lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Archiwum sesji z działu Warhammer (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-warhammer/)
-   -   [Warhammer] Exodus (http://lastinn.info/archiwum-sesji-z-dzialu-warhammer/8260-warhammer-exodus.html)

xeper 16-11-2009 18:20

Blaise odwrócił się do mówiącego do niego człowieka. Mężczyzna, tak jak bretończyk ocenił na pierwszy rzut oka, przedstawił się jako akolita imperialnego boga, Sigmara. Sigfried, bo tak brzmiało jego imię zapytał o parę rzeczy i zaproponował pomoc.
- Dzięki Ci zacny człowieku – odpowiedział Blaise. – Lecz to tylko zadrapania... Nic poważnego, powiadam. Jestem Blaise. Blaise Roland d’Lacoleur-Montfort.
Podał akolicie prawicę i potrząsnął mocno.

- Jakżeś słusznie odgadł, nie jestem z tych stron. Mym domem jest Bretonia, leżąca na zachód od Imperium. Tam się urodziłem i dorastałem – z wyglądu można by powiedzieć, że proces dorastania w przypadku bretończyka nie zakończył się jeszcze. Na oko nie miał jeszcze dwudziestu lat. Na twarzy o szlachetnych rysach i wydatnym nosie, miał delikatny młodzieńczy zarost. Fryzura także bardziej przynależała młodzieńcowi niż dojrzałemu mężczyźnie. Spod bandaży kasztanowe włosy w falach opadały na kark i ramiona. – Do Imperium przybyłem w poszukiwaniu dwóch rzeczy, które są niezwykle ważne w życiu. Mówię tu o sławie i bogactwie. Obie te rzeczy muszę zdobyć by poślubić wybrankę mego serca. Szlachetną pannę o imieniu Eloise. Czeka ona na mnie w Bretoni, aż przybędę niczym książę w blasku sławy i pod nogi jej ojca rzucę wór złota. Takem sobie zaplanował. Ale ostatnimi czasy plany nieco w łeb dały, gdyż podczas niedawnej potyczki przyjaciela mego serdecznego straciłem. Mówię o szlachetnie urodzonym Jacenie de Breville. On to głowę położył w obronie innych mych towarzyszy. Też zginęli... Jednak dzielnie stawali przeciw przeważającym siłom wroga. Sławetna i godna to śmierć była, powiadam. Mnie uratowano. Nie wiem kto to uczynił, ale mu dozgonnie wdzięcznym będę i jak Pani Szlachetna Opiekunka Bretoni pozwoli, odwdzięczę się godnie. Jednakowoż Jacen poległ i mym celem, poza zdobyciem sławy i bogactwa, teraz zemsta się stała. Poprzysięgłem mu, że pomszczę jego śmierć. Na Kileich, tak się stanie!

Nieco zmęczony przemową i znów żywymi obrazami śmierci swoich towarzyszy, opadł na siennik. Teraz miał czas aby popatrzeć po nowoprzybyłych. Właśnie jeden z nich, jakiś kocmołuch w kożuchu, wskazywał na niego i akolitę głową i coś szeptał do towarzyszących mu mężczyzn.

- A cóż, jeśli łaska, to tam szeptacie na mój temat? – zakrzyknął przez całą izbę. Wieśniacy popatrzyli na niego z zaciekawieniem. – Czyż nie jakieś obelgi pod mym adresem lub mego świątobliwego towarzysza? Jeśli tak to na ubitej ziemi zaraz staniem. A może wpierw głośno powtórzycie co powiedzieliście, tak aby wszyscy usłyszeć mogli!

Tadeus 16-11-2009 18:24

Starzec, wycieńczony i pogrążony w transie, nie usłyszał padających w pobliżu słów. Nie zauważył też sigmaryty, gdy ten się do niego zbliżał... Już dawno przestał dostrzegać świat wokół siebie, żyjąc w jego wypaczonej, mrocznej wersji. Mimo wszystko, zimny dotyk kapłana i smak wody na rozoranych ustach obiecywały upragniony odpoczynek i spokój. Starzec delikatnie ułożył poranioną głowę na podłodze i westchnął z uczuciem ulgi, podciągając otrzymany płaszcz pod samą brodę. Jego oddech zwolnił… usta przestały się poruszać… wydawać się mogło ze usnął…

Jednak nie minęło więcej niż parę chwil, gdy z wnętrza chaty dobiegł krzyk przerażenia, przerywając wszelkie toczące się jeszcze spory i rozmowy. Wieszcz rzucał się w konwulsjach. Starcze czoło marszczyło się w wyrazie niewyobrażalnego bólu. Potężny dreszcz przeszył wątłe ciało, zrzucając z niego płaszcz. Usta starca znów zaczęły się poruszać... Cichy szept umierającego człowieka formował się w ledwo zrozumiałe słowa…

... oni nadchodzą... już tu są ...biegnijcie...

Jakby wtórując jego słowom, potężny dzwon strażnicy zabił dwukrotnie.

- Ludzie! Do broni! Nadchodzą od północy!!! - rozległ się na zewnątrz krzyk drugiego ze strażników.

Chłopi wybiegli z chałup i przywarli do szczelin palisady, starając się dojrzeć zagrożenie. Ktoś z ciżby krzyknął - Tam są ludzie! Oni kogoś gonią!

