lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu Warhammer (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-warhammer/)
-   -   [WFRP II ed.] Żądza Zemsty (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-warhammer/15838-wfrp-ii-ed-zadza-zemsty.html)

Rewik 17-07-2016 10:52


Kolejny krok, jakże trudniejszy od poprzedniego. Ileż to jeszcze przyjdzie ich zrobić? Był zmęczony chorobą, wiekiem i wysiłkiem. Mimo iż tego dnia wcale nie przebyli wielkich odległości, nieomal padał z wycieńczenia. Był zmęczony poczuciem straty i winy. To już pięciu Mühlendorfczyków, wiedzionych tu przecież przez niego, odeszło do zaświatów. Doskonale rozumiał teraz, dlaczego Schultz tak wzbraniał się przed zostaniem przywódcą wyprawy i jakie brzemię musi dźwigać... lecz Pyotr rozumiał także, że tak być musi. Starał się tłumić kaszel, ale na niewiele się to zdawało. Spocony od gorączki, wyziębiał się ilekroć zawiał wiatr. Tym razem szedł już jako ostatni. Coraz bardziej ostając w tyle. Mgła, czy też obłok chmury gęstniał wokół nich, czyniąc najbliższego nawet człowieka praktycznie niewidocznym. Przez większość drogi to Klaus kroczył przed nim, lecz Pyotr w tej chwili nawet nie mógłby przypomnieć sobie jego imienia.

– To Azyr. Wiatry przeznaczenia. – te słowa odbijały się echem w jego głowie.

Dotąd niezwykle pomocne „Oko”, nie potrafiło już wskazać mu dokładnie ile jeszcze pozostało wędrówki. Nieprzeniknione obłoki skrywały ścieżkę zbyt szczelnie. Był pewien, że nie dotrwa, lecz nie skarżył się, milczał.

Szedł pokonując kolejne odległości. Ścieżka kończąca się nieubłaganie daleko, prowadziła ich pośród czeluści, w których cierpliwie szumiał wiatr. Jak wielkie były te przepaści, ginące w dole pośród nieprzeniknionych chmur?

Przed najniebezpieczniejszym etapem przeprawy, uczynili krótki odpoczynek w miejscu osłoniętym granią. Pyotr znów zajrzał do kart, a wydawało się, że porzucił już te praktyki. Chyba faktycznie, bowiem odłożył karty wraz z innymi nieprzydatnymi teraz przedmiotami, choć... brakowało tam jednej spośród nich. Dopiero co zbędny bagaż pozostał w tym miejscu i już trzeba było kontynuować wędrówkę. Podzielili się na grupy i związali razem. Został przydzielony do ostatniej. Biernie milcząca postać, pozwoliła owinąć się linami.

Zmęczenie i śliski szlak sprawiał, że kilkukrotnie tracił równowagę. Czy to w wyniku wyniszczenia organizmu, czy nie tak dawnego przecież urazu głowy, znów zakręciło mu się w głowie? Nie wiedział tego. Przystanął, bowiem nie miał już sił. Ktoś obejrzał się nań i ruszył dalej, prawdopodobnie nie dostrzegając nawet przerażenia malującego się na starczej twarzy. Zmusił się by uczynić podobnie. Chyba samą tylko siłą woli.

Kolejne granie i ostre szczyty, zdradliwe przesmyki i luźne kamienie. To była kwestia czasu. Tylko krótkie chwile dzieliły Pyotra Koldun od śmierci. Odwiązał linę, nie chcąc narażać kolejnych istnień na zgubę. Wykończony fizycznie, nie mógł brnąć dalej. Zamiast tego stał w smutnym milczeniu, obserwując jak koniec liny znika we mgle.

Mimo to, próbował iść dalej.


Noga omsknęła się, zjeżdżając ze śliskiego kamienia i rzucając nim w bok. Próbował ratować się, lecz nie było sposobu. Nawet nie krzyknął. We mgle nie zabrzmiało nic, tylko dźwięk staczających się kamieni i starczego ciała, który i tak niknął wśród zwodzącego wiatru.

Spadał czas jakiś, by uderzyć przodem o ośnieżone skały. Wzbijając tumany śniegu stoczył się w z pozoru bezkresny dół, aż wreszcie, daleko, zatrzymał się na kamiennej ścianie. W dole, jego ostatnią drogę znaczyła krwawa smuga i tak skryta przecież w oparach wysokich chmur.

Leżał bez ruchu z bezładnie rozłożonymi kończynami. Był zaledwie niewielkim, nieruchomym punktem, nic nie znaczącym wobec ogromu bezdusznego masywu Gór Środkowych.


Pyotr czuł jak uchodzi zeń życie i ogarnia go zimno. Czuł na głowie mokrą, ciepłą plamę własnej krwi. Leżał twarzą ku niebu, a twarz owiewał mu mroźny wiatr, niosący ostre drobinki śniegu. Nie mógł się ruszyć. Leżał tak, aż ogarnie go w tej agonalnej samotności wieczny chłód.

Nachylił się nad nim ten sam starzec. Oparty na podróżnym kiju, z oczyma zaszytymi bielmem. Bił od niego spokój, który udzielił się umierającemu Pyotrowi. Wpatrywali się w siebie.
- Ach... to ty. – To ty. – stwierdzili jednocześnie, lecz ledwo słyszalny głos umierającego niknął we wtórującym mu głosie starca.

Przybysz odwrócił wzrok od Pyotra i spojrzał przed siebie, długo się nie odzywając. Czekał, lecz jedyne na co mógł czekać, to śmierć Kislevskiego starca.
- Słyszysz? – zapytał w końcu przybysz.

- Azyr... wiatry... przeznaczenia... – Dziadek Rybak z trudem wychrypiał te słowa w odpowiedzi. Z jego ust wyciekła strużka krwi, kiedy bezsilnie zakasłał.

- Tak... - odparł wciąż wpatrzony w dal. – ...coś jeszcze? – dodał po chwili.

Dziadek Rybak opuścił głowę na śnieg, bowiem nie miał już sił by trzymać ją uniesioną i wpatrywać się w tajemniczą postać. Słuchał i wreszcie dosłyszał.
- Tak. – odpowiedział mu pewien.

