Spokojnie na końcu pochodu kroczyła szczupła, wysoka postać. Pewny krok świadczył o odrobinie wojskowego przeszkolenia mężczyzny. Lecz każdy kolejny ukazywał również ukrytą, kocią zwinność osobnika. Spokojne, fioletowe oczy płonące niczym dwa ogniki błyszczały spod kaptura płaszcza pochodzącego wprost z Middenlandu. Mężczyzna często ukrywał swoją twarz - był elfem, a wielu ludzi nie lubiło innych, bądź 'wynaturzeń' jak już zdążył kilkanaście razy w swym życiu usłyszeć. Lecz Falandar nawet jak na elfa był specyficznym przedstawicielem swej rasy. Jego skóra, która u pobratymców zawsze blada, u niego była ciemniejsza, jakby wiecznie opalona. Fal nie raz zastanawiał się nad tym, od kiedy powrócił z Kislevu gdzie pod słońcem mroźnej krainy walczył z najeźdźcami z północy. Niektóre z myśli zakrawały, że został naznaczony przez niszczycielskie potęgi i jego skóra się zmieniła. No cóż, był w Praag i niejeden oszalałby od tego co widział i czego doświadczył tam elf. Spod kaptura wypływały kaskady mlecznobiałych włosów od których wziął sie przydomek Białego Wilka, nadany przez kompanów z kompanii mieczników Wolfenburskich pośród których służył gdy wrócił dwa lata temu do Imperium. Na jego ramieniu tkwiła jeszcze jedna pamiątka z czasów lat wojny, która kosztowała kilka dobrych żołdów i była prawdziwym majstersztykiem wśród tatuaży. Przy jednym boku wisiał ciężki rapier bojowy, natomiast przy drugim prosty miecz który już wiele lat był najważniejszym przyjacielem szermierza. Elf spojrzał po twarzach ludzi, z którymi wybrał się w tę szaloną podróż ku ostępom Norski - już wiele lat temu odrzucił dziwny dla jego rasy sposób mówienia w tonie którego zawsze brzmiała wyższość nad innymi rasami, zwłaszcza ludźmi i khazadami. Przez osiemdziesiąt pięć lat swego życia doświadczył wiele, a kilka wydarzeń odmieniło całe życie Fala. Jedyne co często irytowało jego kompanów to buntowniczy sposób zachowania, który wiele razy wkopywał szermierza w kłopoty. Lecz po pewnym czasie przebywania ze szpiczastouchem dochodziło się do wniosku, że nie ma on złośliwej natury a jedynie zawadiackie serce które lubi zabawę, śmiech, piękne kobiety i dobrą walkę. Falandar rozejrzał się dokładnie po okolicy, gdy wpuszczono ich do środka Finnsvik – nie nachalnie, ale tak, by zapamiętać co nieco z otoczenia. Zawsze był ostrożny, a przebywanie w takim kraju jak Norska wręcz tego wymagało. Był tutaj obcy, ale do takiej roli zdążył się już przyzwyczaić w ciągu swojego długiego życia. Gdy herold urwał przemowę, elf zrzucił kaptur z głowy ukazując swe osobliwe oblicze i rzekł pewnym, głębokim głosem w kierunku mężczyzny. - Jestem Falandar Soleyl'Istiam, mistrz miecza i obieżyświat, jeśli tak można to nazwać. – uśmiechnął się delikatnie i skinął norsmenowi głową w geście powitania. Zawiesił dłoń na rapierze i oczekiwał na dalszy rozwój wydarzeń. |
Stał oparty o burtę statku… wpatrywał się w niknący w oddali zarys Marienburga. Miasto z każdym podmuchem wiatru w solidne żagle statku, malało w oczach. Po kilku minutach zupełnie zniknęło, a stały ląd zamienił się w ciemnogranatową kreskę, rozdzielająca na horyzoncie morze od błękitu nieba. Czuł pewną ulgę… zostawiał za sobą stare życie… Ściskał w dłoni dwa pierścienie. Podniósł pierwszy do oczu, przyjrzał się dokładnie masywnej złotej opasce na której osadzony był rodowy herb. Powierzchnia sygnetu, niegdyś gładka i błyszcząca, teraz była matowa i pościerania… klejnot był w rodzinie od pokoleń… mimo trudów i przeciwności z jakimi musiał się jego ród spierać. Teraz nie miał nikogo… został ostatnim potomkiem domu Schleicher…ostatnim… Plusk!!! – zachłanne morze pochłonęło sygnet niczym daninę składaną Mannanowi przez swoich kapłanów. Drugi klejnot był delikatniejszej roboty. Wykonany przez krasnoludzkiego jubilera, stworzony został z dwóch skręconych ze sobą złotych i srebrnych ornamentów. Całość stylizowana była na delikatną plecionkę z bluszczu. W jego szorstkich żołnierskich rękach wyglądała misternie i ulotnie… piękna …jak jego żona. W serce uderzył znowu znajomy ból – mieszanina żalu i zrezygnowania… bezsilności. Zemsta nie przyniosła spodziewanej ulgi, a brzemię występku prześladowało… Plusk!!! – po raz drugi lazurowe fale zamknęły się nad fragmentem jego życia. Czuł, że jakiś rozdział zamknął się za nim… ***** - Morze jest fascynujące… prawda? – aksamitny kobiecy głos, tuż obok niego, wyrwał go z zadumy. Obrócił się by spojrzeć wprost w piękną twarz pierwszego oficera, a konkretniej pierwszej pani oficer. Eilin O'Caillan – Rand zdążył poznać jej imię wcześniej, podczas oficjalnej prezentacji przed wypłynięciem, ponoć pochodziła z dalekiego Albionu, co w kontekście jej śpiewnego akcentu było wysoce prawdopodobne. Początkowe