I faktycznie… po trakcie, jakieś trzysta kroków od bramy fortu biegła rodzina… Krzyczeli i błagalnie wymachiwali rękoma… za nimi zaś, z lasu zaczęły wyłaniać się pojedyncze, mroczne postacie. Pół tuzina potężnych, wyjących w szale zwierzoludzi rzuciło się z furią w pogoń za uciekinierami. Ich purpurowa od posoki, wyszczerbiona broń lśniła złowrogo w świetle zachodzącego słońca.


Jeden z dwojga małych chłopców, nie będąc już w stanie nadążyć za rodzicami, puścił dłoń matki i upadł na zmarznięty grunt traktu, kalecząc kolana.

- Otwórz no tę przeklętą bramę! Oni ich zaraz ubiją! - Wrzasnął jednoręki rudzielec do wąsistego strażnika, stojącego przy palisadzie.

Żołnierz spojrzał w stronę traktu… Gniew na jego twarzy mieszał się z przerażeniem.
- Chybaś, chamie, zmysły postradał! Nam fortu bronić, a ich aż sześciu! Jak dostaną się do środka, wszystkich tu wybiją! Zabieraj tę kaprawą łapę od bramy, bo i ją ci zaraz odejmę! – Zamachnął się groźnie mieczem, dając upust targającym nim emocjom.

Chłopki w forcie, jakby wyczuwając już, że zaraz rozbrzmieje w powietrzu ryk mordowanych ludzi, mocno przytuliły bliźniaczki i zakryły im uszy.
...na Sigmara... - zaczęły szeptać do siebie, spoglądając w pochmurne niebo.

K.D. 16-11-2009 19:07

Sigmaryta pochwycił swój młot i wyskoczył z chaty jak oparzony, kierując się w stronę palisady. Widoczna przez nią scena napawała go przerażeniem w niemal takim samym stopniu jak złością skierowaną do tchórzliwego strażnika.
-Na Sigmara, człowieku!- Wrzasnął potężnie. –Jeśli natychmiast nie otworzysz tej bramy, przysięgam, potwory po jej drugiej stronie będą twoim najmniejszym problemem!- Strażnik, tak skory do zwady z inwalidą, nie kwapił się za bardzo do wymiany zdań z rosłym sigmarytą i trzęsącymi się rękami chwycił kołowrót obsługujący bramę, która wnet stanęła otworem.

Podzwaniając kolczugą i z rozwianym włosem akolita puścił się długimi susami wprost na szarżujących zwierzoludzi, w drodze mijając lamentującą w biegu rodzinę. Kapłan nie zwrócił na nich uwagi – jego wzrok był skupiony na ogromnym zwierzoczłeku, który wysforował się na przód swej watahy i wzniósł ząbkowany bułat by rozpłatać pozostałego w tyłu chłopczyka.
Dziecko chlipało i schowało głowę między kolanami. Jego uszy wypełniał dziki ryk bojowy monstrów o których dotąd tylko słyszało, w gardle stanęła mu twarda gula skondensowanego przerażenia. Niezdolne się poruszyć, drobne ciałko zdawało się wyczekiwać momentu w którym spadnie nań miażdżący cios, bez wątpienia pozbawiając je życia.

Wtem, tuż obok, dał się słyszeć inny okrzyk – znacznie bardziej już ludzki, acz nie mniej potężny i robiący wrażenie niż ten pochodzący od potworów Chaosu…
-Za Sigmara! Giń, ścierwo!- Siegfried dopadł do chłopca w tym samym momencie co zwierzoludź. Mimo że monstrualne stworzenie górowało nad nim wzrostem i masą, kapłan zdawał się być z nim na równi – jego ruchy były pewne, choć pełne gniewu, pozbawione wątpliwości czy strachu. Zaiste, mężczyzna zdawał się pokładać w równie dużo wiary w swym wojowniczym bogu co w swoich umiejętnościach.

Ostrze potwora zakreśliło w powietrzu gwiżdżący łuk i opadło na skulonego chłopczyka… tylko po to by wgryźć się głęboko w twarde drewno styliska młota bojowego Siegfrieda. Zwierzoczłek potrząsnął rogatym łbem i zawył przeraźliwie – w jego prostokątnych, kozich źrenicach błysnęła żądza dokonania mordu na komukolwiek kto mu się przeciwstawił.
Siegfried stęknął i z całych sił odepchnął monstrum do tyłu, stając między nim a chłopcem na szeroko rozstawionych nogach. Przez ułamek sekundy mierzyli się wspólnie wzrokiem, człowiek ponurym i ciężkim jak jesienna chmura, nieludź oszalałym i pełnym niezaspokojonego głodu, niczym czempioni dwóch wielkich panów przed pojedynkiem na śmierć i życie.

Zza pleców monstrum dobiegały dźwięki zbliżających się kompanów, a niedaleko za kapłanem szykowały się siły złożone z ochotników z osady, z odważnym, choć rannym, bretończykiem na czele.
Po tej sekundzie niepewności, oceniania sił, Bestia i Człowiek ruszyli na siebie z nieartykułowanym rykiem.

