Potężny zabójca troli rozejrzał się po alkierzu i splunął na widok dwóch długouchych. -panie Diuk, niepotrzebnie pan zatrudniacie elfy, wszak one po lesie i łące kwiatki zbierać wolą aniżeli w podziemia sie zagłębiać. Nie to co my, krasnoludy-powiedział dumnie i powiódł wzrokiem dalej aż napotkał Dietera i Bernholta. -Wy zaś-zaczął biorąc srogi łyk piwa-Wyglądacie mi na godnych uwagi kompanów, pod warunkiem że w nogi włazić nie będzieta, no chyba że łby chcecie stracić w spotkaniu z moim toporzyskiem-powiedział poklepując głownie olbrzymiego topora dwuręcznego. -Panie diuk, ja wam powiadam, ludziów tam nic nie zeżera jeno jakie drugie wyjście se znaleźli i żeby sie bogactwami nie dzielić umykają niehonorowo lud ciemny strasząc jakoby ciemne moce zamieszane być miały-mówił a w przerwach przepijał piwem, które znikało szybciej niż wieśniacy we wrotach i lało się po brodzie strumieniami-powiem panu, ja tam zejde i wylejze na ziemie, a żadnych demonów tam nie spotkam, a wiecie panie czemu? bo demony i inne paskudztwa w takich zadupiach jak to nie mają czego szukać ot co.-Mówił ukradkiem chowając żarcie i flaszki ze stołu do plecaka żeby mieć coś na później -Ale żryjmy teraz póki jest i pódźmy do tych lochów coby wątpliwościje rozwiać. Zdrowie zacnej kompaniji- wzniósł kufel, jednak toast swój skierował tylko w stronę dwóch ludzi, pomijając elfy. |
- Jakoś nigdy nie przepadałem za botaniką, jeśli o to ci chodzi, mości Wolfgrimmie. - Maas delikatnie skinął głową w stronę krasnoluda, świdrując go spojrzeniem. - Za to podziemia, demony i śmierci w niewyjaśnionych okolicznościach zawsze przyciągały moją uwagę. - Na jego twarzy wykwitł dość paskudny grymas, w zamyśle będący zapewne uśmiechem, choć zebranym bardziej przypominał obnażanie kieł wygłodzonego wilka. Choć omiatany co chwilę spojrzeniami zarówno współbiesiadników, jak i innych obecnych w karczmie, Maas Terrion wydawał się tym całkowicie nie przejmować. Właściwie to wydawał się niczym nie przejmować - po krótkim dialogu z krasnoludem wrócił do jedzenia, co również nie przeszło bez echa. Słychać było ciche śmiechy, widać było jak pokazują na niego palcami. Elf jadł z pełnym dystyngowaniem, jakiego nie powstydziła by się najwyższa arystokracja. Wyglądało to jednak co najmniej komicznie w miejscu, gdzie za sztućce robiły własne ręce, a mało kto pił wino nie oblewając nim wszystkiego dookoła. Gdy po chwili sięgnął po kielich, aby się napić, odruchowo popatrzył po innych - spostrzegawczy mogli dostrzec przez krótką chwilę zgorszenie na jego twarzy, gdy patrzył jak werbownik zapycha sobie gębę dwoma kiełbasami naraz i przepija to ogromnym haustem wina, oblewając sobie ubranie. Szybko jednak przeniósł wzrok z powrotem na swój talerz, a rysy jego twarzy złagodniały. Dokończywszy posiłek, delikatnie odsunął się od stołu i czekał na resztę towarzyszy. Patrzył jednak gdzieś daleko, w nieistniejący punkt, wyraźnie nad czymś myśląc. Nie wyglądał na zainteresowanego konwersacją z innymi - wiedział, że w tych lochach i tak zdążą się wystarczająco poznać. A jeśli jednak nie zdążą, to nie będzie się nad czym zastanawiać. |
Mężczyzna potężnej postury siedział przy stole pochłaniając udziec z dziczyzny jakby była ledwie pałką kurczaka. Jego twarz naznaczona była wieloma bliznami zdradzającymi zamiłowanie do wojaczki co pięknie podkreślał wielki oburęczny topór zawieszony na plecach. U jego lewego uda wisiał mniejszy jednoręczny topór o długim drzewcu pozwalającym prowadzić walkę z siodła, a w butach - co mógł zaobserwować tylko wprawny obserwator - tkwił ukryty sztylet. Poza ogromnym rozmiarem i niecodziennym ekwipunkiem w oczy rzucało się też jego znoszone odzienie, a w szczególności niedźwiedzia skóra zakrywająca część głowy, a sięgająca niemalże do kolan. - Dieter Dashauer, krasnoludzie. - Przedstawił się donośnym głosem brodaty mężczyzna, po czym sięgnął po kufel piwa niemal opróżniając go jednym haustem, jakby chciał udowodnić swemu rozmówcy, że nie tylko krasnoludy mają twardy łeb. - Dawniej drwal, a obecnie znany traper z Nordlandu. - Kontynuował nieco znudzonym głosem. - Tyś jest jednym z tych osławionych zabójców z lodowych szczytów Gór Krańca Świata, nieprawdaż? - Zapytał Dieter choć znał odpowiedź. Sława zabójców z Karak Kardin wyprzedzała ich samych. - Diuk! - Zwrócił się do werbownika głosem tak donośnym, że nie sposób było go zignorować. - Ładnymi historyjkami nas tu raczysz, ale czy jest w nich choć ziarno prawdy? |
