|
W końcu dotarli do celu – choć daleką przesadą byłoby użycie słowa „upragnionego”. O nie. Takiego celu wędrówki, pościgu nikt zdrowy na umyśle pragnąć nie mógł. Był to jednak kres ich wędrówki – taki czy inny. Ucieczka nie miała już sensu ni celu. Pozostawała walka, za tych którzy żyli i za tych którzy umarli by reszta z nich mogła dotrzeć tak daleko. Dziadek. Ukłucie bólu przeszyło serce Klausa. Był to dobry człowiek. Może nieco nawiedzony, ale z sercem zbyt wielkim jak na te czasu i te strony. Żal było dziadka i tego że nie dożył, że nie doczekał. Klaus nie mógł mu poświęcać jednak więcej myśli. Nie teraz, nie przed walką, zwłaszcza że jego rodzice gdzieś tam byli, musieli być choć jego wzrok jeszcze nie wyławiał ich z tłumu. Może i lepiej że ich nie widział bo nie wiedział jak ich widok wpłynąłby na jego walkę. Czy zamarłby z przerażenia? Czy zwierzoludzie będą próbowali posłużyć się jeńcami w walce czy zachowają ich na bluźnierczą ofiarę? - Nie ma co zwlekać, ruszajmy zwartym szykiem, gdy będziemy bliżej niech idą w ruch strzały kule i bomby, wszystko co mamy. Nawet to – wskazał na ciągniętą wciąż głowę szefa zwierzoludzi – o dziwo w całkiem dobrym stanie z uwagi na mrozy które ją zakonserwowały. Czy złamie tym ducha przeciwników? Czy w ogóle mają jakiegoś „ducha”? Mają. Wiedział że mają. Widział to przy skarpie gdy ratowali najemników z oblężenia. Strategie pozostawiał jednak mądrzejszym od siebie, sam gotów był szyć z łuku do ostatniej strzały. Miał nadzieje, że jego dobra celność wraz z ostatnim szkoleniem wystarcza by sprawnie posłużyć się tez bombami. Widział co potrafią narobić zwartej kupie wroga. Przyszedł czas na koniec , taki lub inny. Klaus pomodlił się do Morra o przyjęcie jego duszy w razie śmierci i do Talla o sprawna dłoń i celne oko podczas strzałów. Czekał na resztę by ruszyć do ataku. |
Władanie ręką powoli wracało, chociaż rana pozostawiona przez topór mutanta miała już na zawsze odcisnąć się paskudną blizną. Adar poruszył barkiem i poprawił uchwyt na tarczy. Wiedział, że każdy przyjęty na nią cios przyniesie mu ogromną dawkę bólu, ale przynajmniej zdrową kończyną wciąż mógł władać mieczem. Tak też dobył Pobrzask i stanął przed skarpą. Szarak był już zmęczony – dawny zapał gdzieś wygasł. Przodowało tylko wyczerpanie oraz żal za poległych towarzyszy. Widział w tej drodze swój koniec. Dwa razy godził się ze śmiercią. Za pierwszym razem, kiedy Krwawa Turzyca próbowała go wciągnąć i strawić żywcem. Wtedy jednak wróciła się po niego Katarina. Drugi raz, kiedy został powalony na wyłomie w Goboczujce. Zaakceptował to - swoją śmierć. Ale zanim zginie, chciał jeszcze skosztować krwi. Ten ostatni raz. Nie miał broni dystansowej, ani nie potrafił się nią posługiwać. Dlatego strzelanie zostawił innym, samemu ustawiając się w pierwszej linii. Jeśli zwierzoludzie wespną się na skarpę, on będzie pierwszy, który zacznie ich spychać. Nie był to skomplikowany plan. Adar spojrzał jeszcze za siebie, zatrzymując wzrok na lodowej czarownicy i Harpii z Norski. Kolejny raz został potraktowany jak śmieć, chociaż nawet nie chciał się już z nimi zadawać. Policzek wymierzony przez Katarinę odcisnął się wspomnieniem. Szarak spojrzał na nie uważnie i... uśmiechnął się lekko. Nie żywił już do nich żalu. Ostatnie