Sigmaryta zaatakował, wykorzystując zasięg swej broni – żelazna głownia jego młota przecięła powietrze z lewa na prawo by zmieść stwora w pół kroku. Ten jednak nie sprzedał swej skóry tak tanio – zatrzymał się, pozwalając młotowi śmignąć tuż przed sobą, a potem jednym skokiem rzucił się na kapłana wiedząc, że ten nie zdąży wycofać swej ciężkiej broni do ponownego ataku. Spotkała go jednak niemiła niespodzianka – ciężki but człowieka wylądował na jego porośniętej szczeciną klatce piersiowej, wyciskając z jego płuc chmurę cuchnących oparów, wytrącając go z równowagi i posyłając do tyłu. Nim doszło do upadku, bestia zamachnęła się na ślepo w geście szaleńczej determinacji. Jej dziki cios sięgnął dzielnego młodzieńca, godząc go prosto w ramię. Z tak dużej odległości nie dało się zobaczyć jaki efekt miał na mężczyźnie ten cios, widać było jednak, że zachwiał się on pod jego nieludzką siłą.

Tymczasem do bitwy dołączały stronnictwa dwójki walczących…

Erwin "Hawk Eye" 16-11-2009 20:47

Słowa dzieciaka w zbroi brzmiały jak zaczepka.
Dawniej Erwin był bardzo wyczulony na tym punkcie i zapewne ten smarkacz dostał by należytą lekcję pokory, jednak lata doświadczenia zrobiły swoje.
Pracując dla wysoko urodzonych nauczył się rozmawiać z nimi tak by jego sakiewka była pełna a ich ego nienaruszone.
Wiedział że w tym momencie bardziej od osobistej satysfakcji, potrzebuje miecza tego młokosa.

Podniósł się i zwrócił w stronę obydwu mężczyzn:
-Wybacz mości rycerzu, ale źle zrozumiałeś nasze intencje.- pierwsze słowa były trudne, tym bardziej że już dawno nie musiał nikomu leźć tak głęboko w rzyć. Kontynuował z możliwie najbardziej uniżonym głosem - Ja i moi towarzysze chcieliśmy zaproponować wam obydwu ... - jego dalsze słowa zostały gwałtownie przerwane przez nagły krzyk starca. W tym samym momencie usłyszeli bicie dzwonu i przeraźliwy krzyk strażnika.
Wszyscy obecni rzucili się do wyjścia.

Kiedy Erwinowi udało się wydostać z chaty, młody akolita zdążył już zrugać strażnika i szykował się do wyjścia poza palisadę.
"Szaleniec, samobójca albo syn zabójcy trolii" - pomyślał Erwin.
Kiedy dopadł do otwartej bramy, zobaczył jak akolita sam jeden szarżuje w stronę grupy potężnych stworów.
"Na pewno szaleniec albo samobójca" - potwierdził sobie w myślach.
Mimo rozsądku którym starał się zawsze kierować, dał się ponieść uczuciu które ogarniało go w takich chwilach. Bliskość zagrożenia oraz dramatyzm sceny jaka rozgrywała się na jego oczach spowodowały nagły przypływ adrenaliny.
- Gotuj się!! - krzyknął doniosłym głosem. Poruszając palcami sięgnął po strzałę. -Do mnie, kupą, strzelcy z tyłu!!! - powtórzył.
Wiedział że tej bandzie przestraszonych szczurów potrzeba jakiegoś bodźca, inaczej te monstra przejdą przez nich jak kosa przez zboże.
- Jest ich tylko sześciu, damy radę!!!- wypowiadał te słowa w chwili gdy akolita starł się z najbliższym napastnikiem.
Nie czekając na pozostałych obrońców, wybrał cel.
Padło na osobnika którego matka zadawała się z kozą. Próbował zaskoczyć młodego akolitę z prawej strony.
Erwin uniósł łuk, naciągnął cięciwę, wymierzył i wstrzymał oddech.
Wyczekiwał momentu w którym koziogłowy ustawi się w najlepszej pozycji.
Po krótkiej chwili padł strzał...

xeper 16-11-2009 21:34

„A cóż znowu? Pomyśleć by można, że dosięgła go śmierć, którą jakiś czas temu wieszczył” – pomyślał Blaise, patrząc na rzucającego się w konwulsjach starca.

... oni nadchodzą... już tu są ...biegnijcie...

„Znów to samo. Zamilcz dziadygo, bo niedobrze się robi od tych krzyków...”. Nie dokończył formować myśli, złorzeczenia przerwał mu dźwięk bijącego dzwonu. To strażnik siedzący w wieży bił na alarm. We wnętrzu zapanował harmider. Chłopi, u których ciekawość zwyciężyła nad strachem, wybiegli z budynku i przywarli do szpar w palisadzie, przez które obserwowali scenę jaka rozgrywała się przed fortem. Blaise także wyszedł. Nie wybiegł ale wyszedł spokojnym krokiem, nie dając się ponieść emocjom, po drodze zabierając swój garnczkowy hełm i tarczę. Akolita Siegfried już był przy bramie, wrzeszcząc na stawiającego się strażnika. W końcu brama została otwarta i sigmaryta wybiegł, trzymając swój wielki młot wysoko nad głową. Przez otwarte wrota bretończyk w końcu dostrzegł to na co gapili się wieśniacy.

W kierunku palisady, od strony lasu biegła chłopska rodzina. Dwójka dorosłych, mężczyzna i kobieta, ciągnęła za ręce dwóch potykających się i płaczących małych chłopców. A za nimi, z lasu wyłaniał się pościg. Grupa rogatych bestii, pokrytych futrem...

