|
Podeszli do kamienicy, w której chwilę wcześniej zniknęli trzej mężczyźni. Wrota prowadzące na podwórze były zamknięte, podobnie jak wiodące do klatki schodowej drewniane drzwi z kołatką. Trzeba było dłuższej chwili, nim ktoś raczył odpowiedzieć na uporczywe kołatanie. Osobą otwierającą, niezbyt szeroko i podejrzliwie drzwi był podstarzały jegomość o łysej głowie i jednym oku zaszłym bielmem. - Czego tu chcecie? - zapytał z wyraźnym altdorfskim akcentem, ucinając końcówki wyrazów. Jego oddech śmierdział czosnkiem. - Ruch tutaj dzisiaj, jak w pałacowym wychodku, gdy Karl Franz ma sraczkę. - A byli tutaj - odpowiedział, zapytany o tamtych trzech. - Jeden nawet dał kilka błyszczyków, coby mu pozwolić przejść przez podwórzec na tyły. Tom wziął, grosz nie śmierdzi, nie? Przekupienie ciecia nie było zbyt trudne, zadowolił się dwoma szylingami i pozwolił wejść do środka. Korytarz prowadził na przestrzał budynku, na zagracone, zawalone rupieciami podwórze, otoczone z czterech stron ścianami budynków. Taki sam korytarz po przeciwnej stronie kończył się drzwiami wychodzącymi na Bruisseweg, podrzędną, błotnistą uliczkę. Żadnego z trzech posługujących się dziwnymi znakami mężczyzn nie było widać. - Ach, to mi się podoba - Uśmiech rozjaśnił brodate oblicze Josefa. - Buteleczka albo dwie. Na głowę oczywiście. Nic do roboty nie mam, więc jak chcecie to chodźcie ze mną. Znam pewien doskonały lokal, chociaż jak na mój gust niezbyt doceniany. A Tassenick Wam na co? Skusić się daliście tą obietnicą bogactw. Zapomnijcie! Sprawa zamknięta. Ekspedycja, a raczej szalona wyprawa już wyruszyła. Księcia, ani tej jego zgrai oszołomów nie ma już w mieście od dwóch dni. I to jest dobry powód, żeby się napić. Hę? - Heh, coś się kręci w powietrzu - gadał Josef, prowadząc grupę w stronę Reiku, ku Zajazdowi Przewoźników, jak nazywała się knajpa, którą polecał i zamierzał odwiedzić. - Na Uniwersytecie, zbyt wielu jest magistrów, co parają się rzeczami, jakie należy zostawić w spokoju. Chrońcie nas bogowie. Łażą tam po nocach jakieś zamaskowane postacie, śpiewają bluźniercze kantyczki i odprawiają mrożące w żyłach krew rytuały. A słyszeliście może co przydarzyło się pewnemu szyprowi w zeszłym tygodniu koło stanicy w Lutzen? Utopili go kamraci, ale nie po pijaku a z premedytacją. I złotem im za to jeszcze zapłacili. Otóż ów szyper, Morgen mu chyba było, zaczął żółknąć na twarzy i puchnąć. Ani chybi mutant. A miał dobre cztery krzyżyki na karku. To go szybko pochwycili i pac, do wody. A potem bosakiem przez łeb, bo utonąć nie chciał. Cztery razy po żółtym czerepie dostał, nim na dno poszedł. Ale teraz nikt tam wody nabierać nie chce, bo ani chybi skażona... Wzdłuż nabrzeża zacumowanych było bez liku łodzi, barek, kutrów, niewielkich żaglowców i wszystkiego co może pływać po rzece. Zajazd Przewoźników był jednym z licznych usytuowanych na nabrzeżu lokali, w których czas spędzali marynarze, rybacy, dokerzy i często podróżni. Wewnątrz panował hałas i gwar rozmów, puentowany brzękiem kufli, lub jakimś wykrzykniętym toastem. Nikt nie zwracał uwagi na nowoprzybyłych, poza obsługą tawerny oczywiście, co skrzętnie wykorzystał Quartijn zamawiając siedem butelek wina i zajmując jeden z niewielu wolnych stołów. - Do Bogenhafen płynę. Nie wybieracie się? - zapytał po opróżnieniu niemal połowy butelki jednym, długim łykiem. - Shaffenfest się tam odbywa. To takie lokalne święto. Na Berbeli, mojej krypie mam ładunek wina i liczę, że podczas festynu łatwo je upłynnię, hehe. A chyba teraz nic do roboty nie macie, jak Wam Tassenick dał dyla w Góry Szare, co? Zapłacę nawet, jak chcecie. Pomoc mi się przyda. Wyruszyć bym chciał jutro z rana, żeby zdążyć na początek święta. Zainteresowani? Jak powiecie tak, to już się o nocleg nie martwcie, możecie spać na barce. Miejsce się znajdzie. Dobrą zabawę przerwało pojawienie się człowieka w czerni. Mężczyzna o twarzy przeciętej blizną, w błyszczącej, nabijanej ćwiekami kurtce wszedł do tawerny i zapadła