rysuje sobie gwoździem po tynku. No i ten motocyklista. Albo manekin, co tam do kurwy nędzy robił manekin… Zrezygnowany wysłał raport i wyłączył komputer, w sumie nie miał już nic do roboty. Co prawda mógł iść przesłuchać tego bezdomnego, od którego Kurt wziął koszulkę, ale nie sądził by to coś dało. Nie ufał mu, chociaż odwalił za niego całą papierkową robotę. Postanowił na wszelki wypadek sprawdzić go w bazie danych. ”No to zobaczymy co tam robisz w 36-ej.”, wstukał kilka poleceń i nacisnął “szukaj”. Bardzo się zdziwił, gdy przekierowało go do bazy 3-jki. Przecież tam zajmowano się sprawami dotyczącymi polityków, gwiazd i wszelkiego rodzaju spraw, do których opinia publiczna nie była zbyt chętnie dopuszczana. Po co mieliby wysyłać swojego człowieka do zwykłej strzelaniny. No i do tego wszystkie wiadomości na temat kadr były tajne. Wstał z krzesła i podbiegł do gabinetu swego szefa, głośno zapukał do jego drzwi. Miał do niego dwie nie cierpiące zwłoki sprawy. - Można? - Wejdź Wilhelm. Skończyłeś raport? - Tak, ale nie jestem z niego zadowolony. Coś mi nie pasuje w tej sprawie. Na pierwszy rzut oka, wszystko gra, nie ma śladów, nie ma ofiar, ot przyjechali - postrzelali. Ale… Nieważne. Nie ma już o czym rozmawiać, sprawa zawieszona, przynajmniej do czasu znalezienia nowych dowodów. Mówiłeś wczoraj, że jechał tam technik z 36-tki, wiesz może dlaczego wysłali tam Kurta Webblera z 3-jki? To nie wyglądało na ich sprawę. Chciałem się czegoś o nim dowiedzieć, ale niestety nie mam dostępu do żadnych danych. Może szef mógłby… - Sprawdzę. - mruknął, a po chwili na jego twarzy pojawił się grymas zdziwienia. - Nie mam dostępu. Dziwne. - Mhm. Skoro, no, już skończyłem ten raport, to o ile nie masz już nic dla mnie, to chciałbym dziś trochę wcześniej zwolnić się z roboty. Obiecałem narzeczonej, że choć raz będę w domu na czas. |
Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 05:04. |
Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0