„O Pani, dzięki Ci że okazałaś mi łaskę” – Blaise wzniósł oczy ku niebu i włożył na głowę hełm. „Dziś pomszczę Jacena. I będzie to być może przyczynek do mej sławy, choć te chamy tutaj raczej nie będą w stanie potem nawet poprawnie wymówić mojego miana”.

W tym momencie dostrzegł, że jedno z dzieci upadło. Zwierzoludzie zbliżali się. Biegnące na przedzie potężne monstrum starło się z akolitą tuż nad łkającym dzieckiem. Blaise już pędził z wzniesionym mieczem, aby wspomóc kapłana.

Złapał dziecko i podniósł na nogi.
- Biegnij – popchnął go w kierunku fortu a sam rozejrzał się aby ocenić sytuację. Siegfriedowi szło całkiem dobrze, bardziej Blaise’a martwiło pięciu zbliżających się zwierzoludzi.
- Jaceeen! – krzyknął i ruszył na najbliższego z nich. Uniknął pierwszego ciosu kucając pod ostrzem wielkiego topora. Równocześnie ciął bestię pod kolano. Trysnęła krew, zwierzoczłek zawył i runął na zamarznięty grunt gościńca. Pozostałych czterech rozdzieliło się. Dwóch pobiegło dalej a dwóch skoczyło ku bretończykowi. Ten podniósł się już i zasłonił tarczą przed spadającymi na niego ciosami. „Pani, dodaj sił. I gdzie, kurwa są pozostali?”

Nefarius 17-11-2009 09:18

-Na Morra!- syknął przez zaciśnięte zęby, gdy nagle rozbrzmiało bicie dzwona. Gustaw nie był wojakiem, lecz nie wiedzieć czemu pierwszą rzeczą jaką zrobił, było złapanie trzonka swej dwuręcznej siekiery, dalece odbiegającej od standardów prawdziwego topora wojownika. Rudy starzec, podobnie jak i większość chłopstwa podbiegł do palisady, chcąc mieć świadomość przed czym trza będzie się bronić. –To samo kurestwo, co wtedy…- jęknął pod nosem, do siebie. Gdy okazało się, że strażnik nie chciał otworzyć bramy, Gustlik miał zamiar pierwej wyzwać go od tchórzy i obsranych gnojów, a następnie rozkwasić ryj pięścią, lecz na szczęście zainterweniował kto inny. Drwal nie miał takiej formy jak pozostali jego towarzysze niedoli. Biegł trochę wolniej, sapiąc przy tym jak rumak, po przebyciu stu mil galopem. Drżał i czuł lęk, bo kto by nie czuł. Znał też możliwości tych bestii, wszak jedna pozostawiła na jego ręce wyraźną pamiątkę w kształcie rozoranej krechy. Mimo to nie mógł patrzeć jak komuś niewinnemu dzieje się krzywda. Nie dlatego, że czuł się człekiem prawym. Po prostu sam wiedział jak życie bywa okrutne i chciał zrobić wszystko by innym ściągnąć trochę tego ciężaru z pleców.

Biegł ile sił w nogach. Na jego oczach jeden z mężów, których mieli zagadać z Rudigerem i Erwinem właśnie ochronił młodego wieśniaka przed niechybnym losem. Walczył mężnie, rycersko i odrobinę szaleńczo. Po chwili do walki dołączył również kompan rycerza. Mężczyzna też radził sobie całkiem nieźle. Gustaw wyszczerzył zęby i wziął potężny zamach. Starszy człek zatrzymał się tuż za plecami kucającego Bretończyka. Gustaw zamachnął się na pokaz. Włożył w cios więcej siły niż celności, jednak był to zamierzony ruch. Chciał tylko wystraszyć zwierzoludzi i dać kucającemu chwilę czasu na pozbieranie się. W końcu jednak drwal wyminął Bretończyka i obrał jednego z spaczonych chaosem stworów. Obrzydliwiec miał złamany w połowie, kręcony róg, wyrastający z boku łba. Leśnik wziął kolejny zamach i próbował uderzyć od góry, jednak potwór zgrabnie uniknął ciosu i złapał Gustlika pazurzastą łapą za szyję. Był niewiarygodnie silny. Przyciągnął rudego człeka do siebie zbliżając jego twarz ze swoim pyskiem. Gustaw czuł paraliżujący ból, z którego aż puścił broń. Gadzina wyszczerzyła pożółkłe zębiska i prychnęła leśnikowi w twarz kłębem śmierdzącej pary. Drwal wiedział, że nic nie zrobi swą siekierą, ale w końcu nie to było jego atutem.