bliskie spotkanie ze śmiercią, a później morderczy marsz w śniegu i walka z mrozem coś w nim zmieniło. Nie stał się jednak obojętny. Wręcz przeciwnie. Zrozumiał, że nie ma sensu karmić siebie i innych goryczą. Bo wszyscy, od najprostszych chłopów po najbystrzejszych królów byli tylko sługami. Sługami bogów i losu. Tak jak on. Skinął do kobiet i odwrócił spojrzenie na nadchodzącego wroga. Nie było urazy, nie było gniewu. Smutek przeminął. Pozostała już tylko żądza zemsty. - Czas przyrządzić trochę gulaszu - mruknął, uśmiechając się pod nosem. |
Z wojowaniem tak już jest, że nikt nie wie, kiedy wróg będzie szybszy, silniej lub obdarzony większym szczęściem. Nigdy nie wiadomo, jak i gdzie człowiek oberwie, gdzie kompani złożą jego ciało, i czy czasem jego kości nie będą bieleć w słońcu. Ernst od dawna miał tego świadomość, jednak zdecydowanie nie odpowiadało mu spoczęcie na wieki pod śniegową kołderką. Gdy więc przeprawa przez przełęcz się skończyła, Ernst odetchnął z ulgą, dziękując bogom za to, że ustrzegli go przed losem, jaki spotkał Pyotra. Dziadka Rybaka. Co prawda w razie powodzenia misji czekała ich jeszcze droga powrotna, ale o tym na razie Ernst wolał nie myśleć. Najpierw trzeba było odzyskać puchar, kielich, czy jak tam się zwał ten artefakt. Kielich, jak się okazało, był na wyciągnięcie ręki. Wystarczyło wybić przeciwników, uwolnić jeńców, a potem wracać. Co prawda to, że przeciwnicy mieli z pewnością inne podejście do słowa "wybić", miało pewne znaczenie, ale grupa, z którą mieli się zmierzyć, była do pokonania. - Udajmy, że atakujemy - powiedział, komentując propozycję Klausa. - Sprowokujemy ich do ataku, a my się wycofamy na lepszą pozycję, by ich liczebna przewaga miała mniejsze znaczenie. |
|
Severus dalszą część podróży milczał. Trzymał się z daleka od większości drużyny, od czasu do czasu przyglądając się im. Chciał zapamiętać ich twarz. Ich głosy. Wiedział że, gdy podróż zakończy się wielu z nich będzie witało się z bramą Morra. Nic nie wskazywało na to, jak się głębiej zastanowić, by ktokolwiek z nich miał wrócić do domu. Nawet pogoda zdawała się sprzyjać siłom chaosu. Lodowato zimny wiatr uderzał raz po raz w ich twarze, tnąc delikatną skórę. Burza śnieżna również nie ułatwiała podróży. Nic nie wskazywało na to by cokolwiek miało im sprzyjać. Nawet Bogowie. Młody akolita szedł opatulony swoim płaszczem. Co jakiś czas sprawdzał czy jego fretka, nadal żyje, bowiem takie warunki mogły nawet i ją złamać. Pierwszy jednak padł Dziadek Rybak. Guślarz. Człowiek, który widział wiele i wiedział kim naprawdę jest Severus. Teraz jednak ta tajemnica została zabrana do grobu. Ludzie odchodzą i przychodzą i tylko raz młodzieniec popełnił ten błąd, gdy się do kogoś przywiązał. Było to dawno temu. Bardzo dawno temu. Melissandra Stregazza, tak miała na imię. Kobieta, którą pokochał, a która postanowiła wyciąć mu serce. Sztyletem. Ku chwale boga. Jej boga. Dwieście metrów. Tyle ich dzieliło od chwały lub zagłady. Horda zwierzoludzi uzbrojona we włócznie, tarcze i topory. Ich jedynym celem w życiu, sensem ich egzystencji była śmierć. Krew dla boga krwi. Te słowa można często wyłapać z ust szaleńców, którzy poświęcili swe ciała i dusze krwawemu bogowi. Obok nich stąpali magowie w sięgających ziemi czarnych