Przybysz skierował wzrok z dali na jego twarz. Uśmiechnął się.
- Jak ci na imię? – zapytał ze spokojem

- Pyotr... Koldun... a ty? Kimże jest? – wysapał, powstrzymując się od kaszlu.

Przybysz uśmiechnął się tajemniczo.
- Sam sobie odpowiesz na to pytanie... Dziadku Rybaku... – odparł i wyciągnął w jego kierunku dłoń.

Wiedział co to oznacza, lecz nie lękał się już. Tak długo na to czekał, choć dopiero teraz zdał sobie z tego sprawę. Dwie starcze dłonie uścisnęły swe przedramiona, by już ich nigdy nie rozłączyć.


Eliasz 21-07-2016 13:51

W końcu dotarli do celu – choć daleką przesadą byłoby użycie słowa „upragnionego”. O nie. Takiego celu wędrówki, pościgu nikt zdrowy na umyśle pragnąć nie mógł. Był to jednak kres ich wędrówki – taki czy inny. Ucieczka nie miała już sensu ni celu. Pozostawała walka, za tych którzy żyli i za tych którzy umarli by reszta z nich mogła dotrzeć tak daleko.

Dziadek. Ukłucie bólu przeszyło serce Klausa. Był to dobry człowiek. Może nieco nawiedzony, ale z sercem zbyt wielkim jak na te czasu i te strony. Żal było dziadka i tego że nie dożył, że nie doczekał. Klaus nie mógł mu poświęcać jednak więcej myśli. Nie teraz, nie przed walką, zwłaszcza że jego rodzice gdzieś tam byli, musieli być choć jego wzrok jeszcze nie wyławiał ich z tłumu. Może i lepiej że ich nie widział bo nie wiedział jak ich widok wpłynąłby na jego walkę. Czy zamarłby z przerażenia? Czy zwierzoludzie będą próbowali posłużyć się jeńcami w walce czy zachowają ich na bluźnierczą ofiarę?

- Nie ma co zwlekać, ruszajmy zwartym szykiem, gdy będziemy bliżej niech idą w ruch strzały kule i bomby, wszystko co mamy. Nawet to – wskazał na ciągniętą wciąż głowę szefa zwierzoludzi – o dziwo w całkiem dobrym stanie z uwagi na mrozy które ją zakonserwowały.

Czy złamie tym ducha przeciwników? Czy w ogóle mają jakiegoś „ducha”? Mają. Wiedział że mają. Widział to przy skarpie gdy ratowali najemników z oblężenia. Strategie pozostawiał jednak mądrzejszym od siebie, sam gotów był szyć z łuku do ostatniej strzały. Miał nadzieje, że jego dobra celność wraz z ostatnim szkoleniem wystarcza by sprawnie posłużyć się tez bombami. Widział co potrafią narobić zwartej kupie wroga. Przyszedł czas na koniec , taki lub inny. Klaus pomodlił się do Morra o przyjęcie jego duszy w razie śmierci i do Talla o sprawna dłoń i celne oko podczas strzałów. Czekał na resztę by ruszyć do ataku.

MTM 21-07-2016 17:33

Władanie ręką powoli wracało, chociaż rana pozostawiona przez topór mutanta miała już na zawsze odcisnąć się paskudną blizną. Adar poruszył barkiem i poprawił uchwyt na tarczy. Wiedział, że każdy przyjęty na nią cios przyniesie mu ogromną dawkę bólu, ale przynajmniej zdrową kończyną wciąż mógł władać mieczem. Tak też dobył Pobrzask i stanął przed skarpą.

Szarak był już zmęczony – dawny zapał gdzieś wygasł. Przodowało tylko wyczerpanie oraz żal za poległych towarzyszy. Widział w tej drodze swój koniec. Dwa razy godził się ze śmiercią. Za pierwszym razem, kiedy Krwawa Turzyca próbowała go wciągnąć i strawić żywcem. Wtedy jednak wróciła się po niego Katarina. Drugi raz, kiedy został powalony na wyłomie w Goboczujce. Zaakceptował to - swoją śmierć. Ale zanim zginie, chciał jeszcze skosztować krwi. Ten ostatni raz.

Nie miał broni dystansowej, ani nie potrafił się nią posługiwać. Dlatego strzelanie zostawił innym, samemu ustawiając się w pierwszej linii. Jeśli zwierzoludzie wespną się na skarpę, on będzie pierwszy, który zacznie ich spychać. Nie był to skomplikowany plan.


Adar spojrzał jeszcze za siebie, zatrzymując wzrok na lodowej czarownicy i Harpii z Norski. Kolejny raz został potraktowany jak śmieć, chociaż nawet nie chciał się już z nimi zadawać. Policzek wymierzony przez Katarinę odcisnął się wspomnieniem. Szarak spojrzał na nie uważnie i... uśmiechnął się lekko. Nie żywił już do nich żalu. Ostatnie bliskie spotkanie ze śmiercią, a później morderczy marsz w śniegu i walka z mrozem coś w nim zmieniło. Nie stał się jednak obojętny. Wręcz przeciwnie. Zrozumiał, że nie ma sensu karmić siebie i innych goryczą. Bo wszyscy, od najprostszych chłopów po najbystrzejszych królów byli tylko sługami. Sługami bogów i losu. Tak jak on.

Skinął do kobiet i odwrócił spojrzenie na nadchodzącego wroga.
Nie było urazy, nie było gniewu.
Smutek przeminął.
Pozostała już tylko żądza zemsty.

- Czas przyrządzić trochę gulaszu - mruknął, uśmiechając się pod nosem.

Kerm 21-07-2016 21:46

Z wojowaniem tak już jest, że nikt nie wie, kiedy wróg będzie szybszy, silniej lub obdarzony większym szczęściem. Nigdy nie wiadomo, jak i gdzie człowiek oberwie, gdzie kompani złożą jego ciało, i czy czasem jego kości nie będą bieleć w słońcu.
Ernst od dawna miał tego świadomość, jednak zdecydowanie nie odpowiadało mu spoczęcie na wieki pod śniegową kołderką. Gdy więc przeprawa przez przełęcz się skończyła, Ernst odetchnął z ulgą, dziękując bogom za to, że ustrzegli go przed losem, jaki spotkał Pyotra. Dziadka Rybaka.
Co prawda w razie powodzenia misji czekała ich jeszcze droga powrotna, ale o tym na razie Ernst wolał nie myśleć. Najpierw trzeba było odzyskać puchar, kielich, czy jak tam się zwał ten artefakt.