Mężczyzna wyszczerzył zęby i niespodziewanie trzasnął stwora w nos, z takim impetem, że zaskoczony zwierzoludź wypuścił swą niedoszłą ofiarę z morderczego uścisku. Zadyszany Gustaw splunął, schylił się po siekierę i wziął kolejny zamach. Na gościniec trysnęła krew, a sekundę później rozległ się okropny ryk bestii. Niespodziewanie drwal pozbawił potwora prawej ręki, w przedramieniu. Nie był pewien czy był czas na dokończenie walki, w każdej chwili mógł dostać kolki lub ataku kaszlu. Mimo wszystko chciał zabić zwierzoludzia przykładając się choćby w najmniejszym stopniu do wytępienia tego plugawego gatunku…

Sekal 17-11-2009 11:48

Zaczynał się zastanawiać, czy dobrze trafił. Leśnik jak to leśnik, prosty człek, który nie odróżniał pewnych prostych życiowych wartości, nie potrafił ustawić odpowiedniej hierarchii. Ale ten drugi? Wyglądał na niezłego typka spod ciemnej gwiazdy, ale tylko przez pierwsze chwile rozmowy. Potem wyszedł z niego kolejny idiota. Rudiger zignorował idiotę w puszce, który tylko na jakiś domysłach zaczął wysnuwać osądy i na ubitą ziemię wyzywać. Czarnowłosy był pewien, że tamten nie słyszał co mówią, a sam nawet na pajaca nie spojrzał. Idioci. Ale bez pomocy przynajmniej kilku z nich nie mógł osiągnąć swojego celu. Dlatego jeszcze chwilę przed dźwiękiem dzwonu bijącego na alarm, zdążył wypowiedzieć kilka słów.
-Czy wy nie wiecie, co gadacie? Toż to akolita i jakiś nawiedzony rycerz! Będą chcieli ze sobą zabrać cały ten fort i jeszcze ratować wszystkich po drodze! Ja chcę przeżyć, wy najwyraźniej zdychać. A wyglądaliście na takich, co łeb na karku mają. I to co nam potrzebne jest najbardziej to czysta woda i jedzenie.
Nie zdążył powiedzieć więcej, gdy zaczęto bić i wołać na alarm.

Można było się domyślić, że rycerz i ten drugi pobiegną co sił, nawet była spora szansa, że pobiegnie i ten drwal z siekierą. Ale zaangażowanie Erwina, czy jak mu tam było, okazało się całkiem zaskakujące. Gdyby miał miecz i umiał nim władać to pewnie nawet pobiegłby z wrzaskiem na ustach i też poprosił grzecznie o to, by kozogłowy go zajebał i zeżarł. Pięknie, a on chciał uciekać z tymi idiotami. Ryzykować własne życie dla rodziny, która i tak zdechnie, co za różnica czy teraz czy za dwa dni. Rudiger nie zamierzał ryzykować swojego życia, był pewien, że sam żyłby dłużej niż którekolwiek z nich, tylko co z tego? Na prawdziwą, udaną ucieczkę miał szansę tylko w grupie, to rozumiał doskonale. Jak również to, że ta grupa musiała być miała i mieć wolę przeżycia. Na razie otaczający go ludzie mieli wolę popełnić samobójstwo.

Rudiger się nie spieszył. Wyszedł za wszystkimi, z krótkim, refleksyjnym łukiem w jednej dłoni i kilkoma strzałami w drugiej. Kołczan wisiał mu u pasa, ale wyjmowanie strzał podczas walki było mało efektywne. Nie był wybitnym, ani nawet szczególnie dobrym strzelcem, ale swoje o strzelaniu wiedział. Podszedł najpierw do strażnika przy bramie i poklepał go po plecach.
-Przygotuj się do zamknięcia bramy, jakby tamci nie byli tak dobrzy, jak sądzą. Będzie znacznie więcej trupów, jak dostanie się któryś z rogaczy do środka, można tego uniknąć.
Skinął głową przerażonemu człowiekowi. Tamci na przedpolu już starli się, a Erwin wrzeszczał jak potłuczony.
-Zamknij japę, człowieku! Nawet jakbyś umiał dowodzić to nie masz kim! Rozejrzyj się i zdejmij z oczu pieprzone klapki!
Miał ochotę powiedzieć coś jeszcze, ale zapewne i tak by nie dotarło. Ciekawe czym się trudnił, że z potajemnego uciekiniera teraz chciał robić za dowódcę ciągnącego przerażonych wieśniaków bez broni w stronę zwierzoludzi Chaosu.
Rudiger przestał o tym myśleć, gdy stanął na wieży i napiął łuk. Pierwsza strzała pomknęła ze świstem, zahaczając o jendego z potworów, niestety niegroźnie. Nie oceniał, nie analizował i nie śledził każdego pocisku. Po prostu strzelał. Wiedział, że musi spróbować chronić rudego, ale w tej kotłowaninie można i swojego trafić... dlatego strzelał do tych, którzy walczyli z rycerzykiem. Nawet jak spudłuje, wielkiej szkody nie będzie.

Tadeus 17-11-2009 15:24

Wydawać się mogło, że wykrzyczane przez kapłana imię Obrońcy Imperium zasiało ziarno strachu w czarnych sercach leśnych bestii. Przez jedno uderzenie serca, jakby się zawahały... zwolniły. Nie minął jednak czas potrzebny na mrugnięcie okiem, gdy ruszyły ponownie, z jeszcze większa furią i morderczym rykiem potępieńczych gardeł.


Potężny, przewodzący grupie samiec miał już zdecydowanie dość igraszek z kapłanem. Jego uzębiona paszcza spływała brudną, gorącą pianą zwierzęcej wściekłości. Cios wyprowadzony przez niego na odlew tylko o centymetry minął szyi młodzieńca, trafiając w okryte kolczugą ramię. Gejzer żelaznych ogniw wystrzelił w powietrze, zasłaniając kapłanowi przez chwilę pole widzenia. Kolczuga opadła krzywo, krępując ruchy. Bestia wykorzystała to, nacierając na sigmarytę całym ciężarem ogromnego, cuchnącego krwią ciała, nie dając mu miejsca na zamachnięcie się ciężką bronią. Potężne, czarne zębiska potwora, tylko cudem minęły wystawioną na atak, nieokrytą szyję przeciwnika.