szemrania załogi ukróciła w kilku słowach, a co mniej karni i subordynowani mieli szorowanie pokładu jak w khazadzkim banku. - Morze…? – zapytał głupio, zbity z tropu przez piękną kobietę. – Morze… dla mnie jest nieznane… i fascynujące w swoim ogromie pani O'Caillan. - Eilin – wyciągnęła do niego smukłą dłoń, uśmiechając się zawadiacko zmysłowymi, pełnymi ustami. – Nie lubię tych cholernych oficjalności – odgarnęła kosmyk rudych włosów, nie przestając się uśmiechać. - W takim razie Rand… - ujął jej dłoń swoją szorstką ręką – miło mi poznać pani oficer. ***** Do zejścia na ląd przygotował się starannie. Jeszcze w kajucie sprawdził czy muszkiet jest dobrze załadowany i czy zamek kołowy działa jak powinien. Wyczyścił broń i umieścił z powrotem w skórzanym futerale… wolał nie chwalić się wszystkim swoim cennym ekwipunkiem. W końcu hochlandzki muszkiet to nie był jakiś prymitywny samopał, ale broń, która biła na głowę nawet najlepsze khazadzkie rusznice. Tą samą operację przeprowadził z pistoletem, zatykając go w pochwie przy pasie. Do ładownicy przy pasie wrzucił zapas kul i prochu. Przypiął pas z mieczem i sztyletem wokół bioder, a worek podróżny zarzucił na plecy.Pod skórzaną kurtę założył delikatną i lekką koszulkę kolczą, a na wszystko ciemno – zielony płaszcz z kapturem. ***** Norsmeńsy wojownicy wyglądali na niebezpiecznych przeciwników. Rand w myślach przyrównał ich do lwów… spokój na twarzy… ale w oczach czaiło się napięcie, napięcie drapieżnika, czekającego na najmniejszy błąd stojącej przed nim zwierzyny. Na szczęście uwolniony wcześniej jeniec, wytłumaczył wszystko swoim pobratymcom… obyło się bez przelewu krwi. Samo miasto Norsmenów nie było duże w porównaniu z miastami imperialnymi. Otoczone solidną ziemno – drewnianą palisadą i kilkoma wieżami strażniczymi, wydawało się zabezpieczone przed atakami. Sama zabudowa była zaś niska, w większości z nieociosanych kamieni lub drewna. Budynki były długie i pokryte strzechą, a w ich ciągach nie raz umiejscowione były stajnie. Wreszcie dotarli do jakiegoś okazalszego domostwa, gdzie towarzyszący im Hallor. - Przekażcie Jarlowi, że oto do Finnsvik wrócił Halldor, syn Fridrika. Wraz z nim kroczą: wódz wielkiego statku, Kastor Joachim Schwarz z Imperium oraz jego drużynnicy... - Rand Schleicher… były żołnierz i oficer 3 hochlandzkiego pułku rajtarów Imperialswehry. Do usług… - skłonił się nieznacznie, na tyle ile wymagała tego etykieta. |
Stał całkiem sam, podparty na swoim kiju. Ten natomiast mimo, że był wykonany z prostego drewna i tylko dla trwałości wzmocniony metalowymi obejmami, przykuwał uwagę. Szczególnie jego górna część, stylizowana na rozpostarte orle skrzydło. Również jego strój był dość nietypowy. Zdecydowanie kosztowniejszy niż te, które nosili pozostali członkowie załogi. Nie była to jednak żadna obszerna szata. Raczej dokładnie skrojony, długi płaszcz oraz bryczesy, które mieniły się barwami złota i szmaragdu. Całości dopełniała całkowicie czarna koszula i wysokie, brązowe buty. Trudno było cokolwiek powiedzieć o wędrownym czarodzieju. Nie odzywał się prawie wcale, chyba że zapytany, lecz nawet wtedy jego odpowiedzi składały się z zaledwie kilku słów. Magia budziła podejrzenia, a jego oczy niczym z czystego złota potęgowały tylko niepokój. Po tym odróżnia się posąg od człowieka - po oczach pozbawionych blasku i życia. Jego właśnie takie były. Trudno było wytrzymać chłód, który z nich emanował, toteż niewielu wdawało się z nim w dłuższe dyskusje. Jedno było pewne, nie sposób do nich przywyknąć. Nie wyglądał jednak na osobę, która cierpiałaby z tego powodu. Sprawiał wrażenie, jakby prześwietlał wszystko, poczynając od drewnianej poręczy, a na żaglach kończąc. W jego przypadku ciekawość materii, przewyższała zainteresowanie żyjącymi istotami. Sam zresztą wyglądał bardziej jak posąg niż człowiek. Po latach doświadczeń i nauk, zbierał informacje instynktownie, najprawdopodobniej samemu nie zdając sobie z tego sprawy. Wszystko momentalnie klasyfikował i oceniał. Jedna miara dzieli lekarstwo od trucizny. Właśnie na tym opierały się wszystkie nauki, które wpajano mu w niezliczonych bibliotekach i laboratoriach Kolegium Złota. Szybko nauczył się więc, że istotny jest każdy szczegół. Szczególnie zainteresowało go morze. Fascynacja jaką go napawało, zadziwiała nawet jego. Całe życie obcował z nieokiełznaną potęgą, maże to rozbudziło w nim ten dziwny pociąg. Przez chwilę pomyślał nawet, że ma coś wspólnego z osobami na tym statku. Po raz pierwszy w trakcie tej podróży przestał myśleć o laboratorium i eksperymentach, które został zmuszony porzucić. Duchem zagłębił się w otaczającym go wielkim błękicie. *** Z tym większym żalem zszedł na ląd. Spotkanie z