szatach. Baczny obserwator byłby w stanie spostrzec symbole Khorne’a. A na samym końcu potężny Champion Khorne’a. Nie posiadali ani przewagi terenu, ani przewagi zaskoczenia, ani tego że było ich więcej. Stosunek dwa do jednego na korzyść Chaosu. Jedyne co mieli to broń palną, bomby, nienawiść w sercach i wiarę w Sigmara. Czy to miało wystarczyć? Tego nie wiedział. Sam akolita stanął z tyłu. Zarzucił kaptur na głowę i zaczął pod nosem mamrotać. Szeptać. Tak cicho, by jego głos zagubił się w wyjącym wietrze. Severus, Bartholomäus Glock, Basillius Alterhofer, Adalbert Emden, Erasmus Luge. Miał wiele imion. Sam już zapomniał jak brzmiało jego prawdziwe imię. W odmętach wspomnień łatwo było się zagubić, ale teraz to nie miało znaczenia. Kielich. Po to tu przybył i po to go przysłano. Miał dopilnować by został albo odzyskany albo zniszczony. To było jego zadaniem. I zamierzał je wypełnić. A reszta. Resztą niech zajmie się Sigmar. On, Severus, był narzędziem tych co wolą trzymać się w cieniu. Tak jak i on sam. W końcu z cienia i mroku widać najwięcej. |
|
Pewnego dnia, w magicznej krainie pełnej dziwów i rzeczy niesłychanych, za morzem pełnym szponów, za lasem pełnym cieni, za bagnem pełnym trolli i za stepem pełnym duchów, stała góra pełna krwi. Tam, na najwyższym szczycie największej ze skał, trwali razem, niemal martwi z wycieńczenia, zmarznięci na kość, ogrzewani tylko płomieniem który trawił ich serca. Tych, którzy zebrali się tamtego dnia na tamtej górze, można by śmiało nazwać bohaterami. Czyż nie był bohaterem ktoś, kto wyszedł naprzeciw niepoliczalnemu prawdopodobieństwu, porzucił wszystko co znał, rzucił się z motyką na słońce - to wszystko po to, byle tylko zaspokoić żądzę zemsty? Czynić wolę swojego boga? Odnaleźć sens życia w okrutnym i obojętnym świecie? Zebrani stali w pełnym skupienia milczeniu, nadając scenie atmosferę nabożeństwa. Ostatnie, krótkie chwile dzieliły ich od końca ich trudów, od zwieńczenia ich tułaczki, od obiecanej nagrody. Widzieli śmierć wielu przyjaciół, sami nie raz otarli się o jej szorstki całun. Nosili blizny tych strasznych momentów, które będą mogli teraz nosić z dumą do końca swoich dni, jakkolwiek szybko nie nadejdą, niczym medale, wiedząc że zebrali je w słusznej sprawie. Patrzyli po sobie - w ich oczach odbijał się szacunek, determinacja i miłość. Wiele ich różniło, nie raz byli gotowi skoczyć sobie do gardeł, ale w tym momencie to wszystko było bez znaczenia. Ten cały ból, niepewność, strach - wszystko zniknie, jak ręką odjął. Radość i euforia spowodowane tym faktem buzowały pod pełną czci fasadą, stłumione podniosłością chwili. Jak mogli myśleć teraz o sobie? Mieli misję do wykonania. Dwieście metrów od opisanej wyżej hordy zwierzoludzi, Kas dmuchał w owinięte szmatami dłonie by rozgrzać je przed nadchodzącą masakrą. Otaczała go kolorowa gromadka zmęczonych, zniechęconych ludzi. Grabarz poświecił kilka minut przyglądając im się uważnie. Był z nim Albert Schultz, stary weteran i generalnie rzecz biorąc kawał paździocha, ale też lojalny mąż, ojciec i sługa Imperium. Kas zdradził go pod wisielczym drzewem, zostawiając go i swoich pobratymców z sobie tylko znanych powodów, zanim ci uratowali mu życie kilka dni później. Los miał dość okrutne poczucie humoru. Nieopodal Lambert