Przekleństwo uwięzło w ustach Sørena. Nie wyglądało na to, żeby pierwsza salwa odniosła większy skutek. Właściwie to jaka salwa taki skutek - mając do dyspozycji jedynie dwa łuki niewiele mogli wyrządzić szkód. Nie znaczyło to jednak, że powinni odpuścić. Z nadzieją na lepszy efekt założył i wypuścił kolejną strzałę w powstającego zwierzoludzia. Jeśli to on trzymał w ryzach mutantów, to zabijając go mogli skłonić tamtych do ataku na swoich ludzkich sprzymierzeńców albo przynajmniej wprowadzić nieco zamieszania. Cichy brzęk cięciwy i świst strzały towarzyszyły jego przemyśleniom. |
Przeciwników było wielu. Może zbyt wielu. Ale teraz kiedy to wszystko się zaczęło nic już nie miało znaczenia. Trzeba było nadstawić karku razem z innymi, a nie tchórzliwie czekać dalej w krzakach. W głowie Balina krążyły setki myśli. Z jednej strony rwał się do przodu tak jak nakazywał mu honor i silna wiara, że Vallayia jest jego tarczą, a z drugiej ciągle stał w miejscu jak wryty... Przecież samych mutantów było tak wielu... A do tego dochodzili jeszcze potężny zwierzoczłek i jacyś zdrajcy rasy ludzkiej... Nim strach sparaliżował go mocniej zmówił słowa krótkiej modlitwy, a później wciskając młodej zielarce do ręki dwie sztuki złota wyszeptał do niej: - Jeśli nie uda mi się ujść żyw ze tej bitki to obiecaj, że poślesz gońca z wieścią do Kamiennego Domu we Talabheimie jako żech poległ. Że strachem i hańbą się nie okrył, a imię mojej pani wychwalałem do końca. Po tym wszystkim Balin zrobił kilkanaście kroków na północ od pozycji Sorena i stamtąd z toporem w ręce i khazalidzkim okrzykiem okrzykiem "Vallayia dova me" ruszył szarżą na flankę mutantów. |
Istniały przyjemniejsze nocne zajęcia, niż walka z mutantami. Na przykład zabawa z jakąś dziewką... Ale skoro się już człek się wpakował w tarapaty, to wypadało spróbować zdziałać tyle, ile się uda. A potem wiać, gdzie pieprz rośnie. Żałując nieco, że nie jest trochę bliżej (albo dużo, dużo dalej) od obozujących przy ognisku, ruszył w stronę najbliższego z ludzi, z cieniem nadziei w sercu, ze tamten nie do końca się rozbudzi po niespodziewanej pobudce. |
Zapałka rozświetliła na moment ciemności wokół Drugi. Krasnolud przyłożył płonący patyczek do szmaty wetkniętej w butelkę z naftą. Materiał natychmiast zajął się ogniem, który szybko ogarnął cały prowizoryczny lont. Druga nie miał czasu na dokładne celowanie. Cisnął zapalającym pociskiem w kierunku ogniska i znajdujących się tam przeciwników. Cisnął na wyraz pechowo, bo butelka zamiast polecieć łukiem ku miejscu przeznaczenia, zakoziołkowała w powietrzu i rozbiła się u stóp krasnoluda, ochlapując go łatwopalną zawartością. Druga nie miał nawet czasu uskoczyć. Płomienie błyskawicznie ogarnęły jego i cały schlapany naftą obszar. Khazad zaczął płonąć. Widząc to Rose. Podbiegła do niego, coś krzycząc. Zatrzymała się tuż poza zasięgiem ognia i ciemnego dymu. Szybkim, gwałtownym ruchem zerwała z nóg spódnicę i cisnęła nią w stronę palącego się Drugi, chcąc w ten sposób opanować płomienie. Pech chciał, że spódnica zahaczyła o jakąś nisko zwisającą gałąź i wpadła w ogień. Kolejne dwie strzały poleciały w kierunku zwierzoczłeka. Gunther wystrzelił o ułamek uderzenia serca wcześniej i to jego strzała uśmierciła potwora, wbijając się w jego pierś i penetrując serce. To był nad wyraz precyzyjny strzał. Pocisk Sørena ugrzązł