Norsami nie wzbudziło w nim już takiego zainteresowania. Żałował, że nie może pozostać na statku i wpatrywać się w szalejące fale. Powoli przyzwyczajał się jednak do życia wędrowca, którym został. Mimo wszystko nie porzucił nadziei, że będzie mógł jak najszybciej je zakończyć. Jego mistrz wielokrotnie opowiadał mu o ludziach, który stali teraz przed nim. Przeklął w myślach Chamon, który tak go naznaczył. Zdawał sobie bowiem sprawę z faktu, że w tym miejscu magia może budzić jeszcze większy strach. Unikał więc za wszelką cenę kontaktu wzrokowego z tubylcami. Dotrzymywał kroku pozostałym. Choć nietrudno było zauważyć, że jego ruchom brakowało płynności. Zupełnie tak, jakby jego ciało stawiało mu opór za każdym razem, kiedy poruszał nim w jakikolwiek sposób. Kiedy dotarli na miejsce i usłyszał słowa swoich towarzyszy, którzy ujawnili swe imiona, zdecydował, że teraz jego kolej by się przedstawić. - Nazywam się Raphael Reiss. - Jego głos był jakby nieobecny, mimo wszystko nadal wyraźny. |
Postać młodzieńca kroczyła swobodnym krokiem za grupą. Zawiesiwszy dłonie na atłasowym pasie, lekko się kołysząc, fircyk z fikuśnym wąsikiem rozglądał się uważnie obserwując okolicę. Był, bowiem zdumiony odmiennym krajobrazem, którego jeszcze nigdy nie przyszło mu oglądać. Dodatkowo sam fakt stąpania po nieznanej ziemi był dość ekscytujący. Z drugiej zaś strony dawno nie przyszło mu stać na stałym lądzie po czasie spędzonym na morzu. Chciał zapamiętać jak najwięcej szczegółów otoczenia, by mieć później, co wspominać na starość, jeśli takowej dożyje. *** Rudolf miło wspomina rejs. Mimo, że posada mistrza kucharskiego nie była szczytem marzeń, to jednak lepsze to niż nic. Zwłaszcza, że kieszeń od dawna zionęła już niemal pustką. Tak, więc dzień upływał Rudolfowi głównie na pracy i doglądanie pomocników kuchennych, aby strawa, którą spożywała codziennie załoga, była taka, jak trzeba. Miał też nadzieję, że wszystkim smakowały jego potrawy, bowiem mimo warunków pokładowych starał się jak mógł, aby zadowolić każde podniebienie. Kulinaria i sztuka gotowania były, bowiem dla Rudolfa niemal pasją. Mógłby godzinami rozmawiać o najróżniejszych przepisach, jak choćby o przysadzaniu pieczonych kuropatw, ziołowego gulaszu z dzika, pstrągach duszonych w winie, jak i o wielu innych pysznościach. Wieczory starał się spędzać zawsze na pokładzie, gdzie z zaciekawieniem przyglądał się morzu, niebu i gwiazdom. Mógł spędzić godziny stojąc oparty o burtę lub beczkę i wpatrywać się w niebo. Często tez pisywał. Z podręcznymi przyborami do pisania nie rozstawał się nigdy. Morską podróż znosił dobrze, mimo tego, że początkowo nabawił się choroby morskiej. Jednak dni spędzone na morzu sprawiły, że z czasem dolegliwość ta przestała mu dokuczać. „Do wszystkiego można się, bowiem przyzwyczaić”. Było to jedno z ulubionych powiedzeń Rudolfa, tłumaczył nim także to, że mimo szlachetnego pochodzenia zniżył się do robienia mniej szlachetnych rzeczy. *** W momencie, w którym uzbrojeni łowcy wyłonili się zza skał Vivaldi odruchowo zacisnął rękę na rękojeści sztyletu, który schowany za pasem służył mu, jako broń. Jednak po niedługiej rozmowie okazało się, że nie mają oni złych zamiarów, a co więcej zaprosili całą grupę do swojej osady. Rudolf bardzo się ucieszył na tą wieść, bowiem była to dla niego okazja do tego, żeby zobaczyć jak żyją tutejsi mieszkańcy. Kiedy zaś przyszło do przedstawienia się, młodzieniec odparł : - Jam jest Rudolf Vivaldi, herbu Bawola Głowa, szlachcic, jeno zubożały. Racz przekazać swojemu panu wyrazy głębokiego szacunku, którym go darzę i podziękuj mu za jego gościnę w tej jakże pięknej osadzie. – rzekł młodzieniec uśmiechając się szczerze. |
Słońce zachodziło powoli oświetlając basen morza szponów pomarańczową łuną, która odbijając się od fal, wykonywała swą przepiękną grę świateł, na burcie okrętu. „Vast”. Tak nazywał się ten statek, wypłynął na morze dopiero dwa dni temu, a na jego pokładzie już trwał ruch, jakby wszyscy szykowali się do kilkumiesięcznej podróży. Załoga składała się z przeróżnych person, od męt społecznych, aż po honorową i odważną szlachtę, która niezbyt miała ochotę pałać się jakąkolwiek pracą, poza kierowaniem wszystkimi. Wyżsi stanem opracowywali kursy i plan kolejnych dni, bosmani wykrzykiwali komendy które, ze względu na treść, pewnie przeszłyby koło ucha tym, którzy odwalali całą fizyczną robotę. Dziwnym trafem jednak kiedy wiesz, że ze wszystkich stron otacza Cię ocean i nie masz drogi ucieczki, stajesz się potulny niczym baranek. Cały pokład okrętu, który miał przemierzyć wszystkie najdalsze zakamarki świata tętnił życiem, ale nie tylko on. Na dole również nie obywało się bez emocji i zgrzytania