Kielich, jak się okazało, był na wyciągnięcie ręki. Wystarczyło wybić przeciwników, uwolnić jeńców, a potem wracać. Co prawda to, że przeciwnicy mieli z pewnością inne podejście do słowa "wybić", miało pewne znaczenie, ale grupa, z którą mieli się zmierzyć, była do pokonania.

- Udajmy, że atakujemy - powiedział, komentując propozycję Klausa. - Sprowokujemy ich do ataku, a my się wycofamy na lepszą pozycję, by ich liczebna przewaga miała mniejsze znaczenie.

Flamedancer 22-07-2016 01:53


Spoglądając w oczy śmierci każdy człowiek dowiaduje się pewnej rzeczy. Mianowicie: lepiej się jej nie dać zbyt łatwo.
Śmierć kolejnych mieszkańców sąsiedniej wioski Katarina przyjęła z ponurą akceptacją. Nie mogła już właściwie zaradzić nic na to, co tutaj się zaczęło dziać. W końcu być może i tak wszyscy zginą, a wtedy będzie co najmniej źle. Myślała, że w najlepszym wypadku ich dusze przynajmniej znajdą ukojenie gdzieś “tam”, ponieważ trudno było jej w jakikolwiek sposób określić to miejsce. Przed wyruszeniem w drogę zmówiła krótką modlitwę nie tylko za zmarłych, ale również za żyjących. Boska opatrzność przyda się każdemu.
Zwłaszcza im.

Młoda czarodziejka już po krótkim marszu była wykończona. Trudy ostatnich kilku dni zeszły się w jedno akurat teraz, na koniec całej tej beznadziejnej kampanii. Parła przed siebie jedynie siłą własnej woli, a zmuszały ją do tego pociągnięcia sznura. Była oczywiście w tej samej grupie co Lexa. Nie miała zamiaru się od niej oddalać za daleko, a być może ona pomyślała to samo o niej? Któż to wiedział?
Nawet nie była w stanie na nią spojrzeć z powodu ciężkiej głowy. Nogi odmawiały jej posłuszeństwa. Chłód przenikał jej ciało jeszcze bardziej dotkliwie, niż kiedykolwiek wcześniej w jej krótkim życiu. Stopy i dłonie drętwiały z zimna. Rozumiała te objawy i czuła, że jeśli szybko nie znajdą się u swego celu, to padnie z wycieńczenia.
Nawet Kvas już przestał pomagać.

W pewnym momencie miała wrażenie, jakby cały krajobraz się zmienił, a okolice zamieniły się w rozkopane pola. Wiosna? Ciepły wietrzyk musnął jej policzek niosąc za sobą zapach kwitnących bzów. Słońce oświetlało złotem okoliczne wzgórza nadając im żywych barw. Ruszyła naprzód ciągnącą się drogą aż do pewnego niewielkiego gospodarstwa, przed którym ścieżka się kończyła. Przekroczyła niski drewniany płotek. Tu i ówdzie gęgały gęsi, w oddali zaś beczały owce. Kury biegały dookoła, z dziką zapalczywością dziobiąc rozrzucone ziarno. Krajobraz tętnił życiem.
Zza znajdującej się nieopodal stodoły wybiegł duży wilczur o czarno brązowej sierści. Szczekał radośnie pędząc prosto w jej stronę. Z zadziwiającą wręcz szybkością rzucił się na nią i oboje wylądowali na twardej ziemi. Katarina zaczęła się śmiać ze szczęścia, dziwnego szczęścia zresztą, i drapać Błyska za uszami, kiedy ten lizał ją po twarzy na przywitanie. Intuicyjnie wiedziała gdzie jest… Ale czy to prawda?
Wszelkie wątpliwości zostały rozwiane, gdy usłyszała okrzyk ekscytacji z jakiegoś miejsca przed sobą. Zawołała psa do siebie i sama pobiegła do zbierającej się z ziemi dziewczyny gapiącej się jak w obrazek w znajdującą się przed sobą osobę. Kobieta nieco niższa od niej samej, z trójkątną twarzą poznaczoną zmarszczkami, szarymi, inteligentnymi oczami, w których widniała mądrość oraz o białych na wskutek siwizny włosach zgarnęła wiedźmę w czułe objęcia. Zaskoczona Katarina dopiero chwilę później odwzajemniła uścisk zdając sobie sprawę z tego, kogo ma przed sobą.
- Mamo? Tak bardzo tęskniłam… - powiedziała przez łzy czarodziejka.
- I my też. Tak długo cię nie widzieliśmy! Wyrosłaś na piękną dziewczynę! - powiedziała pogodnie kobieta i pociągnęła ją w stronę domu - Chodź! Akurat obiad gotowałam dla twojego ojca i siostry!
Była w domu. Prawdziwym domu.
Pierwszym, rodzinnym domu.
Aż się jej zakręciło w głowie. Nie zarejestrowała nawet kiedy znalazła się w izbie. Mały chyboczący się stół z przysuniętymi doń starymi krzesłami były tutaj prawdopodobnie na porządku dziennym. Na kamiennym kominku gotowała się zupa roznosząc smakowity aromat po całym pomieszczeniu, mieszając się z rozwieszonymi tu i ówdzie suszonymi warzywami i ziołami. Do środka wpadało sporo światła przez małe, ale liczne okna. Klapa w podłodze przy przeciwległym do paleniska kącie prawdopodobnie prowadziła do spiżarni, a drzwi zaraz obok niej zapewne do sypialni. Siedziała na stojącej przy ścianie ławie wraz ze swoją siostrą będącą niemal idealnym, zdrowszym odbiciem jej. Złociste kaskady włosów spływały jej po ramionach, miała normalny kolor cery i ciekawskie szare oczy. Katarina była od niej jakieś dziesięć zim starsza. Bawiła się z drugą dziewczyną, Iriną, w łapki, kiedy ta nagle uderzyła ją lekko w policzek.
- Obudź się - powiedziała cicho z nieswoim akcentem.
- Ale… - bąknęła czarodziejka, nim dostała drugi, mało subtelny, silny policzek prosto w twarz.
I wylądowała w śniegu.
Katarina poczuła pieczenie na swoim policzku oraz uchwyt silnej ręki stawiającej ją na nogi. Lexa zdawała się być przejęta tym, co się właśnie wydarzyło i co widziała w swojej wizji, ale nie powiedziała ani jednego słowa, tylko ruszyła dalej. Dziewczyna była zbyt zamroczona, by w ogóle rozumieć to, co się właśnie wydarzyło, ale tchnęło w nią to nowe siły. Jeśli to wszystko się skończy, to może zacznie poszukiwania swojej rodziny?
A może… Potowarzyszy Norsmance przez chwilę?