stał niczym murowany, jak gdyby huczący górski wicher omijał go szerokim łukiem. Fanatyczny kapłan bojowy był źródłem wielu problemów dla grupy, wiedziony osobistym kompasem moralnym który zdawał się uniwersalnie odpychać od niego innych, nawet swoich kompanów. Zaślepiony powierzoną mu misją, jednego ze swoich zabił pośród drzew, podczas sprzeczki. Mężczyzna zaimponował Kasowi niezmiernie i nie raz uratował mu życie, jakkolwiek często sam był prowokatorem sytuacji które prowadziły do potencjalnej utraty zdrowia. Klaus, wioskowy myśliwy o sokolim oku i pewnej ręce. Kasimir wielokrotnie wyśmiewał go za wczesny - według grabarza - ożenek i ustatkowanie się. Po tym wszystkim co przeszedł, młodzieniec zazdrościł łucznikowi tych kilku chwil szczęścia. Był też Adar, kucharz który teraz z wyglądu przypominał bardziej rycerza. Władał magicznym ostrzem, które wyciągnął z pieczary zgładzonej bestii - bogowie, ten gość urwał się prosto z dawnych legend. Kas żałował, że młodzik związał się tak bardzo z kisleviańską wiedźmą. Uważał, że mogli zostać przyjaciółmi, w innym czasie, w innym miejscu. Chwila, w której jego znajomość z wiedźmą potłukła się o kant dupy nie dała grabarzowi żadnej satysfakcji - jeno smutek. Wilhelm, kuglarz przebrany za najemnika. Kas chętnie nadstawiłby ucha, he, he, by usłyszeć całą historię tego nietuzinkowego mężczyzny. Pod wieloma względami, to on imponował grabarzowi najbardziej. Na przekór tchórzostwu, braku umiejętności i niechęci do walki, dotarł z nimi aż tutaj i okazał się cennym dodatkiem do grupy mścicieli. Kasimir zastanawiał się, czy Andree był zadowolony ze swego wyboru, i czy sakiewka złota którą otrzymał od Lamberta wydawała mu się teraz wystarczającą rekompensatą za własne życie. Ernst. Grabarz nie znał go zupełnie. Kolejny myśliwy, zazwyczaj cichy, ale jak już coś powiedział, Kasowi często otwierał się nóż w kieszeni. Nie przepadał za tym przydupasem Alberta, ale nie kłopotał się nim na tyle by zapytać go kim tak właściwie kurwa jest i skąd się wziął. Ktoś szeptał, że był dezerterem. Grabarz zastanawiał się, skąd w takim wypadku wzięła się jego przyjaźń ze sławnym ze swego wojskowego rygoru Schultzem. Severus. To był dopiero zawodnik. Czy jego komiczna fretka przeżyła morderczą podróż przez góry, wiedział tylko on sam. Kas był jednocześnie zaciekawiony tą postacią i przeszyty niewytłumaczalną nieufnością do niej. Klecha nie mógł się bardziej różnić od Lamberta, ale powodujące nim motywacje na zawsze pozostaną dla grabarza zagadką. Nie starczyło czasu, by mogli się poznać, nie wspominając o fakcie że blondyn związał się z grupą Schultza, gdy Kas zrobił dokładnie odwrotnie. W jakimś sensie, byli antytezą siebie. Katarina, lodowa wiedźma. Kobieta, która przeszła tyle zmian w ciągu czterech dni, jakby minęło dla niej pół roku. Brak zaufania który do niej żywił był tylko podsycany brakiem większych interakcji między nimi. Demony, czarodzieje, magiczne napisy i zatrzymanie pracy serca - Kas uważał się za człowieka stosunkowo otwartego na inność, zwłaszcza jak na Ostlandczyka, ale były momenty w których musiał nakreślić linię w piachu, a ta kislevska przybłęda przekraczała ją wedle uznania. Dodać do tego fakt że dziewczyna był niemal nieprzerwanie kością niezgody... czasem miał wrażenie, że