zębami. - Dawaj! Dawaj! Dawaj! Dawaj! – krzyczał tłum który zebrał się nad dwiema, siedzącymi przy beczce postaciami. Jedną z nich był rosły krasnolud, który właśnie wychylał kolejny kufel mocnego napoju, powszechnie znanego na morzu pod nazwą „grog”. Kilka naczyń leżało już pod zrobionym z beczki, prowizorycznym stołem, lecz na nim pozostawało jeszcze pół dzbana. Po drugiej stronie mieszczącej się w ładowni „areny gier”, na małym worku siedział średniego wzrostu człowiek bez jednego oka. Ubrany był w białą koszulę, która rozpięta na torsie ukazywała dość bujne owłosienie klatki piersiowej i skórzane hajdawery. Jego przystosowane do jazdy buty stały właśnie obok, a stopy ciężko dotykały podłogi, starając się jakby nie rozjechać w dwie strony. Mężczyzna wyglądał na mocno podpitego, bujał się trochę siedząc. Czarna opaska na oko opadła mu nieco na nos odsłaniając paskudną bliznę, ręce latały to w tę to we wtę. Jedynie jego zdrowe, błękitne oko spoglądało na rywala wzrokiem, który można by nazwać przenikliwym spojrzeniem, a przynajmniej było takim jeszcze kilka kielichów wcześniej. Teraz jednak polegało jedynie na jak najdokładniejszym zogniskowaniu wzroku na oczach krasnoluda, mimo to sprawiając jednak zakłopotanie i niepewność obserwatora. Mężczyzna obejrzał się w końcu po sali, po czym rozczochrał nieco swoje krótkie, brunatne włosy i starając się przekrzyczeć ogólną wrzawę, powiedział: - No rzucaj mężny krasnoludzie, bo nas tu wieczór zastanie! Człowiek niezbyt lubił przedstawicieli brodatej rasy, lecz ten tutaj, po takiej ilości alkoholu, jaką razem wypili zdawał się być jego najlepszym przyjacielem. Dwie drewniane, pomalowane na czarno kości przez chwilę potoczyły się po blacie, a potem niezbyt chętnie zatrzymały tuż przy brzegu. - Ha! Dziewięć! – wykrzyczał Tognar – Przebij mnie! Publiczność zawrzała jeszcze bardziej, rywale patrzyli na siebie tak, jakby zaraz mieli się na siebie rzucić. Po chwili wszyscy jednak wstrzymali oddech na tyle, iż można było usłyszeć jak dwa drewniane sześciany grzechotały o siebie w kuflu człowieka. Zaraz potem mężczyzna spojrzał na krasnoluda pełnym chytrości wzrokiem i przekręcił kufel ustawiając go dnem do góry. Wszyscy wstrzymali oddech, a człowiek zanim jeszcze podniósł naczynie rzekł: - Dwanaście! Kufel powoli podniósł się do góry ukazując kości. Krasnolud spojrzał na nie, a wyraz jego twarzy z zadowolonego z siebie, momentalnie przeszedł do zaszokowania. Mimo to jednak wszyscy gapie zaczęli rżeć niczym konie. Na jednej z kości było sześć oczek, a na drugiej jedynie, lub aż pięć. - No dobra, muszę jeszcze trochę potrenować… - rzekł ciszej człowiek, po czym jednak uśmiechnął się od ucha do ucha mówiąc – To co kolego krasnoludzie? Stawiamy kolejkę! Raz, raz bo mnie suszy! Z racji tego iż większość krasnoludów wie co to honor, Tognar wziął leżący na ławie dzban, z wyrytymi jego inicjałami i polał do obu kufli. - Zdrowie! – wykrzyczał człowiek, po czym mimo lekkiego oporu wychylił mocny trunek i zanim się spostrzegł, w naczyniu nie została ani kropla. Po chwili wstał nieco niepewnie, zachwiał się opierając o stolik i rzekł: - Na mnie już czas przyjacielu! Odegrasz się kiedyś… Ja muszę teraz wyjść za… Ekhm… Potrzebą. Mężczyzna zgiął się w chwiejnym ukłonie i na odchodne rzucił jeszcze: - Swoją drogą nie przedstawiono nam siebie jeszcze oficjalnie. Hans Hochenzoller, do usług… Podał krasnoludowi rękę, wszedł po schodach dość mocno się zataczając i trochę męcząc się z drzwiami opuścił ładownię, aby udać się na pokład by odetchnąć świeżym powietrzem. Gdy udało mu się jakoś dotrzeć na samą górę, stanął w miejscu. Wyprostował się tuż przed wyjściem, obleciał wzrokiem pracujących na pokładzie ludzi, po czym zamknął oczy wdychając nieco morskiego powietrza. Nie wiedzieć czemu, zamiast świeżego zapachu soli i jodu, jego nozdrza uderzył okropny odór ryb, tak jakby ktoś wypompował z morza całą wodę. Otworzył szeroko oczy, wstrzymał oddech, po czym szybko podbiegł do burty i zwrócił do wody całą zawartość swojego obiadu. Potem spojrzał jeszcze na odpływające kawałki ryb, i poczuł jak jego nogi stają się miękką galareta. Osunął się więc, w pozycję półleżącą i w takiej pozostał już do rana… *** Hans podczas podróży niezbyt zajmował się sprawami przyziemnymi. Uważny obserwator mógłby spostrzec, iż jednym z jego zajęć, poza piciem i hazardem, była nauka. Mężczyzna często chodził po pokładzie, obserwując pracę marynarzy. Skrzętnie zapisywał różnorakie nowo usłyszane słowa żeglarskiego żargonu i wypytywał żeglarzy co do czego służy. już sam fakt zapisywania mocno dziwił przebywających z nim ludzi. W końcu umiejętność czytania i pisania nie jest zbyt popularną wśród żołnierzy. Widać było iż ma talent do nauki. Po jakimś