cisza. Jego twarz wykrzywił grymas świadczący o pogardzie dla bywalców. Podszedł do kontuaru, cisnął monety na stół i wziął z drżącej dłoni karczmarza kufel pienistego trunku, z którym skierował się do jednego ze stołów. Siedzący przy nim w magiczny sposób ulotnili się, nie dając powodu do zaczepki, a nowy gość rozsiadł się wygodnie i zaczął sączyć piwo. - Ach! Ach! Mówię Ci Henryku, cóż za cudowny przybytek - rozległo się od drzwi chwilę potem i do wnętrza wtoczyli się dwaj wypacykowani, młodzi szlachcice w obstawie czterech ponurych ochroniarzy. - Cudowny, tylko pełny cuchnącego motłochu! Z drogi, chamy! - Przejście dla pana von Tossel, obszajmury - krzyknął drugi szlachcic, odpychając jakiegoś klienta. Ochroniarze natychmiast zasłonili go murem, uniemożliwiając podjęcie działań zaczepnych. Szlachcice rozsiedli się wygodnie i zaczęli niezbyt wyszukaną, ale w ich mniemaniu doskonałą i śmieszną zabawę polegającą na pluciu piwem na klientelę. I padło na Maximilina, który siedział najbliżej. - Ha! Trafiony! - emocjonował się von Tossel, wymachując rękami. - Zliż sobie pańskie piwo, ćwoku. Smak ma taki, żeś w życiu nie próbował! - Tylko spokojnie - mruknął Josef, chwytając łowcę nagród za rękę. |
Poszukiwania trzech dziwnych nieznajomych nie dały rezultatu. - Jak kamfora w wodę, jego mać - zaklął Zingger odganiając kapeluszem wyjątkowo wredną muchę. - Rozpłynęli się skurwysyny w powietrzu. No cóż, nic to! Ranald daje i odbiera. Tako rzecze czcigodny von Kleptor z Marienburga. Pasterz naszej trzódki. Chodźmy zatem z Josefem. Trzeba gardła przepłukać od smrodu stolicy. W zajeździe uradzili wspólnie z Josefem, że żadna praca nie hańbi, chyba że społeczna. - Dlatego też Mości Quartijn za naszą pracę, choćby symboliczny szyling się należy. Inaczej poczuję się oszukany - prawił Zingger stukając się z kompanami jak należy szklanicą. - A i jeszcze jedno! - pomachał palcem w stronę Axela - i patrzymy sobie w oczy jak pijemy, Panie Mayer! Inaczej trzy miesiące pecha nas czekają! No bo popatrzcie na pewną prawidłowość. Tydzień nie minął a zostaliśmy napadnięci przez mutantów, zyskałem sobowtóra, paru jegomości dziwnie na mnie filowało, wyprawa księcia herbowego nas ominęła. Ja się pytam zatem, co nas jeszcze czeka? - powiódł wzrokiem po towarzyszach. Los nie dał na siebie długo czekać. Młody von Tossel okazał się był wyjątkową kanalią. - Panie Quartijn, podajemy, kurwa, tyły - szepnął Bern nachylając się do kupca. - Prowadź nas Pan na barkę i to zaraz. Szlachecka plwocina na gębie Maksia wyschnie, ale wybite zęby nie odrosną. Innymi słowy, chodu. Ale dostojnie powiadam... |
|
|
Sobowtór, i to na dodatek taki, na którego spadek czekał? Nieszczęście jednych jest zyskiem innych, a to, że tamten biedak nie doczekał zmiany losu na lepszy nie oznaczało wcale, że kto inny nie może sięgnąć po bezpański w tym przypadku majątek. A jeśli Zinggerowi się pofarci, to i jego kompani źle mieć nie będą. Warto było spróbować, bo twarz jakby skóra była żywcem zdarta... * * * Wędrówka za dziwacznie zachowującymi się ludźmi, co to 'Lieberunga' witali dziwnymi gestami, nie przyniosła efektu. POtwierdziło się jedynie podejrzenie, że coś dziwnego się dzieje... i że zdobycie spadku nie będzie takie proste, jak by się to niektórym marzyło. Wyglądąło na to, że tamci znali Lieberunga tylko z opisu i w jakiś umówiony wcześniej sposób chcieli się z nim skontaktować. Ale dlaczego ten sposób był taki dziwny i tak rzucający się w oczy - tego Axel nie wiedział. W każdym razie tamci się rozpłynęli między altdorfskimi uliczkami i to, czego chcieli, pozostało tajemnicą. A szkoda, bo skoro na wyprawę księcia się spóźnili, to może chociaż ten z tego sobowtóstwa coś by się wyciągnąć dało... Ale o to zdało się Axelowi niepewną rzeczą, bo kłopoty włóczyły się za nimi bez przerwy, dla odmiany przybierając postać dwóch zarozumiałych młokosów, którym z racji pochodzenia (i czterech ochroniarzy) zdawało się, że świat do nich należy. A uszkodź takie szlacheckie bezmózgowie... Strach pomyśleć. Dlatego i Axel poparł pomysł Bernhardta, by opuścić przybytek i na barkę się udać. W zacisznej, wąskiej uliczce można by i szlachetków, i ich obstawę do piachu wysłać, ale nie na oczach świadków. - Panie Josefie - powiedział - z przyjemnością do Bogenhafen popłyniemy. A im szybciej ruszymy, tym lepiej. |