w osuwającym się na leśne runo martwym ciele. Balin i Oswald ruszyli do ataku. Krasnolud pomknął na lewą flankę. Źle jednak obliczył odległość, jaką był w stanie pokonać i aby nie stanąć twarzą w twarz z przeważającą liczbą wrogów, zatrzymał się w bezpiecznym miejscu, pod drzewem, które osłaniało mu plecy. Oswald Braun nie wziął takiej opcji pod uwagę. Pędem wpadł do obozowiska wymachując mieczem i bez wahania zaatakował dwóch ludzi. Czubkiem miecza przeorał ubranie i skórę na brzuchu jednego z nich. Mutanci już zdążyli zorientować się, że ktoś ich atakuje. Na razie widzieli tylko ogień, którym płonął Druga i Oswalda, znajdującego się wewnątrz obozowiska. To na nim się skupili. – Uciekamy! – krzyknął zraniony człowiek i dał nura w krzaki za sobą. Jego towarzysz zaraz do niego dołączył. Ich miejsce zajęli zmutowani ludzie. Wśród nich można było rozpoznać wielu z tych, których widzieli już wcześniej w Behemsdorfie. Obskoczyło go pięciu odmieńców. Spadł grad ciosów. Oswald robił co mógł, aby wyjść z tego cało, ale i tak solidnie oberwał. Złotoskóry, uzbrojony w wyrastające z ramion szczypce udziabał go w policzek. Łasicogłowy przeorał mu sztyletem bok, na szczęście chroniony zbroją. Ale i tak utoczył sporo krwi. |
Oswald, przeklinając swego pecha, brak rozsądku i kompanów, którzy zostawili go samego, spróbował odparować ciosy, jakimi zasypali go mutanci. Niezbyt skutecznie odparować... Jedyną szansą na ocalenie skóry zdało mu się wzięcie nóg za pas... póki jeszcze miał nogi... Rzucił się do ucieczki, przedzierając się przez krzaki, z cieniem nadziei, że blask płomieni nieco oślepi mutanty, a on sam zdoła się gdzieś schować przed ich wzrokiem. |
Nie poszło dobrze. Zwierzoczłek padł, ale nie dość, że ludzie uciekali, to towarzysze mocno się spóźnili. Przede wszystkim Druga, ogień pojawił się zupełnie innym miejscu niż powinien. Gunther niewiele mógł więc zrobić ze swojej pozycji. Posłał jeszcze jedną strzałę, licząc na to, że uda mu się tym samym pomóc Oswaldowi. Stało się jednak to, czego wszyscy się obawiali: teraz prawie każdy zdany był na siebie. Włóczykij nie czekał, zsuwając się z drzewa i czym prędzej kierując w stronę ludzi towarzyszących mutantom. Widać było, że nie ma mowy o tym, że są zakładnikami. Hałasy walki były tak duże, że postanowił obejść tylko walczących łukiem, ale szybko, nie bacząc na trzaskające mu pod butami gałęzie. Zwolnić i wypatrywać miał zamiar dopiero po zbliżeniu się do krzaków z ukrytymi zdrajcami. Zawiesił łuk na plecach i chwycił mocno włócznię.Liczył na to, że kompani pouciekają. W lesie większość mutantów nie miała przewagi, za to istniała szansa, że rozbiegną się we wszystkich kierunkach a on będzie miał szansę zakończyć żywot ich ludzkich sojuszników. |
Druga zaś tarzał się po ziemi klepiąc i tarzając w podłożu, usiłując się jak najszybciej ugasić. Nie poszło dobrze, czas było zacząć dbać o życie...szybko. |
Piękny plan bardzo prędko zaczął sypać się jak przysłowiowy domek z kart. Teraz już mało kto wiedział co robić. Zaczęła się samotna walka o życie. Nim Balin ruszył z szarżą zauważył, że ludzie próbują ujść z pola bitwy. To musiały być ważne persony które wiedziały jak zjednać sobie bandy odmieńców. To była bardzo niebezpieczna umiejętność. Dlatego też krasnolud zmienił swój pierwotny plan i postanowił obejść od północy grupkę mutantów która była przed nim. Później jeśli Vallayia da znajdzie i dopadnie znikających w ciemnościach ludzi. |