W tym momencie, dopadli do nich też pozostali zwierzoludzie i towarzysze kapłana. W powietrzu świsnęły strzały.

Powalona przez rycerza bestia ani myślała się poddawać. Nadludzka furia dodała jej sił. Potwór dźwignął się z ziemi, rzucając z rykiem na związanego nieopodal walką Bretończyka. Nie dotarł jednak daleko, gdy ugodziły go strzały Rudigera. Szypy z głośnym chrupnięciem wbiły się w futrzaste cielsko, odbierając mu życie, jeszcze nim ten ponownie uderzył w zmarznięty grunt traktu.

Jednak, nawet i bez tego przeciwnika, obcokrajowiec miał wystarczająco zmartwień. Potężne uderzenia raz po raz spadały na wygiętą już poważnie tarczę, wywołując niewyobrażalny ból w uszkodzonym ramieniu. Potężny cios jednego ze zwierzoludzi, zsunął się po tarczy, uderzając z impetem w wykonany z bretońskiej stali hełm. Rycerzowi poczerniało w oczach, świat zatrząsł się w posadach. Jedna z zagubionych strzał obrońców wbiła się w wewnętrzną stronę tarczy, raniąc mu dłoń. Tylko resztką sił utrzymał zimną krew.

W tym momencie, głowa jednego z otaczających go stworów wybuchła krwią i poczerniałymi wnętrznościami. Gustaw, wykorzystując zamieszanie, wyprowadził szeroki cios toporem w zajętą walką bestię. Ta rozwścieczona oporem metalu, okalającego Bretończka nawet nie zauważyła zbliżającego się ciosu. Pozbawione czerepu truchło opadło na ziemię, brocząc obficie czarną, śmierdzącą krwią. Na tym skończył się jednak efekt zaskoczenia. Połowa grupy odwróciła się w stronę nowego - tym razem nieopancerzonego - zagrożenia. Bestie ryknęły triumfalnie, ciesząc się z łatwiejszej zdobyczy. Runęły na drwala, tnąc w furii przesycone zapachem śmierci powietrze.

Erwin tylko na to czekał. Brzechwa z gęsiego pióra już od paru sekund tkwiła przy jego twarzy. Teraz, gdy stwory znalazły się między dwoma walczącymi, nie musiał bać się o zranienie towarzyszy. Cięciwa wypłynęła mu z wytrenowanych palców, wypychając strzałę do przodu. Szyp z cichym wizgiem pognał ku celowi, przecinając powietrze płaskim torem. Z głośnym plaśnięciem wbił się głęboko w podbrzusze jednej z szarżujących bestii, podcinając ją w biegu. Monstrum ze zdziwieniem zaobserwowało zbliżający się z oszałamiającą prędkością, zmarznięty grunt traktu. Bestia, leżąc już na ziemi, odruchowo chwyciła wbity po lotki szyp i szarpnęła z całej siły. W bezsilnym przerażeniu spojrzała na rozerwaną właśnie przez siebie dziurę w podbrzuszu, z której wytaczać zaczęły się śmierdzące wnętrzności. Zaryczała przeciągle, umierając w męczarniach.

Po paru ciągnących się w nieskończoność chwilach, ostatnie plugawe cielsko padło bez ruchu na ziemię. Krew nadal potężnie szumiała obrońcom w głowach, a ręce kurczowo trzymały się zakrwawionego oręża. Rozejrzeli się po zanurzonej już w mroku okolicy ale nie dostrzegli następnych przeciwników. Mięśnie rozluźniły się, a oddech wyraźnie zwolnił.

Wtedy zauważyli też jednorękiego chłopa, leżącego na ziemi parę kroków za nimi. Krew tryskała mu obficie z jamy brzusznej. Starał się nieudolnie zasłonić szeroką ranę jedyną pozostałą dłonią ale esencja życia wyciekała z niego w zastraszającym tempie, nie pozostawiając wątpliwości, co do smutnego finału. Obok niego nadal leżał zabrany ze strażnicy miecz, z ostrzem zabarwionym czarną krwią zwierzoludzi.

Pozostali uchodźcy, widząc iż bitwa dobiegła gońca, wybiegli z fortu w stronę walczących. Większość rzuciła się z pomocą umierającemu, inni zajęli się ranami obrońców, którzy dopiero teraz poczuli, iż i dla nich bój nie był bez konsekwencji. Bretoński rycerz wyglądał iście jak poobijane, stalowe wiadro. Ciężko było znaleźć na jego zbroi i tarczy miejsce bez wgnieceń i uszkodzeń. Świat nadal wirował mu przed oczyma. Umysł raz po raz nawiedzały fale nieodpartej senności. Kapłan wcale nie wyglądał lepiej. Zbroja zwisała na nim krzywo, szyja i twarz krwawiły od ciosów kłów i rogów powalonego cudem przeciwnika. W żołądku zaś przewracały się fale mdłości, podchodzących co chwila pod zmęczone okrzykami gardło. Ino Gustaw cudem nie odniósł większych zranień ni uszkodzeń w ekwipunku. Poza bólem ramienia od parowania potężnych ciosów i rozszalałym starczym sercem, wszystko wydawało się w porządku.