Śmierć nieustannie deptała im po piętach. Choć ona ledwie się jej wyrwała dzięki reakcji wojowniczki, dosięgła w końcu kogoś innego… Pyotr zaginął. Gdyby lodowaty wiatr nie osuszył jej całkowicie oczu, to by pewnie zaczęła ronić łzy jak nigdy wcześniej. Czasami nie była dla niego miła, takie było prawo młodości, ale… Dlaczego on? Choć spędziła z nim trochę czasu w Krausnick, to wciąż niewiele o tym wiedziała poza tym, że z jakiegoś powodu nadmiernie się nią interesował. Wciąż jednak był kislevczykiem i potrafił ją zrozumieć lepiej, niż ktokolwiek inny.
Posłała kolejną, jeszcze bardziej rozpaczliwą modlitwę w niebiosa mając nadzieję, że bogowie ją posłuchają.

Na widok krwawego ołtarza oraz wszystkich zebranych tam istot Katarina poczuła wywołany strachem ucisk w klatce piersiowej. Prawdopodobnie cała drżała nie tylko z zimna. To był kres ich wędrówki. Teraz wszystko miało się rozstrzygnąć. Ale czy mieli jakiekolwiek szanse, kiedy byli na niemal straconej pozycji z powodu przewagi liczebnej wroga?
Zwątpienie w jej sercu było tak wyraźne, jak nigdy dotąd.
Nagle usłyszała w swej głowie syczący głos jakiejś dziwnej istoty. Nie było jej nigdzie w zasięgu jej wzroku, choć instynktownie rozumiała jej byt. I trwoga prawie ją sparaliżowała.
Wydobyła z pochwy fragment szabli Natalyi. Runy na jego ostrzu lśniły wściekłym, lodowatym blaskiem poświadczając o obecności magii. Mentalny atak z jego strony przybierał na sile obiecując siłę, możliwość uratowania wszystkich sobie bliskich, szybką i brutalną śmierć jej wrogów i inne tego typu rzeczy, za które by pewnie dała się zabić tylko po to, by je mieć.
“Odejdź, demonie!” - powiedziała do bestii odpierając kolejny jego atak - “Nie złamiesz mnie!”.
Nikt nie mógł wiedzieć, co się właśnie działo w głowie Katariny. Miała po prostu zamknięte oczy tak, jakby nad czymś rozmyślała. Choć trwało to krótką chwilę, dla niej była to niemal cała wieczność. Odrzuciła tą straszliwą pokusę.
Nie chciała już wracać do dawnej magii. Oddała się całkowicie Shallyi i zamierzała dotrzymać jej wierności. Pragnęła w przyszłości zostać kapłanką. A to, co proponował jej demon, sprowadziłoby na nią śmierć i ukradło duszę… I już nigdy by nie ujrzała kochanej bogini.
Wyczerpana fizycznie i psychicznie - czekała. Planowanie zostawiła mężczyznom, ponieważ ona nigdy nie miała zmysłu taktycznego. Jedynie co, to przysunęła się nieco bliżej Lexy, a wzrokiem, jakim ją obdarzyła, przekazała prostą, ale zrozumiałą dla niej wiadomość.
“Nie zgiń, proszę”.

valtharys 23-07-2016 11:17

Severus dalszą część podróży milczał. Trzymał się z daleka od większości drużyny, od czasu do czasu przyglądając się im. Chciał zapamiętać ich twarz. Ich głosy. Wiedział że, gdy podróż zakończy się wielu z nich będzie witało się z bramą Morra. Nic nie wskazywało na to, jak się głębiej zastanowić, by ktokolwiek z nich miał wrócić do domu. Nawet pogoda zdawała się sprzyjać siłom chaosu. Lodowato zimny wiatr uderzał raz po raz w ich twarze, tnąc delikatną skórę. Burza śnieżna również nie ułatwiała podróży. Nic nie wskazywało na to by cokolwiek miało im sprzyjać. Nawet Bogowie.

Młody akolita szedł opatulony swoim płaszczem. Co jakiś czas sprawdzał czy jego fretka, nadal żyje, bowiem takie warunki mogły nawet i ją złamać. Pierwszy jednak padł Dziadek Rybak. Guślarz. Człowiek, który widział wiele i wiedział kim naprawdę jest Severus. Teraz jednak ta tajemnica została zabrana do grobu. Ludzie odchodzą i przychodzą i tylko raz młodzieniec popełnił ten błąd, gdy się do kogoś przywiązał. Było to dawno temu. Bardzo dawno temu. Melissandra Stregazza, tak miała na imię. Kobieta, którą pokochał, a która postanowiła wyciąć mu serce. Sztyletem. Ku chwale boga. Jej boga.


Dwieście metrów. Tyle ich dzieliło od chwały lub zagłady. Horda zwierzoludzi uzbrojona we włócznie, tarcze i topory. Ich jedynym celem w życiu, sensem ich egzystencji była śmierć. Krew dla boga krwi. Te słowa można często wyłapać z ust szaleńców, którzy poświęcili swe ciała i dusze krwawemu bogowi. Obok nich stąpali magowie w sięgających ziemi czarnych szatach. Baczny obserwator byłby w stanie spostrzec symbole Khorne’a. A na samym końcu potężny Champion Khorne’a.

Nie posiadali ani przewagi terenu, ani przewagi zaskoczenia, ani tego że było ich więcej. Stosunek dwa do jednego na korzyść Chaosu. Jedyne co mieli to broń palną, bomby, nienawiść w sercach i wiarę w Sigmara. Czy to miało wystarczyć? Tego nie wiedział.