Mortensen nie wiedział, co poszło nie tak. Niespodziewanie dla niego w miejscu, gdzie powinni być ukryci Druga, Balin, Oswald i Rose eksplodowała kula ognia - czyżby czarownik zdołał wypatrzeć ukrytych napastników i zaatakował jakimś plugawym zaklęciem? W obozowisku odmieńców wybuchło zamieszanie - spotęgowane jeszcze śmiałym atakiem Oswalda. Gdzie byli pozostali? Przecież Oswald sam jeden szybko padnie pod ciosami wrażych bestii! Søren dostrzegł, że podejrzewani o czarostwo ludzie umknęli. Nic z tym nie można było na razie zrobić, bowiem pozostali na miejscu odmieńcy wciąż stanowili ogromne zagrożenie. Wycelował i wypuścił strzałę w jednego z mutantów atakujących Oswalda. |
Tarzanie się w ściółce, oklepywanie i wymachiwanie kończynami przyniosło oczekiwany skutek. Drudze udało się wytoczyć poza zasięg płomieni i ugasić płonące włosy i ubranie. Na krasnoludzie pozostały tylko tlące się strzępy. Søren wystrzelił nie celując zbytnio, ot na tyle, żeby nie trafić otoczonego Oswalda. Strzała wbiła się w policzek jakiegoś mutanta, obdarzonego pokaźnych rozmiarów ryjem. Oswald wykorzystał ten moment, żeby odskoczyć i oderwać się od odmieńców. Uskoczył, odwrócił się na pięcie i pędem pognał w rosnące nieopodal krzaki. Mutanci wyjąc pobiegli za nim. Oswald nie miał czasu, żeby się porządnie ukryć. Biegł w stronę znajdujących się niedaleko Drugi i Rose. Mutanci zbliżali się ze wszystkich kierunków. Krasnolud był wytrawnym wojownikiem i mimo swojego ciężkiego stanu, zdołał szerokimi machnięciami topora utrzymać zmutowanych wrogów na dystans. Rose nie miała tyle szczęścia. Najpierw mutant z kościanym ogonem rozciął jej przedramię sierpem, a uderzenie serca później guślarka zwijała się z bólu, gdy w jej brzuch wbiły się pordzewiałe widły, dzierżone przez starego chłopa z zwisającą płatami skórą i jakimś wciąż poruszającym się wybrzuszeniem na szyi, wyglądającym jak miniaturka człowieka uwięziona pod skórą. Najmniej szczęścia miał Oswald. Już pierwszy cios, którego nie uniknął ani nie sparował posłał go na ziemię. Sztylet człowieka-łasicy wbił się głęboko w trzewia, penetrując zbroję i skórę. Świat zawirował i zgasł. Oswald przez zachodzące mgłą oczy widział przeskakujących nad nim mutantów, którzy rzucili się na Drugę i Rose. Ostatkiem sił przeturlał się na bok i wpadł w wykrot, niknąc z oczu walczącym. Balin odszedł od obozowiska, zmierzając w tym samym kierunku, w którym pobiegli podejrzani o konszachty z Chaosem ludzie. Droga nie była jednak pusta, jak się spodziewał. Na drodze Balina stanęło trzech mutantów, przed którymi nie zdążył się ukryć – potężna mutancica z łabędzimi skrzydłami, ta sama która powaliła Sigefrieda, olbrzym-albinos i jednoręki, pozbawiony uszu, pokryty śluzowatą skórą, obdarzony przez chaotycznych bogów koroną z poruszających się paców mutant. Wszyscy oni spadli na Balina w jednym momencie, a kapłan za wstawiennictwem Vallayi uniknął ich morderczych ciosów. Tymczasem Gunther ześlizgnął się z bezpiecznego drzewa i przez nikogo niezauważony przeciął obozowisko. Wszedł w krzaki, w których przed momentem zniknęła para ludzi. Nikogo jednak nie dostrzegł, ani nie usłyszał. |
Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 02:56. |
Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0