|
Tu nie było miejsca na rozłam. Leopold postanowił zrobić to, co jego kompani. Miał nadzieję, że wybiorą wycofanie się. Całe życie wychowywał się w środowisku, gdzie silniejszy wykorzystuje swą przewagę nad słabszym, a jedynym sposobem, by mu się przeciwstawić, są podstęp i oszustwo. Będąc po raz kolejny w roli słabszego, zastanawiał się, jak ograniczyć ich straty. -Możliwe, że trzeba będzie szybko wychodzić. Czy możemy liczyć na gościnę na Twej barce? - szeptem zapytał Józefa. Po uzyskaniu odpowiedzi przemknął się do karczmarza i zapytał go, czy umożliwi skorzystanie z tylnego wyjścia, by zapobiec awanturze i stratom w karczmie, za które szlachta zapewne nie zapłaci. Miał nadzieję, że ten argument nakłoni gospodarza do współpracy. Zgodnie z zasadami swego zawodu, starał się poruszać niezauważony, a na twarz przywołał minę nieskażonego głębszą myślą nudziarza. |
Gdy Maximilian wstał od stołu, dwaj ochroniarze rozochoconych szlachetków natychmiast sięgnęli po pałki, ale nie zaatakowali. Czekali w milczeniu wpatrując się w paradującego przez izbę łowcę nagród. Wstał natomiast odziany na czarno jegomość. Lothar postanowił interweniować. - Widziałem już wszystko co trzeba by napisać pełny raport. Maksymilianie, zetrzyj to piwo z siebie i nie krzyw się tak. Zapłacono Ci już z nawiązką i za gorsze rzeczy. Na co jak na co, ale na szczodrość von Tosselów nie możemy narzekać - wiedział, że bogatsze rody nieraz wynajmują biedniejszych szlachciców by Ci wykonali dla nich różne zadania. Miał nadzieję, że tamta dwójka też to wie. Wiedział też, że większość młodych szlachciców była zapisana na Uniwersytet. Oraz to, że większość z nich na zajęcia nie uczęszczała. Pokręcił głową - I pomyśleć, że taka przyszłość się przed nim rysowała. A tu kogo nie spytać, o braku odpowiedzialności i lekkomyślnym narażaniu się na niebezpieczeństwo mówi. I prawdę mówili... - zawiesił głos, stukając złotą monetą w stół, dając znać, że za pewną sumę raport może zawierać same pozytywne rzeczy. - Co tam gadasz? - warknął na niego von Tossel, spluwając pod nogi. - Na szlachetnie urodzonego mi wyglądasz, ale to nie szata zdobi człowieka. Od razu widać, żeś niegodzien naszego stanu. Co Henryku myślisz? - A jakże! - zakrzyknął zapytany, ochlapując się piwem. Nie zwrócił na to uwagi. - Z pewnością przebieraniec, a do tego w towarzystwie chamów się kręci! Przebieraniec jak nic! Panie Max, proszę tu do nas! Zarówno wkurzony Maximilian, jak i zmierzający w stronę kontuaru odziany na czarno zabijaka odwrócili się w stronę stołu zajmowanego przez szlachciców. Czarny podszedł w dwóch krokach i popatrzył złym wzrokiem na Essinga. - Mnie też, jaśnie panowie wygląda na przebierańca - powiedział do von Tossela i Henryka. - Jeśli Panowie pozwolą... Gdzieś chmyzie brudny te szlacheckie szaty podpierdolił? Zapomniałeś tylko się umyć i na ryju ciągle gnój widać! Szlachcice zawyli ze śmiechu. Nawet ochroniarze nie mogli powstrzymać uśmiechu, a Max wyczekująco, z ręką na głowicy korda patrzył Lotharowi prosto w oczy. Tymczasem przy kontuarze Szkiełko rozmawiał z karczmarzem. Mężczyzna był wyraźnie przerażony rozwojem wypadków, cały się trząsł. - Wychodźcie, jeno szybko. Ja nie chcę kłopotów, a takie się zapowiadają - mówił szybko. Wskazał na drzwi za sobą. - Tam jest wyjście. - Panowie! Spokoju proszę! Błagam uniżenie - karczmarz zwrócił się do szlachciców, załamując ręce. - Zamknij się, parchu - odkrzyknął mu Henryk. - Nie widzisz, że się bawimy. Zamiast biadolić, dawaj jeszcze piwa. |
|
Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 10:19. |
Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0