Sam akolita stanął z tyłu. Zarzucił kaptur na głowę i zaczął pod nosem mamrotać. Szeptać. Tak cicho, by jego głos zagubił się w wyjącym wietrze. Severus, Bartholomäus Glock, Basillius Alterhofer, Adalbert Emden, Erasmus Luge. Miał wiele imion. Sam już zapomniał jak brzmiało jego prawdziwe imię. W odmętach wspomnień łatwo było się zagubić, ale teraz to nie miało znaczenia.

Kielich. Po to tu przybył i po to go przysłano. Miał dopilnować by został albo odzyskany albo zniszczony. To było jego zadaniem. I zamierzał je wypełnić. A reszta. Resztą niech zajmie się Sigmar. On, Severus, był narzędziem tych co wolą trzymać się w cieniu. Tak jak i on sam. W końcu z cienia i mroku widać najwięcej.

Nami 24-07-2016 10:02

Norsmanka czuła się prawie jak w domu. Wszędzie śnieg, mróz, nowe trupy słabych ludzi. Z jednej strony szkoda było ich śmierci, bo mogli posłużyć za mięso armatnie, a z drugiej po prostu nie miało to większego znaczenia. Ich zamarznięte ciała i zasnute puchem oczy nie robiły na blondynce większego znaczenia - ot, umarło im się, cóż poradzić? Mogli lepiej zadbać o siebie, skoro nie potrafili, to byli głupcami. To nie wakacje na brzegach Lustrii, to mroźny i surowy klimat, do którego powinno się odpowiednio przygotować i dostosować, a kto o siebie nie zadbał, ten właśnie tak kończył. Lexa przed dalszą podróżą miała jeszcze spory ubaw, przedstawienie jakie zrobiła Katarina poprawiło jej humor. Cóż, to był tylko kobiecy policzek, takie typowe, imperialne pokazanie przez kobietę, że poczuła się urażona i dotknięta przez mężczyznę. Lexa załatwiłaby to inaczej, u niej w kraju po prostu by zaczęli ze sobą walczyć, co prawda nie na śmierć i życie, ale nie wyglądałoby to tak delikatnie, ani nie dało obrażeń jak smagnięcie gałęzią. Być może ktoś straciłby zęba? Adar powinien w sumie zrozumieć, czemu Katarina to uczyniła, a jeśli nie potrafił, to chyba był równie głupi, co reszta imperialnych chłopów.
Blondynka podczas dalszej podróży zaczęła zastanawiać się, co zrobi po wykonaniu zadania. Zostanie w tych krajach i zbuduje swoją reputacje, umacniając ją i zyskując sojuszników w walce, gotowych słuchać jej rozkazów czy może po prostu weźmie swoją wypłatę i wróci do Norski? Tylko co ją tam czekało, prócz nudnego życia, podobnego do tego jakie mieli tutaj wieśniaki, rodząc dzieci, hodując kozy, uprawiać rolę w porze do tego odpowiedniej. Przy lepszych wiatrach może mogłaby podróżować z ojcem na trakcie, o ile tego miejsca nie zajął już jej młodszy brat. Przy opcji najlepszej, mogłaby zostać żoną Jarla, jednak czy aby na pewno tego chciała?
Lexa nie przyjmowała półśrodków. Albo brała to, co uważała, że jej się należy, albo po prostu zwracała się ku innej drodze, na końcu której również mogła czekać ją chwała. W swoim życiu pragnęła osiągnąć więcej, niż przeciętna kobieta z wypchaną macicą. Obawiała się, że kiedyś los zatrzyma ją w miejscu, w którym pozostanie jedynie cieniem samej siebie i będzie przeklinać swój los, swoje niespełnione marzenia.

Lexie nie spodobało się to, że każdą grupę prowadził mężczyzna. Lambert i Schulz byli silni, Reimer był po prostu kolejnym dowódcą innej grupy, dało się to jeszcze zrozumieć, tylko dlaczego do czwartej grupy wcisnęli Klausa? W czym on był lepszy od blondynki, w sile, tropieniu? Niekoniecznie. Kobieta poczuła się niedoceniona, jednak nie miała zamiaru w ogóle o tym wspominać. Oczywiste, że wzięli go tylko ze względu na płeć, a nie tężyznę, bo tej na pewno nie posiadł więcej niż wojowniczka. Lexa przełknęła dumę i po prostu chciała, aby ta wyprawa dobiegła końca. Pragnęła odebrać swoje monety i już nigdy więcej nie spotkać tych ludzi, chyba że po przeciwnej stronie w bitwie - choć wtedy nie byłaby pewna, kogo zajebać jako pierwszego.

Gdy dotarli na miejsce, zdawało się, że jest już za późno. Co najmniej o kilkadziesiąt minut, gdyż wszystko do rytuału było już gotowe. Zamknięci w klatkach mieszkańcy wioski jedynie dawali nadzieję, że wojownicy mają jeszcze trochę czasu. Musieli się tylko pospieszyć. Niektórzy próbowali rzucać pomysłami na atak, choć według Lexy nie było tutaj wielkiego pola do manewru. Ich lokalizacja była korzystna, co też postanowiła wykorzystać. Bała się przemawiać, ale spróbowała
- My zatrzymać się tu, na pagórek i użyć wszystkie bronie dystansowe. Rzucać bomba, strzelać ile można, wszystko użyć, nie przyda nam się już później, a ta walka ważna jest i środków nie szkoda! Jak się dać, to można butelka zapalić z alkohol i rzucić, więcej wroga ogień pochłonie. W ten sposób pozbędziem się część bestii. Gdy szarża się zacząć, łuki i kusze dalej będą w ruch, ale dojdą też garłacze i muszkiety. Walczący wręcz wyczekają ostatniej chwili i wtedy ruszą do ataku, ponieważ nasza pozycja dobra bardzo, bo na wzniesieniu, nie ruszać się stąd na krok. Będziem nam też łatwiej wrogów zepchnąć z pagórka lub rozłupać łeb ostrza i siła! - po tej przemowie chyba sama poczuła się lepiej. Nawet jeśli nikt jej nie słuchał, to przynajmniej dodała otuchy samej sobie, wznieciła swoją pewność siebie, podniosła morale. Była gotowa.