wszystko kręci się wokół niej. Musiał jednak przyznać, że gdzieś w głębi duszy wiedział, że jest po prostu zbyt ograniczony by zrozumieć targające nią uczucia i problemy. Tak jak wszyscy, miała do odegrania swoją rolę w tym przedstawieniu, i pewnie potyczka na mroźnym czubie nie będzie dla niej kurtyną. Lexa, Harpia z Norski! Jej topory spłynęły podczas tej podróży krwią niezliczonych wrogów, a imię okryło się chwałą która długo będzie wzbudzać trwogę w sercach jej wrogów. Kasimir był świadkiem tego, jak nieobliczalnym, niepowstrzymanym żywiołem była dusza kobiety z siłą mężczyzny. Cieszył się, że była teraz tutaj. I po ich stronie. Nie wszyscy dotarli tak daleko. Franz, szemrany typek i kompan Daniela, szczezł jako pierwszy. Błysk wilczych ślepi, bryzg świeżej krwi, bezgłowe truchło i płytki grób na skraju lasu. Thravar, porywczy dawi który pomógł mu pochować Duraka. Jego mózg dawno już wsiąkł w leśne runo, rozlany ręką swojego przywódcy. Cywilizowane istoty były w stanie przejść do rękoczynów nawet otoczone przez wrogów. Grabarz nie mógł zdecydować, czy było to przekleństwo, czy oznaka jakiejś niesamowitej woli walki. Dobrze było mieć teraz na sobie jego pelerynę z niedźwiedziego futra, jakkolwiek trąciła delikatnie krasnoludem i spirytusem. Daniel, Magnus i Wilhelm - trzech mieszkańców Krausnick których ostatni raz widział podczas felernego rozstania pod drzewem wisielców. Nie wiedział, jaki koniec ich spotkał, ale pewien był że nie umarli we śnie, i że to on był po części odpowiedzialny za ich śmierć. Schultz miał rację, porzucił swoich w krytycznym momencie. Może jego topór sprawiłby, że któryś z tej trójki byłby teraz z nimi? A może wszyscy trzej? Nie sposób było się tego teraz dowiedzieć, a żal tym faktem spowodowany młodzieniec zabierze ze sobą do grobu. Nie mógł uwierzyć, że to właśnie oni polegli tam, gdzie on przeszedł dalej. Dziadek. Wybaczysz mi? Kasimir zamknął oczy i odrzucił obszyty futrem kaptur. Mróz zaatakował jego odsłoniętą twarz i głowę jak wygłodniały pies szarpiący sztukę mięsa. Poranne słońce nie dawało żadnej otuchy przed zimnem, chłodne jak złota moneta na tle lodowatej tafli nieba. Musiał się jednak pożegnać z tym cennym żółtkiem. Spojrzeć w twarz swojej trwodze, by dokończyć robotę. Nie dla siebie, ani dla Lamberta, ani dla Krausnick, ani dla Imperium, czy Karla Franza, czy Alberta Schultza, czy Pyotra, czy Sigmara. Zrobi to dla Duraka, starego, przepitego krasnoluda, który zlitował się nad umierającą dziewczyną i wychował jej bękarta jak swojego, na przekór wszystkim i wszystkiemu, ani raz nie słysząc dziękuję. Ani przepraszam. Ani kocham cię. Durak często powtarzał mu, że nigdy nie kończy roboty którą zaczął, wiecznie szukając sposobu żeby się wymigać. Nie tym razem, staruszku. Ten myk jest dla ciebie. Grabarz wspominał przygody, które przeżył przez ostatnie dni, a które zapełniłyby pokaźny tomik, najlepiej współtworzony przez kilku autorów, żeby czytelnik miał pełny obraz ich uczuć, motywacji i sekretów. Od potyczek z minotaurami pośród mgieł w cieniu uginającego się pod ciężarem trupów drzewa. Przez picie okowity w jaskini z grupą najemników podczas chwili wytchnienia w rzadkim, cennym momencie kamraderii. Ocalenie grupki kobiet z obozowiska zwierzoludzi - błysk nadziei i