Treggit omiótł ostatni raz spojrzeniem Kendrę oraz towarzyszącego jej orka. Dostrzegł… uśmiech uzbrojonej w kły gęby. Nie kendrowej… ona miała hełm kryjący mimikę. Ale jej partner bezczelnie się uśmiechał półgębkiem. On widział, że drużyna zmierza do mostu… on wiedział, że walka z tamtąd zapewni im znacznie lepszą pozycję obronną… i odpowiadało mu to. I wiedział, że Kendra też to wie, bo nawet nie pochylił się by jej o tym wspomnieć.
Oboje wiedzą…
Kendra wyszczekiwała rozkazy będące w dwóch trzecich groźbami i gobliny grzecznie podążyły w pewnej odległości za drużyną, nie pozwalając poczuć się bezpiecznym.
Tymczasem ludzie po drugiej stronie mostu już, współnym wysiłkiem, unieśli ostrokół kilka cali w górę i unieśli go półtorej metra w tył… nie ściągając go z mostu, ale dając możliwość przeskoczenia nad barierką na brzeg rzeki…
- Szybko! Póki się nie rozmyślą! - ponaglał czarnowłosy łwoca, za którym krok w krok podążał pancerny sowoniedźwiedź.
- Wygląda na to Treggit że schadzka z muskularną panią nie wyszła. Tym razem zrobimy robotę to po mojemu - mruknął do szczuraka krasnolud.
- Nie liczyłem na wiele - odparł, kryjąc ulgę - Ale wiemy już więcej nic chwilę temu.
Przeskakując przez przeszkodę mruknął słowo podziękowania. Spojrzał jeszcze raz na hordę za rzeką po czym ogarnął wioskową stronę rzeki. To nie wyglądało dobrze. Zwrócił się do łowcy wyciągając rękę na przywitanie.
- Jestem Varluk Zharrmus Varluksson z Ogniokrwistych. - przedstawił się - To Mari, Treggit i Du Zan.
- Renald Strohm - przedstawił się wyraźny lider obrońców. Był postawnym mężczyzną w średnim wieku i ciemnych włosach oraz spojrzeniu. W bliznach i twarzy znać było hart dawnych lat.
- Moja córka Jessebel - wskazał młodą kobietę o włosach długich i prostych, w kolorach jasnego kasztanu. - Leontius, Sylvan, Armand, Cedrik no i Zubin - wskazał na końcu swojego sowoniedźwiedzia po swojej prawicy.
- Z rana doszło do tego starcia, straciliśmy wielu dzielnych chłopców i kilka nie mniej dzielnych dziewczyn, ale od pięciu godzin, jak się wycofaliśmy za most tylko czekają. Nie wiemy o co chodzi. Jesteście w stanie nam pomóc? W Zbożycach teraz w panice wyrabiają strzały, ale nie mamy dużych możliwości. Dotąd używane były głównie do łowiectwa. Jesteście w stanie nas wspomóc? Widać, żeście więcej niż podróżni wieśniacy…
Skinął głową Varluk każdemu z przedstawionych.
Jego wzrok zatrzymał się dłużej Jessebel, a na twarzy pojawił się życzliwy uśmiech.
- Współczuję wam straty towarzyszy Renaldzie. Niech bogowie przyjmą ich do siebie. Na Toraga… Oczywiście że pomożemy.
Sięgnął do pasa po wielonarzędzie, które zaczęło się rozkładać
- Orkowie wbrew pozorom nie chcą tracić swojej gobliniej tłuszczy. Na moje oko posłali część goblinów wzdłuż rzeki by poszukały przejścia a potem zaatakowały z flanki lub napadły na wieś. Cokolwiek planują jednak…
Multinarzędzie zamieniło się w solidny kilof.
- Dodam coś od siebie do tych umocnień.
Du Zan uważnie omiótł zgromadzonych swoimi nadnaturalnymi zmysłami w czasie gdy Varluk wszystkich przedstawiał. Coś mu mówiło że wieśniacy też nie byli tacy przeciętni. To coś mogło być ważącym ponad tonę sowoniedźwiedziem.