czasie zdołał przyswoić dość dużą liczbę określeń różnych części statku. Powoli zaczynała mu się udawać analiza poszczególnych części okrętu. Chciał koniecznie dowiedzieć się do czego służy każda lina, oraz jak umiejętnie „łapać wiatr w żagle”. Chodził, przyglądał się, wypytywał. Widać było iż dobrze czuje się ucząc się nowych rzeczy, lecz jego ciekawość czasem była denerwująca. Zapytany czemu to robi, zwykle odpowiadał że nie zna dnia ani godziny, kiedy taka wiedza mu się przyda i wielce irytowały go nieco zaszokowane spojrzenia osób trzecich. Życie było dla niego jedną wielką nauką. Nawet sama podróż zdawała się go mocno fascynować. Często przesiadywał na pokładzie i wpatrywał się w odległe lądy, wyspy i inne skrawki ziemi. Co chwilę pytał się ludzi, gdzie teraz się znajdują i jaka jest dalsza trasa „wycieczki”. Zachowywał się trochę jak małe dziecko, zabrane pierwszy raz w życiu na jarmark. Mężczyzna bardzo pilnie uczył się też Norskiego dialektu i chętnie nawiązywał znajomości. Głównie były to kontakty z ludźmi niższymi rangą na statku, ale tak samo odnajdywał się w towarzystwie morskiej „burżuazji”. Gdy tylko na statku pojawili się pierwsi Norsowie z plemienia Barseonlingów, Hans mimo iż w ogóle się nie odzywał z ciekawością przyglądał się ich zwyczajom. Widać było iż dla tych ludzi honor jest rzeczą ważniejszą od życia nawet bardziej niż w Kislevie, który przecież Hans dobrze znał. *** Pamiętnego pierwszego Sigmarzeita, gdy statek dopłynął w końcu do celu swojej podróży, Hochenzoller niemalże skakał z radości. Dokładnie wyczyścił swoją zbroję z kurzu, który zdążył osiąść na niej podczas podróży i przyodział swój bojowy strój. Domyślał się, że chyba bardziej przypadnie do gustu ludziom z północy jako mężny wojownik, niż odpicowany fircyk. Na skórzaną, ocieplaną kurtę naciągnął kolczugę. Na klatce piersiowej przypiął skórzanymi rzemieniami małą tarczę z wymalowanym wilkiem, a tak samo udekorowany duży pawęż umieścił na plecach. Do tego założył pas, po którego lewej stronie umiejscowił swój jednoręczny topór, a na głowę założył rajtarski kapelusz z dwoma piórami. Spojrzał jeszcze przez chwilę na dół kufra. Patrzył tak, nieco w zamyśleniu, a pod nosem szeptał słowa: - Brać, czy nie brać?... Po chwili zastanowienia wyrzucił z siebie nieskładny zbiór samogłosek i z trzaskiem zamknął kufer. Dokonał ostatnich przymiarek, zobaczył czy wszystko zapięte jest na ostatni guzik i na głos wypowiedział słowa: - Witaj przygodo! *** Gdy łódź z gośćmi dopłynęła do brzegu zatoki ostrzy, Hochenzoller z ciekawością przyglądał się ludziom i krajobrazowi. Ziemia ta była niezbyt gościnna, lecz miała w sobie ogromny urok. Najemnik obserwował krajobraz tak, jakby chciał zapamiętać z niego jak najwięcej. Przyglądał się z oddali ludziom i ich życiu. Tubylcy, choć nieco różnili się od mieszkańców imperium w wielu aspektach mocno przypominali tych, którzy zamieszkiwali niebezpieczniejsze tereny jego własnego kraju. Byli rośli, przystosowani do życia w dziczy i bardzo nieufni. Człowiek doskonale rozumiał początkową wrogość z jaką przywitali obcych. Gdy łódź dopłynęła do brzegu mężczyzna powiódł wzrokiem po wojownikach, którzy mierzyli do nich ze swoich łuków. Nie reagował, wiedział że może to przynieść niepożądane efekty. Stał po prostu starając się jak najbardziej nie dawać po sobie znać że coś jest nie tak. W głębi duszy jednak przyglądał się każdemu z osobna, będąc gotowym do walki lub ucieczki. Nors, który przywitał drużynę nie sprawiał wrażenie złego człowieka, lecz doświadczenie Hochenzollera mówiło mu, że takim najbardziej nie można ufać. Gdy jednak okazało się iż załoga statku wyciągnęła z niewoli jego współbraci, mężczyzna zauważył iż napięcie opadło tak szybko jak się pojawiło. Ruszył więc pewnym krokiem za panem Schwarzem i rozglądał dookoła siebie, starając się zapamiętać jak najwięcej elementów towarzyszących jego pobytowi w tych stronach. Według niego Finnsvik było bardzo urokliwą wioską i choć zabudowa niczym nie kojarzyła mu się z jego własnym, rodzinnym domem, to jednak codzienne życie mieszkańców okazało się niemalże takie same. Jak wszędzie kobiety zajmowały się gospodarstwem domowym i wychowywaniem dzieci, a mężczyźni utrzymywali domy najlepiej jak tylko mogli, lub walczyli. Gdy przybył herold, Hans, zdejmując kapelusz, rzekł: - Hans Hochenzoller sierżant brygady najemników o nazwie Wilczy Kieł. To dla mnie ogromna przyjemność, być gościem w waszych przepięknych stronach. Po czym skłonił się nieznacznie. Ukłon ten dawał obserwatorom do zrozumienia, iż Hans Hochenzoller nie jest pierwszym lepszym żołnierzem przesiadującym cały czas po knajpach. Takie gesty bardzo często widuje się na dworach możnych, gdzie każdy zły ruch może stanowić ogromną obrazę dla majestatu gospodarza... |