Krieger 26-07-2016 06:09


Pewnego dnia, w magicznej krainie pełnej dziwów i rzeczy niesłychanych, za morzem pełnym szponów, za lasem pełnym cieni, za bagnem pełnym trolli i za stepem pełnym duchów, stała góra pełna krwi. Tam, na najwyższym szczycie największej ze skał, trwali razem, niemal martwi z wycieńczenia, zmarznięci na kość, ogrzewani tylko płomieniem który trawił ich serca. Tych, którzy zebrali się tamtego dnia na tamtej górze, można by śmiało nazwać bohaterami. Czyż nie był bohaterem ktoś, kto wyszedł naprzeciw niepoliczalnemu prawdopodobieństwu, porzucił wszystko co znał, rzucił się z motyką na słońce - to wszystko po to, byle tylko zaspokoić żądzę zemsty? Czynić wolę swojego boga? Odnaleźć sens życia w okrutnym i obojętnym świecie?

Zebrani stali w pełnym skupienia milczeniu, nadając scenie atmosferę nabożeństwa. Ostatnie, krótkie chwile dzieliły ich od końca ich trudów, od zwieńczenia ich tułaczki, od obiecanej nagrody. Widzieli śmierć wielu przyjaciół, sami nie raz otarli się o jej szorstki całun. Nosili blizny tych strasznych momentów, które będą mogli teraz nosić z dumą do końca swoich dni, jakkolwiek szybko nie nadejdą, niczym medale, wiedząc że zebrali je w słusznej sprawie. Patrzyli po sobie - w ich oczach odbijał się szacunek, determinacja i miłość. Wiele ich różniło, nie raz byli gotowi skoczyć sobie do gardeł, ale w tym momencie to wszystko było bez znaczenia. Ten cały ból, niepewność, strach - wszystko zniknie, jak ręką odjął. Radość i euforia spowodowane tym faktem buzowały pod pełną czci fasadą, stłumione podniosłością chwili. Jak mogli myśleć teraz o sobie? Mieli misję do wykonania.

Dwieście metrów od opisanej wyżej hordy zwierzoludzi, Kas dmuchał w owinięte szmatami dłonie by rozgrzać je przed nadchodzącą masakrą. Otaczała go kolorowa gromadka zmęczonych, zniechęconych ludzi. Grabarz poświecił kilka minut przyglądając im się uważnie.

Był z nim Albert Schultz, stary weteran i generalnie rzecz biorąc kawał paździocha, ale też lojalny mąż, ojciec i sługa Imperium. Kas zdradził go pod wisielczym drzewem, zostawiając go i swoich pobratymców z sobie tylko znanych powodów, zanim ci uratowali mu życie kilka dni później. Los miał dość okrutne poczucie humoru.

Nieopodal Lambert stał niczym murowany, jak gdyby huczący górski wicher omijał go szerokim łukiem. Fanatyczny kapłan bojowy był źródłem wielu problemów dla grupy, wiedziony osobistym kompasem moralnym który zdawał się uniwersalnie odpychać od niego innych, nawet swoich kompanów. Zaślepiony powierzoną mu misją, jednego ze swoich zabił pośród drzew, podczas sprzeczki. Mężczyzna zaimponował Kasowi niezmiernie i nie raz uratował mu życie, jakkolwiek często sam był prowokatorem sytuacji które prowadziły do potencjalnej utraty zdrowia.

Klaus, wioskowy myśliwy o sokolim oku i pewnej ręce. Kasimir wielokrotnie wyśmiewał go za wczesny - według grabarza - ożenek i ustatkowanie się. Po tym wszystkim co przeszedł, młodzieniec zazdrościł łucznikowi tych kilku chwil szczęścia.

Był też Adar, kucharz który teraz z wyglądu przypominał bardziej rycerza. Władał magicznym ostrzem, które wyciągnął z pieczary zgładzonej bestii - bogowie, ten gość urwał się prosto z dawnych legend. Kas żałował, że młodzik związał się tak bardzo z kisleviańską wiedźmą. Uważał, że mogli zostać przyjaciółmi, w innym czasie, w innym miejscu. Chwila, w której jego znajomość z wiedźmą potłukła się o kant dupy nie dała grabarzowi żadnej satysfakcji - jeno smutek.

Wilhelm, kuglarz przebrany za najemnika. Kas chętnie nadstawiłby ucha, he, he, by usłyszeć całą historię tego nietuzinkowego mężczyzny. Pod wieloma względami, to on imponował grabarzowi najbardziej. Na przekór tchórzostwu, braku umiejętności i niechęci do walki, dotarł z nimi aż tutaj i okazał się cennym dodatkiem do grupy mścicieli. Kasimir zastanawiał się, czy Andree był zadowolony ze swego wyboru, i czy sakiewka złota którą otrzymał od Lamberta wydawała mu się teraz wystarczającą rekompensatą za własne życie.

Ernst. Grabarz nie znał go zupełnie. Kolejny myśliwy, zazwyczaj cichy, ale jak już coś powiedział, Kasowi często otwierał się nóż w kieszeni. Nie przepadał za tym przydupasem Alberta, ale nie kłopotał się nim na tyle by zapytać go kim tak właściwie kurwa jest i skąd się wziął. Ktoś szeptał, że był dezerterem. Grabarz zastanawiał się, skąd w takim wypadku wzięła się jego przyjaźń ze sławnym ze swego wojskowego rygoru Schultzem.

Severus. To był dopiero zawodnik. Czy jego komiczna fretka przeżyła morderczą podróż przez góry, wiedział tylko on sam. Kas był jednocześnie zaciekawiony tą postacią i przeszyty niewytłumaczalną nieufnością do niej. Klecha nie mógł się bardziej różnić od Lamberta, ale powodujące nim motywacje na zawsze pozostaną dla grabarza zagadką. Nie starczyło czasu, by mogli się poznać, nie wspominając o fakcie że blondyn związał się z grupą Schultza, gdy Kas zrobił dokładnie odwrotnie. W jakimś sensie, byli antytezą siebie.