Młody jeszcze człek, co się jako Berholt przedstawił, długie nosił włosy, czarne, długością jednak tym elfim nie dorównujące. Za to szerszy był od nich w barach. Z twarzy, jak się rzekło, był dość młody, ale z tej samej twarzy, jeśli kto bystry był, to mógł odczytać, iż Berholt z niejednego pieca chleb jadał. Skórzana zbroja też swoje widziała, podobnie jak i sztylet, którym właściciel oręża co rusz kawałki mięsa z półmiska czy kiełbasę wybierał. Berholt raczył się jadłem, chociaż nijak nie mógł dorównać temu, co ich na tę wyprawę namówił. No bo głupi, by był nie jedząc, skoro pod ziemią takich pyszności nijak dostać by nie można było. A nawet kiep wiedział, że jeść trzeba gdy jest okazja i kto inny za to płaci. Nim poszedł w ślady krasnoluda i do trzymanego pod krzesłem plecaka nieco produktów dorzucił, zwrócił się do ich zleceniodawcy, Diukiem się mianującego. - Byli, wrócili ze złotem i takie tam głupoty prawicie - powiedział/ - A co opowiadali o tych podziemiach, jak wrócili? Ani chybi niejeden ich na spytki wziął. Plany jakieś owych podziemi rysowali może? - No i - dodał, jakby teraz mu to dopiero do głowy przyszło - panie Diuk, latarnie jakieś załatwić nam musicie, bo bez światła trudno nam będzie owe skarby znaleźć, nawet jeśli wszędzie leżą. |
Imhol nie zwracał w zupełności uwagi na pozostałych, nawet na samego Diuka nie za bardzo zwracał uwagę. Skupiony był tylko i wyłącznie na badaniu swojej pamięci. Miał nadzieję, że wynajdzie we wspomnieniach jakąś księgę, w której mogły być informacje na temat tajemniczych wrót i tego co się za nią znajduje. Nie obchodziły go bogactwa tam ukryte, jedyne co go interesowało to magiczne artefakty. Były one potrzebne mu do zyskania mocy. - O jakiej dokładnie porze wyruszamy ? - skwitował błyskawicznie wszelkie pytania i kwestie sporne, które padały z ust pozostałych awanturników ściągniętych tylko i wyłącznie przez bogactwo. |
Każdy miał coś do powiedzenia. I każdy dodał swe „trzy grosze”. Jednak „Diuk” nie narzekał, choć dostał tyle, co nie jeden mąż wracający z upojnej nocy o poranku i witany w progu przez małżonkę i teściową. Spokojnie oparł ciężar ciała o poręcz, aż zatrzeszczała, i odczekał chwilę by upewnić się, że padły już wszystkie pytania. Dopiero wówczas się ozwał. - Nie mogę wam odpowiedzieć na wszystkie pytania, ale powiem Wam co tylko mogę. Byście lepiej mieli obraz sytuacji. Lochy, które rozciągają się za Wrotami z całą pewnością nie mają inszego wyjścia, bo i pewnie by się rozeszło to w mig, że obejść kajsik można je i do lochu wejść. Co co i przed wami się tam wybierali, to różnie planowali. Byli tacy, co chcieli głęboko, byli tacy co ino się nachapć chcieli i prysnąć. Jedni to nawet wydostali się spod ziemi i do Wrót wrócili. Jak oni łomotali we wierzeja! Ha! Ale jak ino ich puścili do środka zaczęli się starzeć. Jakby w jednej chwili całe życie z nich uciekło. I insze jeszcze było straszne. Że nie oni sami się starzeli, ale i to co na sobie mieli. Innych tośmy czasem spod wrót skłutych, albo rozszarpanych brali. Ale mało który z nich wracał z pustymi rękami. Ciężka sprawa, ale i bez to nagroda pyszna! Diuk Elessar, któremu mam zaszczyt służyć, przeto kazał każdym dawać co tyko się da, by pomóc im we wyprawie. Dajemy przeto i latarnie i liny i kotwiczki, raki do wspinaczki i tobołki z prowiantem i pitną wodą. I to wszystko na was już czeka. Ale żadnych planów to my tu nie mamy onych lochów, bo ci, którzy z lochy wyjszli, precz poszli i znikli a reszta pomarła. Jakby to było takie proste, tak sobie myślę, że by Diuk kazał własnej straży zgłębić lochy. Skoro jednak nie kazał, znaczy się że sprawa poważna. Was, miłościwie nam panujący Diuk Elessar, ze smutkiem w sercu rzecz jasna i roniąc nad takimi jak wy łzy, poświęcić jest gotów... Nie były to może odpowiedzi na wszystkie stawiane pytania, ale najwidoczniej więcej do powiedzenia werbownik Diuka nie miał. Sięgnął do stołu i pociągnął łyk ze stojącego tam antałka. Aż mu pociekło. Dopiero jak doprowadził się do ładu odstawił flaszę i spojrzał na siedzących przy stole awanturników. - Ja tam mogę gadać długo, ale wiele więcej nie wiem. Jak chcecie se pogadać, to zawsze możecie zgłosić się jutro. Mnie tam za jedno, czy Wy pójdziecie teraz ze mną, czy nie. Jak nie, to kolacje opłaćcie u Grubego – skinął w kierunku stojącego za ladą opasłego karczmarza, który od jakiegoś czasu przyglądał się alkowie. Siedzą przy stole w lot zrozumieli, że warunkiem darmowego żarcia jest przyjęcie służby u Diuka. I że werbownik jest już na tyle zniecierpliwiony, że lada chwila pójdzie precz. Bertholt: dostrzegł człeka, który cały się aż wyginał, by usłyszeć co w alkierzu gada werbownik. Najwidoczniej coś w tej rozmowie ciekawiło go bardziej niż innych biesiadników. Chudzielec o zmęczonym wyglądzie przepracowanego skryby. I rozbieganych oczkach przestraszonego królika. . |
Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 17:10. |
Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0