Franz bez pośpiechu szedł o kilka kroków za Kastorem, rękę trzymając opartą na rapierze – bardziej dla wygody niż z powodu niebezpieczeństw. Z lekkim zaciekawieniem przyglądał się mijanej okolicy. Ziemia, na której żyli Norsmeni wyglądała na surową i zdawała się wręcz grozić, tym którzy w swej głupocie zlekceważyli by jej niebezpieczeństwa. Jednak w oczach mężczyzny nabierała pewnego uroku, podobnego do uroku dzikiego zwierzęcia. Widać było, że mieszkańcy tych ziem to lud twardy i zahartowany w boju o przeżycie oraz co ważniejsze dumny. Lekki uśmiech zagościł na jego ustach, kiedy spostrzegł zainteresowanie po stronie miejscowych. „Cóż tak jak oni dla nas wydają się odrobinę prości, tak my dla nich musimy wyglądać trochę śmiesznie. Jednak sądząc po minach Kastora i tego całego Ertara nie wyszliśmy źle ratując pobratymców Halldora” *** Franz stał na pokładzie, zamyślony wpatrując się w ciemne wody Vestligkyst. Jako jeden z pierwszych usłyszał okrzyk marynarza, znajdującego się na bocianim gnieździe. Po chwili mężczyzna znajdował się już po przeciwnej stronie okretu patrząc, jak poruszany pracą setek rąk z mgły wyłania się niesławna sylwetka drakkara. Statku, na którym wedle pogłosek Norsmeni zapuszczali się nawet w rejony Nowego Świata. Już po chwili na pokładzie zapanował chaos, który jednak pod wpływem oficerów zmienił się w pospieszne przygotowania do walki. Choć drakkar był mocno obciążony łupami, które widać było nawet z pokładu „Vast’a” nie było pewne czy Norsmeni nie zaatakują. Dzikość natury mogła przeważyć nad rozsądkiem, jednak w porę zadziałały słowa kapłana Handricha, którego zaraz wspomógł sam kapitan. W rezultacie obie jednostki zwinęły żagle i po chwili doszło spokojnych targów, dzięki którym obie załogi wzbogaciły się o pożądane dobra oraz w wypadku południowców o nie mniej ważne informacje. Największym zdziwieniem zarówno dla Franza jak i załogi, była nagła zmiana kursu, która ostatecznie zaprowadziła ich do wioski złupionej przez Barseonlingów. Po kilku godzinnych poszukiwaniach odnaleziono garstkę ocalałych, którzy zgodnie z życzeniem kapitana zostali wpuszczeni na pokład. *** Szermierz uśmiechnął się lekko, kiedy przypomniał sobie tamten dzień. Uważał wtedy ratowanie ocalałych za czystą stratę czasu, jednak jak się okazało wyszło to na dobre całej wyprawie. Oczy mężczyzny zabłysły na chwilę, kiedy przez umysł przemknęła mu myśl o pewnej osobie, której poszukiwania w gruncie rzeczy przyczyniły się do jego obecności w tej odległej krainie. Na chwilę z zamyślenia wyrwały go słowa Hansa, uświadamiające mu że jako jedyny jeszcze się nie przedstawił.- Franz Kudlich, najemne ostrze w służbie pana Schwarza. – lekko skinął głową na znak szacunku. "Teraz pozostaje tylko pytanie, czy ktokolwiek coś tu o nim wie." |
Herold uważnie was wysłuchał, kiwając przy tym głową powoli. Musi mieć niezłą pamięć, by zapamiętać tyle słów. Kiedy wszyscy się opisaliście, herold odpowiedział, odchodząc w stronę jednego z bardziej okazałych domostw: - Zaczekacie tu pod okiem straży. Niedługo wrócę z decyzją Jarla Niewiele musieliście czekać, ale nie było to szczególnie przyjemne. Mimo, iż oddaliście rozbitków dla Finnsvik, a Halldor jest jednym z tutejszych wojowników, to wciąż czujecie na sobie nieufne spojrzenia Norsemenów. W każdej chwili są gotowi naszpikować was strzałami lub porąbać toporami. Zauważyliście, że większość ze straży i tym samym większość wojowników nosi dość proste ubrania z równie prostych tkanin. Len, skóry, futra. Wojownicy noszą futra zabitych bestii jako trofeum i dodatkową ochronę przed mrozem i atakami wrogów. Dzierżą zwykle topory o szerokim, "brodatym" ostrzu i długim trzonku oraz okrągłe, drewniane tarcze. Wyglądają na bardzo solidne, a ich obrzeża i położone w środku tak zwane "umbo" są wykonane z dość solidnego żelaza. Szef straży przy bramie nosi również długi, prosty miecz. Strażnicy na wieżach bardziej przypominają posturą i ekwipunkiem łowców, jednakże wyposażeni są w solidniejsze i dłuższe łuki. Wszyscy Norsemeni na straży noszą hełmy różnego rodzaju. Od skórzanych i kolczych czepców tudzież kapturów u łowców, po żelazne łebki (rodzaj otwartego hełmu) z kolczymi kapturami, solidnymi nosalami i "okularami" na oczy. Szef straży ma bardziej okazały hełm, gdyż "okulary", nosal i dolne obrzeża hełmu ma pozłacane, a twarz zakrywa mu kolcza chusta. Podobny hełm ma Halldor, co musi oznaczać, że posiada status podobny do wodza strażników. Wkrótce przybył herold. - Jarl przyjmuje was w gościnę i składa podziękowania za Wergild. Zaprasza was również na wieczorne Thing, gdzie zbiorą się Bondsmani, goście ze świątyni Tchara i krasnoludy z