Katarina, lodowa wiedźma. Kobieta, która przeszła tyle zmian w ciągu czterech dni, jakby minęło dla niej pół roku. Brak zaufania który do niej żywił był tylko podsycany brakiem większych interakcji między nimi. Demony, czarodzieje, magiczne napisy i zatrzymanie pracy serca - Kas uważał się za człowieka stosunkowo otwartego na inność, zwłaszcza jak na Ostlandczyka, ale były momenty w których musiał nakreślić linię w piachu, a ta kislevska przybłęda przekraczała ją wedle uznania. Dodać do tego fakt że dziewczyna był niemal nieprzerwanie kością niezgody... czasem miał wrażenie, że wszystko kręci się wokół niej. Musiał jednak przyznać, że gdzieś w głębi duszy wiedział, że jest po prostu zbyt ograniczony by zrozumieć targające nią uczucia i problemy. Tak jak wszyscy, miała do odegrania swoją rolę w tym przedstawieniu, i pewnie potyczka na mroźnym czubie nie będzie dla niej kurtyną.

Lexa, Harpia z Norski! Jej topory spłynęły podczas tej podróży krwią niezliczonych wrogów, a imię okryło się chwałą która długo będzie wzbudzać trwogę w sercach jej wrogów. Kasimir był świadkiem tego, jak nieobliczalnym, niepowstrzymanym żywiołem była dusza kobiety z siłą mężczyzny. Cieszył się, że była teraz tutaj. I po ich stronie.

Nie wszyscy dotarli tak daleko. Franz, szemrany typek i kompan Daniela, szczezł jako pierwszy. Błysk wilczych ślepi, bryzg świeżej krwi, bezgłowe truchło i płytki grób na skraju lasu. Thravar, porywczy dawi który pomógł mu pochować Duraka. Jego mózg dawno już wsiąkł w leśne runo, rozlany ręką swojego przywódcy. Cywilizowane istoty były w stanie przejść do rękoczynów nawet otoczone przez wrogów. Grabarz nie mógł zdecydować, czy było to przekleństwo, czy oznaka jakiejś niesamowitej woli walki. Dobrze było mieć teraz na sobie jego pelerynę z niedźwiedziego futra, jakkolwiek trąciła delikatnie krasnoludem i spirytusem. Daniel, Magnus i Wilhelm - trzech mieszkańców Krausnick których ostatni raz widział podczas felernego rozstania pod drzewem wisielców. Nie wiedział, jaki koniec ich spotkał, ale pewien był że nie umarli we śnie, i że to on był po części odpowiedzialny za ich śmierć. Schultz miał rację, porzucił swoich w krytycznym momencie. Może jego topór sprawiłby, że któryś z tej trójki byłby teraz z nimi? A może wszyscy trzej? Nie sposób było się tego teraz dowiedzieć, a żal tym faktem spowodowany młodzieniec zabierze ze sobą do grobu. Nie mógł uwierzyć, że to właśnie oni polegli tam, gdzie on przeszedł dalej.

Dziadek. Wybaczysz mi?

Kasimir zamknął oczy i odrzucił obszyty futrem kaptur. Mróz zaatakował jego odsłoniętą twarz i głowę jak wygłodniały pies szarpiący sztukę mięsa. Poranne słońce nie dawało żadnej otuchy przed zimnem, chłodne jak złota moneta na tle lodowatej tafli nieba. Musiał się jednak pożegnać z tym cennym żółtkiem. Spojrzeć w twarz swojej trwodze, by dokończyć robotę. Nie dla siebie, ani dla Lamberta, ani dla Krausnick, ani dla Imperium, czy Karla Franza, czy Alberta Schultza, czy Pyotra, czy Sigmara. Zrobi to dla Duraka, starego, przepitego krasnoluda, który zlitował się nad umierającą dziewczyną i wychował jej bękarta jak swojego, na przekór wszystkim i wszystkiemu, ani raz nie słysząc dziękuję. Ani przepraszam. Ani kocham cię.

Durak często powtarzał mu, że nigdy nie kończy roboty którą zaczął, wiecznie szukając sposobu żeby się wymigać. Nie tym razem, staruszku. Ten myk jest dla ciebie.

Grabarz wspominał przygody, które przeżył przez ostatnie dni, a które zapełniłyby pokaźny tomik, najlepiej współtworzony przez kilku autorów, żeby czytelnik miał pełny obraz ich uczuć, motywacji i sekretów. Od potyczek z minotaurami pośród mgieł w cieniu uginającego się pod ciężarem trupów drzewa. Przez picie okowity w jaskini z grupą najemników podczas chwili wytchnienia w rzadkim, cennym momencie kamraderii. Ocalenie grupki kobiet z obozowiska zwierzoludzi - błysk nadziei i radości w morzu śmierci. Utratę jego przystojnej twarzy autorstwa bagiennego trolla. Walkę z samym sobą i podszeptami zwichniętej psychiki. Walną bitwę ze zwierzoludźmi, która miała być jego ostatnią. Uganianie się za duchami po ruinach upiornego zamczyska. W tam krótkim czasie przeżył całe swoje życie. Aż po finał - mroczny rytuał na szczycie góry. Gdyby nie atak na Krausnick, leżałby teraz brzuchem do góry, albo robił na odwal się jakąś brudną fuchę dla Duraka. Idąc na spotkanie śmierci, Kasimir był wdzięczny że wziął udział w tej wyprawie. Żałował, że nie miał już czasu przeprosić Schultza, Daniela, Magnusa i wszystkich innych mieszkańców Krausnick. Pocieszał się myślą, że na chuj by im teraz były jego przeprosiny.

Był wypalony. Żadnych płomiennych przemów, wrzasków, obelg. Zimno i skupienie zabiło fajerwerki. Nienawiść którą czuł do przeciwnika stała się częścią niego na poziomie w którym zdawała się czymś zupełnie naturalnym, mechanicznie udoskonalonym. Fundamentem, poziomem gruntu, na którym stało wszystko inne. Przestała być specjalna, wyjątkowa. Przynajmniej wciąż pchała go naprzód.

Walka była spodziewana, a jednak przyszła do niego tak gwałtownie. Zmęczone, zmarznięte ciało odmawiało współpracy. Linia ludzi wygięła się pod naporem rozwścieczonych bestii i lada chwila miała pęknąć. Grabarz wziął głęboki wdech, zaciskając dłoń na rękojeści swojego topora. Słońce delikatnie pocałowało go w źrenice po raz ostatni, podkreślając każdy brzydki, nienaturalny kontur jego zmasakrowanej facjaty, zanim zniknęło za gąszczem nabrzmiałych jak krwiaki chmur. Powłoka rzeczywistości zadrżała i pękła z komicznym dźwiękiem rozdzieranego prześcieradła, wydając na świat pomiot czystego Chaosu. Muhlendorfczycy rzucili się z krzykiem do tyłu, w objęcia białej śmierci. Przegrali. To wszystko było na nic.