radości w morzu śmierci. Utratę jego przystojnej twarzy autorstwa bagiennego trolla. Walkę z samym sobą i podszeptami zwichniętej psychiki. Walną bitwę ze zwierzoludźmi, która miała być jego ostatnią. Uganianie się za duchami po ruinach upiornego zamczyska. W tam krótkim czasie przeżył całe swoje życie. Aż po finał - mroczny rytuał na szczycie góry. Gdyby nie atak na Krausnick, leżałby teraz brzuchem do góry, albo robił na odwal się jakąś brudną fuchę dla Duraka. Idąc na spotkanie śmierci, Kasimir był wdzięczny że wziął udział w tej wyprawie. Żałował, że nie miał już czasu przeprosić Schultza, Daniela, Magnusa i wszystkich innych mieszkańców Krausnick. Pocieszał się myślą, że na chuj by im teraz były jego przeprosiny. Był wypalony. Żadnych płomiennych przemów, wrzasków, obelg. Zimno i skupienie zabiło fajerwerki. Nienawiść którą czuł do przeciwnika stała się częścią niego na poziomie w którym zdawała się czymś zupełnie naturalnym, mechanicznie udoskonalonym. Fundamentem, poziomem gruntu, na którym stało wszystko inne. Przestała być specjalna, wyjątkowa. Przynajmniej wciąż pchała go naprzód. Walka była spodziewana, a jednak przyszła do niego tak gwałtownie. Zmęczone, zmarznięte ciało odmawiało współpracy. Linia ludzi wygięła się pod naporem rozwścieczonych bestii i lada chwila miała pęknąć. Grabarz wziął głęboki wdech, zaciskając dłoń na rękojeści swojego topora. Słońce delikatnie pocałowało go w źrenice po raz ostatni, podkreślając każdy brzydki, nienaturalny kontur jego zmasakrowanej facjaty, zanim zniknęło za gąszczem nabrzmiałych jak krwiaki chmur. Powłoka rzeczywistości zadrżała i pękła z komicznym dźwiękiem rozdzieranego prześcieradła, wydając na świat pomiot czystego Chaosu. Muhlendorfczycy rzucili się z krzykiem do tyłu, w objęcia białej śmierci. Przegrali. To wszystko było na nic. Grabarz podjął decyzję. Wybór był prosty - tak naprawdę dokonał go tamtego ranka w Krausnick, stojąc pośród zgliszczy swojej wsi. Skoczył naprzód, mijając zdziwionego ungora bez mrugnięcia okiem. Obiegł skupionych na walce mężczyzn, kobiety i istoty których płci nie mógł się nawet domyślić, i zatrzymał się na równej linii z zakutym w czarną zbroję płytową kurganem. Dlaczego to robisz, chciał go spytać. Czemu musisz przychodzić tutaj i nas zabijać. Jesteśmy ludźmi, braćmi. Czemu nie możesz żyć sobie tam, na dalekiej północy, gdzie każdy dzień oznacza walkę o przetrwanie, gleba jest twarda jak kamień, a wiatr niesie obietnicę szaleństwa i szepty mrocznych bogów? Czemu nie możesz zostawić nas tutaj, na naszej żyznej glebie, pośród łąk, rzek i lasów, gdzie rodzimy zdrowe dzieci i świętujemy życie? No tak. -To nic osobistego.- Kasimir zasalutował czempionowi ciemności toporem. -To tylko zemsta.- Westchnął, i z dzikim krzykiem rzucił się na olbrzyma, wymachując bronią. Schowany za tarczą, w skostniałej dłoni zaciśniętej na blaszanym imaczu, trzymał ciasno rzemień. Rzemień ten był owinięty wokół jednej z granatobomb które znaleźli w Goboczujce. Tego nie było w opowieściach. "Oczywiście, że idę z wami." "Jesteś wolny, uświadomił sobie nagle Kas." "Cześć, mamo." "Dobra, dosyć tego dobrego. Czas skopać jedne tyłki i uratować drugie. Dzień jak co dzień." |