niedalekiej warowni. Będziecie ważnymi świadkami, gdyż Thing będzie poświęcony głównie sprawie Morsvan i najazdu Baersonlingów. A teraz, pokażę wam wasze zamieszkanie... Halldor pożegnał się z Ertarem, który wrócił w dzicz. Ruszyliście z nim i heroldem do jednego z mniejszych domostw w centrum, przy studni. Cały czas idzie za wami kilku strażników. - Domostwo jest chwilowo opuszczone. Nie ma tam zapasów jedzenia, skór ani futer, jednakże to wszystko co na tą chwilę możemy zaoferować wam południowcom. Wodę możecie pobierać ze studni. Nie oddalajcie się od domostwa. Będziecie obserwowani przez straże. Rozgośćcie się w chacie, a wieczorem zostaniecie wezwani na Thing. A teraz, bywajcie. Herold odszedł. Weszliście do środka chaty. Jest prawie całkowicie pusta, ale jest kilka mebli - stół i trzy krzesła. Pozostali będą musieli rozłożyć się na ziemi. Schwarz spojrzał na Halldora i westchnął z optymizmem. - No, gościnnością nie grzeszycie... ale powiedzcie mi, co to jest Thing? Halldor oparł swoją tarczę i topór o ścianę i zasiadł, opierając się o nią. - Thing to inaczej narada, połączona z ucztą. Rodzaj święta. Zapewne nasz wioskowy Vitki odprawi także ceremonię. - Vitki? Ceremonię? - Vitki to doświadczony czarownik korzystający z mocy bóstw i zajmujący się religią oraz sprawami magii wśród Norsemenów. Nasz Vitki ma ucznia, Wieszcza. A ceremonia... zapewne będziemy iść na wojnę z Baersonlingami, więc Vitki odprawi ceremoniał na cześć Kharnatha. Macie wrażenie, że Schwarza zatkało po ostatnim zdaniu. |
Hans, podczas gdy drużyna stała w oczekiwaniu na przybycie herolda, chciał w jakiś sposób rozluźnić pełną napięcia atmosferę, która wytworzyła się pomiędzy Norsami a jego kompanami. Nie do końca wiedział co uczynić, ale po chwili postanowił w jakiś sposób odezwać się do nieufnych tubylców. Tylko jak? Najlepszym pomysłem według niego byłoby przekazać Norsom że nic im z ich strony nie grozi, a nawet jeśli grozi to i tak póki co przybysze stoją po nieodpowiedniej stronie łuków. Człowiek przeszedł ostrożnie pod najbliższą ścianę, tak aby ludzie z północy myśleli, że w ogóle nie zdaje sobie sprawy z ich wzroku. Opierając się postanowił ułożyć jakiś tekst, który mógłby rzec im zanim przyjdzie herold. Po chwili jednak porzucił ten pomysł, gdyż zapomniał jak brzmią w tutejszym języku słowa „krzywda” i „obawiać się”. Z racji tego iż w pośpiechu i ekscytacji, zostawił na okręcie swój notatnik, nie mógł sobie teraz nim pomóc. Pomimo tego, iż zdołał już dobrze pojąć ten język nie posługiwał się nim tak samo dobrze. To jednak było kwestią jedynie praktyki, więc aby ją rozpocząć rzucił po Norsku słowa, które w jego rodzinnych stronach zawsze burzą dzielące ludzi mury: - Muszę spróbować ich trunków, na pewno są wyśmienite… Gdy skończył to mówić, okazało się że herold już przybył. Przekazywał coś reszcie drużyny, więc Hochenzollern podszedł bliżej chcąc się przysłuchać. „Werglid? Thing?” – pomyślał - „To drugie to pewnie jakiś obrządek, a to pierwsze? Może synonim do przybycie, albo odwiedziny? Dla pewności nie będę ich używał” – potem ruszył tak jak wszyscy za Norsami, którzy prowadzili ich do miejsca zakwaterowania, mieszczącego się w centrum wioski. Chatka, którą im ofiarowali nie była zła, choć można by rzec iż sprawiała wrażenie aż nazbyt prostej. Gdy herold ją opuścił, mężczyzna rozejrzał się po jej wnętrzu, które sprawiało wrażenie zwykłego domku, jakie często widuje się w biedniejszych częściach imperium, lecz jego wnętrze i wygląd mebli, delikatnie różnił się od imperialnych standardów. Człowiek chciał już usiąść na jednym ze stołków, lecz zdał sobie sprawę iż byłaby to pewnie obraza dla honoru Hallora, który właśnie rozmawiał z prowodyrem i fundatorem wyprawy, w której brali udział. Stanął więc, opierając się o część spadzistego zadaszenia chaty które, z tego co zauważył, w każdej Norskiej posiadłości opadało bardzo nisko. Ściany domostw przyjmowały wręcz rozmiarami nieduży płot. Słowa wypowiadane przez tubylca bardzo wiele rozjaśniały w głowie człowieka. Wiedział już o co chodzi z tym tajemniczym „Thingiem”, o którym co chwilę już rozmawiano i zdawał sobie sprawę na czym to może polegać. Podsumowując, domyślał się już, że jeśli dzisiejszego wieczora się upije, nikt chyba nie będzie miał mu tego za złe. No może poza pracodawcą, który po ostatnim zdaniu Halldora, przyglądał się mu z niemałym szokiem. Człowiek jednak spojrzał spokojnie w stronę obu mężczyzn. Choć, co prawda niezbyt znał panujące w Norsce obyczaje, to jednak wiedział iż czczenie przeróżnych bożków, czasem będących aspektami bogów chaosu jest tutaj tak popularne jak oddawanie czci Sigmarowi w Imperium. Hans w duchu miał nadzieję iż Schwarz nie jest jakimś Sigmarytą – konserwatystą. Mężczyzna tak zajął się podziwianiem tej przepięknej krainy, iż nawet nie pomyślał o żadnym planie ewentualnej ucieczki, lub walki. Mimo to jednak starał się być optymistą i ufać iż szok Kapitana ustanie tak samo szybko jak nastąpił… |