Co uważniejsi i mniej przesądni obrońcy wykorzystali tę chwilę, by przyjrzeć się truchłom pokonanych wrogów. Zdobiły je iście makabryczne wyroby bestialskiej biżuterii. Jednym z nich był naszyjnik sporządzony z ludzkich zębów, przeplatanych, zrabowanymi zapewne, miedzianymi i srebrnymi pierścieniami. Na potężnej, byczej szyi przywódcy stada połyskiwał zaś masywny medalion, który wyglądał na sporządzony bardzo prymitywnymi, topornymi metodami. Połyskiwał szczerym złotem. Inskrypcje na nim były jednak zatarte i ciężko było cokolwiek z tego rozczytać.

Gdy tylko obrońcy wrócili do środka i zamknięto za nimi bramy, dopadła ich uratowana matka. Tym, którzy wybiegli na ratunek z fortu, rzuciła się z wdzięcznością na szyję, obcałowując przy tym wielokrotnie oba policzki. Powstrzymała się jedynie w przypadku młodego akolity, obawiając się zapewne majestatu duchownego stanu. Przytuliła go tylko krótko i nieśmiało, szepcząc jakieś niezrozumiałe, nieskładne słowa w podzięce. Ojciec ścisnął prawice obrońców ze łzami szczęścia i wdzięczności w oczach.

Nefarius 17-11-2009 22:11

Jednoręki zwierzoludź wymachiwał tryskającym krwią kikutem jakby nie rozumiejąc tego, co się przed paroma chwilami stało. Bestia warczała, charczała i prychała nie wiedząc za bardzo co też ma zaradzić na niewiarygodny ból, oraz dziwaczne uczucie towarzyszące dość niehumanitarnej amputacji. Gustaw sapał coraz głośniej i szybciej. Szybko znalazł jednak okazję, którą trzeba było wykorzystać. Wartko pochylił się za swą siekierą, chwycił ją w garść i podniósł się, nie spuszczając ani na sekundę wzroku z rozjuszonego stwora. Rudy drwal chwycił drzewiec narzędzia pracy drugą ręką i był już gotowy do zadania ciosu. Nie zmarnował okazji. Wziął potężny zamach i uderzył gadzinę prosto w klatkę. Na jego purpurową facjatę trysnęła krew, zaś w powietrzu rozległ się dźwięk miażdżonych kości i rozcinanej tkanki. Ryk przerodził się w żałosne pojękiwanie a po kilku chwilach nastała cisza. Gustlik prędko nadepnął na zmasakrowane truchło bestii i wcześniej zaparłszy się wytargał głęboko utkwiony topór. Marzył o chwili wytchnienia, jednakże nie było na to czasu. Jego kompan bowiem w dalszym ciągu potrzebował pomocy. Drugi z zwierzoludzi który wcześniej już się do niego przyczepił wciąż uderzał powodując z pewnością niemałe szkody w organizmie Bretończyka. Leśnik wypuścił powietrze z ust i doskoczył do stwora. Nim zdążył wykonać jakikolwiek zamach usłyszał charakterystyczny świst, kończący się zaledwie dwa metry od niego. Strzała kogoś z fortu trafiła genialnie prosto w szyję. Gustaw chciał poprawić wychylił się w bok i wyciągnął powolny, lecz potężny zamach. Tym razem to trawa została obficie zroszona czarną krwią zwierzoludzia. Pierwej upadła głowa tocząc się jeszcze kawałek w dół, następnie zaś upadła reszta.

Gustaw tego dnia zrobił znacznie więcej niż przypuszczał, ze zrobi. W zamyśle chciał tylko rozproszyć przeciwników, skupić na sobie ich uwagę, by inni, bardziej wprawieni w boju mogli sobie z nimi poradzić. Nie tylko zabił dwie poczwary ale i ostatecznie dokonał pierwotnego planu. Pozostałe przy życiu bestie wejrzały na starego drwala i rzuciły się na niego. Nim Gustlik tak naprawdę zdał sobie sprawę z zagrożenia, jakie się do niego zbliżało, jeden z stworów padł, raniony kolejną strzałą z fortu. Drwal zaklinał się w myślach na Morra, że jeśli ten jeszcze nie zabierze go do swego królestwa, to dziennie będzie odmawiać modlitwy na jego cześć. Został jeszcze jeden. Ostatni. Bydlę błyskawicznie przeskoczyło swego rannego współplemieńca doskakując do zmęczonego straszliwie Gustawa. Zakrwawiony topór bestii lawirował niebezpiecznie blisko kończyn drwala, lecz bóg zmarłych chyba pokusił się na kolejnego wiernego fanatyka, gdyż wraz z swym błogosławieństwem zesłał na ziemski padół dwie strzały. Strzały, które wbiły się kolejno w udo i bok gadziny. Stwór jęknął żałośnie, zaś jego wielgachne oczy zaszkliły się, od natłoku bólu. Drwal splunął jeno bestii w pysk i dokończył jej żywota obuchem swej siekiery, rozłupując rogaty łeb. Serce waliło mu jak młot kowala, którego goniły terminy na jakieś arcyważne zlecenie.