Po bitwie. Severus leżał na ziemi. Krew spływała mu po policzku zabarwiając glebę na kolor szlachetnej purpury. Wygrali, nie było co do tego wątpliwości ale jakim kosztem. Ilu mężnych ludzi musiało ponieść śmierć. Ilu musiało polec by kielich został odzyskany. A o ilu z nich będzie się mówiło. O żadnym, bowiem w pieśniach, legendach czy powieściach zawsze mówi się o tych co przeżyli. O bohaterach. Ale czy on czuł się jak bohater? Bynajmniej. Może dlatego że, w oczach swoich towarzyszy, był tchórzem. Może dlatego że nikt nie wiedział tak naprawdę co czynił za ich plecami, gdy inni z orężem w ręku stawiali czoła przeciwnikowi. Schulz, który dostał swoją upragnioną zemstę, nie przypuszczał nawet że, jego przeciwnikowi w ostatnim momencie, coś przeszkodziło w zadaniu śmiertelnego ciosu. Lexa, którą oblegali wrogowie, nie mogła wiedzieć że oręż wypadał im z rąk dając jej czas na zadanie śmiertelnego ciosu. Nikt nie miał wiedzieć, kim jest. Jego życie i jego działania okrywać miała mgła i cień. Młody akolita z trudnością wstał. Czuł każdy mięsień lecz widząc stos trupów uśmiechnął się. Zadanie zostało wykonane. Całe? Nie do końca. Spojrzał na tryumfującego Lamberta. Kapłan. Szaleniec. Trzeba było jeszcze zakończyć jedną sprawę. Thravar Griddsson. Imię krasnoluda, i jego śmierć. Trzeba było doprowadzić tą sprawę do końca. Obiecał to sobie w dniu, gdy młot kapłana strzaskał Khazadowi czaszkę. Wstał. Severus wstał powoli i ruszył ku kapłanowi. Usta jego zaczęły poruszać się praktycznie bezgłośnie, wymawiając słowa zaklęcia. Tak, nie był akolitą. Był magiem, co dostrzegł Dziadek Rybak i co podejrzewała Katarina. Teraz jednak to nie było ważne. Moc zaczęła kumulować się w dłoniach młodego mężczyzny, który kroczył pewnie ku Sigmaricie, i w momencie gdy ich oczy się spotkały dłoń Severusa padła na ramię mężczyzny. -Ty... - nie zdołał nawet zakończyć zdania Lambert, bowiem czar zadziałał. Momentalnie nogi ugięły się pod kapłanem, który zaczął padać nie przytomny na ziemię. Severus złapał Sigmaritę za poły ubrania, tak by ten nie padł, i spoglądając mu w oczy wbił sztylet prosto w gardło. Krew trysnęła mocno, obryzgując Severusa, który zdołał jeszcze wyszeptać: -Tak, ja - złośliwy uśmieszek na twarzy młodego czarodzieja był ostatnim widokiem jaki Lambert miał zapamiętać. Następnie spojrzał się na towarzyszy, a w szczególności na Lexę. W jego wzroku nie było emocji. Po prostu chłód i obojętność, jakby właśnie przed chwilą Severus wyszedł z wychodka. -W imieniu Zakonu Oczyszczającego Płomienia dziękuję wam za pomoc. Ci co mieli zostać wynagrodzeni, oczywiście zostaną. - po tych słowach Severus poszukał wzrokiem kielicha. Wiedział już komu go ma zwrócić i dostarczyć. Tak jak było to mówiono. W końcu relikwia będzie odpowiednio chroniona. Ostatnie spojrzenie padło na martwe truchło Lamberta. Szalony kapłan. Użyteczne narzędzie, ale zbyt niebezpieczne by mogło dalej żyć. Zbyt porywcze i zaślepione w swoją wielkość, rację i słuszność by móc pozwolić mu było odejść. Czas jego służby dobiegł końca. Khazad może odpoczywać w spokoju. Tak jak i on i Katarina, która będzie mogła odejść wolna a nie w objęciach płomieni. On sam też będzie mógł odejść. Gdzieś indziej. Jako ktoś inny. Służyć Imperium. |
Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 09:43. |
|
Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0