Mimo, że jego oczy nieustannie wbite były w ziemię, a dość długa grzywka opadając na nie, sprawiała, że twarzy była praktycznie niewidoczna. W jego głowie wciąż szalały dość niepokojące myśli. Coś wisiało w powietrzu, coś co sprawiało, że wszystkie próby skupienia się na czymś konkretnym kończyły się fiaskiem. Powoli zaczynała ogarniać go irytacja. Wynikała z zaniepokojenia, czy nieudolnych prób uspokojenia burzy w swoim wnętrzu, tak naprawdę to było w tej chwili najmniej istotne. Pod twarzą niczym z kamienia kryło się jednak coś co zawsze było tragiczne w skutkach. Powoli wsunął dłoń do wewnętrznej kieszeni płaszcza. Poczuł niesamowitą ulgę kiedy jego palce trafiły na dość niewielki obiekt. Nie czekając ani chwili, wyciągnął go i przyjrzał się spoczywającemu na otwartej dłoni przedmiotowi. Niewielka kulka o formie dla niewprawnego oka wręcz idealnej. Nie jednak wrażenie było najważniejsze. Raphael nie zważał na strażników, którzy taksowali jego i drużynę nieprzychylnym spojrzeniem. Zamknął oczy, zacisnął mocno pięść i maksymalnie wyczulił się na powiewy eteru. Lekkim uśmiechem malującym się na jego twarzy przywitał powracający spokój. Złoto nęciło Chamon i choć w tych stronach wiał mocniej niż na południu, nadal musiał zarzucić tak cenną przynętę. Tak długo jak wiatr magii pozostawał obojętny na jego obecność, nie wpływał na samopoczucie alchemika. Wziął większy wdech i ponownie otworzył oczy. Wszystko wracało do normy. Nie zdecydował się jednak, na ponownie umieszczenie swojego małego talizmanu w kieszeni. Przełożył go tylko do lewej dłoni, prawą ponownie kładąc na swojej lasce. Z obojętnością przyjął powrót herolda i wiadomość, którą im przekazał. Tak długo jak wszystko układało się po ich myśli, a w końcu tak w istocie było. Był bardzo daleki od zdenerwowania. Męczyło go nieco to całe chodzenie, pogoda nie należała do najprzyjemniejszych. Coraz częściej myślał o laboratorium. Szybko jednak spychał to na dalszy plan. Na nic zdałyby mu się teraz wspomnienia tych wszystkich sytuacji, kiedy tak drogocenne próbki i instrumenty, za jego sprawą zmieniały się w ruinę. Tak naprawdę, chyba po raz pierwszy zrozumiał, że ta podróż naprawdę jest mu potrzebna. Mimo faktu, że ta szopa, w której mieli zamieszkać wyglądała jakby miała się za chwilę zawalić. Nie myślał zbyt intensywnie o pełnych przepychu i bogactwa salach Kolegium Złota. Już dawno uświadomił sobie, że będzie miał spore problemy ze zmrużeniem oka w tej okolicy. Przez chwilę myślał nad tym, czy wcześniej w jego życiu zdarzyło mu się znaleźć w pobliżu więzienia. Z pewnym rozbawieniem stwierdził, że nawet był kiedyś świadkiem wtrącenia skazańca do celi. Tam z pewnością nie odbywało się to w tak kulturalny sposób. Sam nie wiedział, są tak sceptycznie nastawieni do obcych, czy może po prostu istnieje jakiś powód tej ostrożności. Te rozważania okazały się być jednak zbyt nużące. Jego myśli powędrowały ku krasnoludom, o których wcześniej wspomniał ktoś na kogo nie zwrócił większej uwagi. Ludzie gór często odwiedzali jego kolegium. On sam prawdę mówiąc niespecjalnie za nimi przepadał. Co nie zmienia faktu, że wiele razy przysłuchiwał się ich rozmowom. Nie spotkał się chyba z taką zawiścią, jaka dzieli Khazadów z północy i południa. Nie czuł jednak strachu, nawet w momencie kiedy padło imię Pana Czaszek. Sam wszak już od wielu lat igrał z potęgami, które swe źródło czerpią z tej samej domeny. Było to raczej coś na wzór współczucia. Przedkładać bezmyślny szał, ponad racjonalność. Nawet podczas pobytu na terenach Imperium, zawsze podchodził do kapłanów Ulryka z niemałym dystansem. Trudno jednak dziwić się ludziom, którzy wolą okrywać się skórami martwych zwierząt i rozbijać głową mury nawet gdyby szybciej było je obejść. Wszak są nie mniej, nie więcej, a po prostu głupi. Choć trzeba przyznać, że zapowiedź spotkania z tutejszym guślarzem wzbudziła w nim cień zainteresowania. Zauważywszy minę Schwarza i przypomniawszy sobie przed chwilą wypowiedziane słowa. Uznał, że to odpowiedni moment by wyrwać się z tak przyjemnych objęć własnej myśli. Podszedł do dowódcy i położył mu dłoń na ramieniu. Jego oczy zabłyszczały, jakby pod tą warstwą martwego złota jednak kryła się jakaś iskra życia. Jego usta nie poruszyły się ani o cal, ale było w nim coś co mogło szokować bardziej niż imiona nawet najstraszniejszych demonów. |
Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 19:08. |
Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0