Gustaw rozejrzał się dookoła szukając potencjalnego niebezpieczeństwa. Miał więcej szczęścia niż rozumu, to była jedyna istotna rzecz, jaką na obecną chwilę można było o nim powiedzieć. Starzec pomógł wstać poobijanemu Bretończykowi. W końcu wszyscy udali się z powrotem do fortu. W środku przywitał się z niesamowitym aktem wdzięczności z strony odratowanej rodziny, którą inni spisali na straty. Miał jednak świadomość, że jeno opóźnili nieuniknione. Drwal dyszał jak krasnoludzka dmuchawa kowalska. Lekko kręciło mu się w głowie od nadmiaru stresu, adrenaliny i wysiłku. Usiadł wartko na ziemi próbując się uspokoić. Gdy w końcu jego oddech wyrównał się, wstał i wrócił do jednej z chat, gdzie było zdecydowanie cieplej. –Nigdy więcej…- jęknął po cichu do Erwina, uśmiechając się głupkowato. Usiadł on pod jedną z ścian i usnął, nie wiedząc nawet kiedy. Był zdecydowanie za stary na takie wojaczki…

xeper 17-11-2009 22:26

- Dziękuję Ci, stary człowieku – zwrócił się do mężczyzny uzbrojonego w wielką siekierę, który pomógł mu podnieść się z ziemi. – Życie mi uratowałeś, gdyby nie Ty, już bym pił z Kielicha... Jestem Blaise Roland d’Lacoleur-Montfort. Winienem Ci teraz przysługę, a moje słowo jest święte. Gdy będziesz czegoś potrzebował nie wahaj się prosić. Zrobię co w mej mocy by Ci dopomóc.

„O Pani. Dziękuję Ci za to, że dałaś mi przeżyć jeszcze jedną bitwę. Niechaj ma przelana krew będzie ofiarą dziękczynną dla Ciebie. Dzięki Ci, że obdarzyłaś mnie łaską i pozwoliłaś choć w małym stopniu pomścić śmierć mego przyjaciela, Jacena de Breville. Niech raduje się śmiercią jaką zadałem w jego imieniu” – bretończyk, po skończonej walce uklęknął na jedno kolano i opierając się na mieczu, odmawiał modlitwę. Gdy skończył, wstał, tym razem o własnych siłach i powolnym krokiem ruszył z powrotem do fortu. Minął ciała zabitych bestii i leżącego, wykrwawiającego się inwalidy.

- Niech ci ziemia lekką będzie
– mruknął stając nad nim. Widział już takie rany. Wiedział, że ten człowiek za chwilę umrze. – Stawałeś dzielnie...

Poszedł dalej. W jego stronę biegło kilku wieśniaków, którzy ośmieleni teraz ruszyli na pomoc rannemu, a może oglądać trupy potworów. „Teraz toście dzielni, chamy. Trzeba było chwilę temu dupska ruszyć”. Kręciło mu się w głowie. Czuł jak spod pogniecionego hełmu spływa mu na kark ciepła strużka krwi. Zdjął metalowy garnczek z głowy i zsunął czepiec. Rozczesał sklejone potem i krwią włosy. Głowa bolała niemiłosiernie. „To już drugi raz w ciągu dwóch dni. Jak tak dalej pójdzie to zgłupieję od tego walenia w głowę. Teraz wypadałoby trochę wypocząć.” Dopiero teraz poczuł ból w dłoni. Podniósł ją do oczu i przyjrzał się uważnie. Wierzch ręki zdobiło długie i wąskie rozcięcie. Nie przypominał sobie aby któryś z zwierzoludzi zadał mu cios w dłoń. Ich broń nie zadawała takich obrażeń, a do tego tą ręką trzymał tarczę. Zranienie jej graniczyło z niemożliwością. „Ciekawe skąd się to wzięło?”

Kuśtykając i lekko zataczając się wrócił do fortu. Przeszedł przez dziedziniec i opadł na ławkę stojącą przed jedną z chat. Robiło mu się zimno. Przed oczami latały mu czarne mroczki. W jego kierunku szybko zbliżała się jakaś kobieta. Była to uratowana przed kilkoma chwilami matka dwójki chłopców.
- Dziękuję mości rycerzu za uratowanie życia naszego! – wykrzyknęła i rzuciła się Blaise’owi na szyję. Nie był przygotowany na takie objawy wdzięczności. Jęknął z bólu gdy dotknęła jego zranionego ramienia. Odsunął ją zdecydowanym ruchem drugiej ręki i wstał ze swojego miejsca. Do kobiety podszedł jej mąż, również dziękując, uścisnął prawicę bretończyka.
- Byliście w potrzebie. Nie wypadało zrobić nic innego jak pomóc. Wyczulonym na krzywdę potrzebujących, szczególnie dzieciąt. Jakem Blaise Roland d’Lacoleur-Montfort – powiedział, wyraźnie podkreślając swoje miano. – Powtórzcie każdemu, kto pytał będzie, że to ja Wam pomogłem. Teraz wybaczcie bom słaby...

Odwrócił się i wszedł do izby. Od razu ruszył w stronę siennika, który zajmował przed potyczką i zwalił się ciężko na barłóg. Świat coraz bardziej ciemniał mu przed oczami. Zdążył tylko przywołać obraz swej ukochanej Eloisy, gdy razem przechadzali się po zielonych bretońskich wzgórzach i zasnął.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 12:32.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172