Grabarz podjął decyzję. Wybór był prosty - tak naprawdę dokonał go tamtego ranka w Krausnick, stojąc pośród zgliszczy swojej wsi. Skoczył naprzód, mijając zdziwionego ungora bez mrugnięcia okiem. Obiegł skupionych na walce mężczyzn, kobiety i istoty których płci nie mógł się nawet domyślić, i zatrzymał się na równej linii z zakutym w czarną zbroję płytową kurganem.

Dlaczego to robisz, chciał go spytać. Czemu musisz przychodzić tutaj i nas zabijać. Jesteśmy ludźmi, braćmi. Czemu nie możesz żyć sobie tam, na dalekiej północy, gdzie każdy dzień oznacza walkę o przetrwanie, gleba jest twarda jak kamień, a wiatr niesie obietnicę szaleństwa i szepty mrocznych bogów? Czemu nie możesz zostawić nas tutaj, na naszej żyznej glebie, pośród łąk, rzek i lasów, gdzie rodzimy zdrowe dzieci i świętujemy życie?

No tak.

-To nic osobistego.- Kasimir zasalutował czempionowi ciemności toporem. -To tylko zemsta.- Westchnął, i z dzikim krzykiem rzucił się na olbrzyma, wymachując bronią. Schowany za tarczą, w skostniałej dłoni zaciśniętej na blaszanym imaczu, trzymał ciasno rzemień. Rzemień ten był owinięty wokół jednej z granatobomb które znaleźli w Goboczujce. Tego nie było w opowieściach.

"Oczywiście, że idę z wami."

"Jesteś wolny, uświadomił sobie nagle Kas."

"Cześć, mamo."

"Dobra, dosyć tego dobrego. Czas skopać jedne tyłki i uratować drugie. Dzień jak co dzień."

valtharys 01-08-2016 18:35

Po bitwie.

Severus leżał na ziemi. Krew spływała mu po policzku zabarwiając glebę na kolor szlachetnej purpury. Wygrali, nie było co do tego wątpliwości ale jakim kosztem. Ilu mężnych ludzi musiało ponieść śmierć. Ilu musiało polec by kielich został odzyskany. A o ilu z nich będzie się mówiło. O żadnym, bowiem w pieśniach, legendach czy powieściach zawsze mówi się o tych co przeżyli. O bohaterach. Ale czy on czuł się jak bohater? Bynajmniej. Może dlatego że, w oczach swoich towarzyszy, był tchórzem. Może dlatego że nikt nie wiedział tak naprawdę co czynił za ich plecami, gdy inni z orężem w ręku stawiali czoła przeciwnikowi. Schulz, który dostał swoją upragnioną zemstę, nie przypuszczał nawet że, jego przeciwnikowi w ostatnim momencie, coś przeszkodziło w zadaniu śmiertelnego ciosu. Lexa, którą oblegali wrogowie, nie mogła wiedzieć że oręż wypadał im z rąk dając jej czas na zadanie śmiertelnego ciosu. Nikt nie miał wiedzieć, kim jest. Jego życie i jego działania okrywać miała mgła i cień.

Młody akolita z trudnością wstał. Czuł każdy mięsień lecz widząc stos trupów uśmiechnął się. Zadanie zostało wykonane. Całe? Nie do końca. Spojrzał na tryumfującego Lamberta. Kapłan. Szaleniec. Trzeba było jeszcze zakończyć jedną sprawę. Thravar Griddsson. Imię krasnoluda, i jego śmierć. Trzeba było doprowadzić tą sprawę do końca. Obiecał to sobie w dniu, gdy młot kapłana strzaskał Khazadowi czaszkę.

Wstał. Severus wstał powoli i ruszył ku kapłanowi. Usta jego zaczęły poruszać się praktycznie bezgłośnie, wymawiając słowa zaklęcia. Tak, nie był akolitą. Był magiem, co dostrzegł Dziadek Rybak i co podejrzewała Katarina. Teraz jednak to nie było ważne. Moc zaczęła kumulować się w dłoniach młodego mężczyzny, który kroczył pewnie ku Sigmaricie, i w momencie gdy ich oczy się spotkały dłoń Severusa padła na ramię mężczyzny.

-Ty... - nie zdołał nawet zakończyć zdania Lambert, bowiem czar zadziałał. Momentalnie nogi ugięły się pod kapłanem, który zaczął padać nie przytomny na ziemię.

Severus złapał Sigmaritę za poły ubrania, tak by ten nie padł, i spoglądając mu w oczy wbił sztylet prosto w gardło. Krew trysnęła mocno, obryzgując Severusa, który zdołał jeszcze wyszeptać:

-Tak, ja - złośliwy uśmieszek na twarzy młodego czarodzieja był ostatnim widokiem jaki Lambert miał zapamiętać.


Następnie spojrzał się na towarzyszy, a w szczególności na Lexę. W jego wzroku nie było emocji. Po prostu chłód i obojętność, jakby właśnie przed chwilą Severus wyszedł z wychodka.

-W imieniu Zakonu Oczyszczającego Płomienia dziękuję wam za pomoc. Ci co mieli zostać wynagrodzeni, oczywiście zostaną. - po tych słowach Severus poszukał wzrokiem kielicha. Wiedział już komu go ma zwrócić i dostarczyć. Tak jak było to mówiono. W końcu relikwia będzie odpowiednio chroniona.

Ostatnie spojrzenie padło na martwe truchło Lamberta. Szalony kapłan. Użyteczne narzędzie, ale zbyt niebezpieczne by mogło dalej żyć. Zbyt porywcze i zaślepione w swoją wielkość, rację i słuszność by móc pozwolić mu było odejść. Czas jego służby dobiegł końca. Khazad może odpoczywać w spokoju. Tak jak i on i Katarina, która będzie mogła odejść wolna a nie w objęciach płomieni. On sam też będzie mógł odejść. Gdzieś indziej. Jako ktoś inny. Służyć Imperium.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 09:43.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172