Po obejrzeniu jednak większość tutaj obecnych można co najwyżej nazwać milicją obywatelską. Słabo uzbrojeni, ich postawy wadliwe i niepewne. Zmęczenie wartą po zaledwie pięciu godzinach nie wróżyło dobrze przedłużającej się sytuacji. Nieprzeciętni jednak byli sam Renald z córką (i Zubinem) oraz czterech weteranów których przedstawił on z imienia. Ci wyraźnie widzieli wcześniej wiele walk i w ciałach drzemała siła i wytrzymałość.
- Piękny - powiedział Pięść, wskazując masywną istotę - Jak to się stało że wam towarzyszy? I jest tak… potulny?
- Bo to przyjaciel. Wychowany od wyklucia przeze mnie - odpowiedział Renald.
Mari spojrzała po grupie bez radości. Zaczęła powoli, starannie składając zgłoski - lecz mówiąc cicho.
- Gdzie są najbliższe przeprawy i brody przez rzekę? Macie jakiegoś maga, guślarza, atmoturga, druida, kogokolwiek?
- Pół dnia marszu w dół rzeki koryto się rozszerza i da się łatwo przejść. Ale Moza miejscami ma tu tylko trzy metry. Jak im w końcu przyjdzie do głowy jakąś kłodę przerzucić to nie będą musieli wcale iść tak daleko. Nie mamy magów…
- Bruna, tato!
- Nie teraz - odwarknął Renald na córkę - Nie słuchajcie młodej, Bruna to bardziej miejscowa legenda niż ktoś na kim można polegać a i nie bardzo mamy czas na wyprawę na jej bagnisko by próbować przekonać nawet gdyby mogła pomóc. Nasza magia sprowadza się do “fizycznej strzały łucznika”, tylko strzał nam brakuje.
Korzystając z zamieszania, Treggit odszedł na moment na bok, aż znalazł się poza widokiem goblińskich wypatrywaczy po drugiej stronie rzeki. Rozejrzał się raz jeszcze, po czym uwolnił swojego chowańca spod płaszcza. Pogłaskał go czule, mówiąc cichym głosem.
- Przeleć najpierw za budynkami, żeby nie zwrócili na ciebie uwagi, potem obserwuj ich z bezpiecznej odległości. Strach, jeśli ktokolwiek przekroczył rzekę lub podchodzi z innej strony, zadowolenie jeśli nie. Jeśli zobaczysz jakąś niespodziewaną aktywność, albo przybycie kogoś nowego, prześlij złość i wracaj okrężną drogą.
Gdy jego przyjaciel odleciał, szczurak wrócił do rozmówców akurat, by usłyszeć o magach.
- Bruna to jakaś znachorka? Daleko stąd rezyduje? – zapytał, po czym wskazał na kilku milicjantów, którzy wyglądali na najbardziej zmęczonych – Wy, idźcie odpocząć chociaż chwilę, padając z wyczerpania na nic się nie przydacie. Macie rannych potrzebujących pomocy? Ach, i jeszcze jedno. Tamci biedacy zginęli od stężonego kwasu – ruchem głowy wskazał kilka trupów, które mijali po drodze – Zieloni mają jakichś magów czy alchemików?
Szczurak uśmiechnął się nagle.
- Varluk, odpowiadając na twoje podejrzenia, po tej stronie rzeki nie widać żadnych zielonoskórych. Prawdopodobnie nikogo nie wysłali.
Anáthemie zdarzało się częściej przebywać w nieożywionych przedmiotach niż we własnym ciele, które potrafiła jeszcze materializować. Przy obecnych tendencjach i tę zdolność mogła z czasem zatracić, czy to przez zapomnienie, czy postępujące zniechęcenie rzeczywistością. Proporcje odwracały się stopniowo, dla wdowiej percepcji niezauważalnie. Nieuchronny obrót napędzała w znacznej mierze wygoda. Czy to kształtu, czy bezpieczeństwa. Ale też upodobanie do pozostawienia świata jego współczesnym i awersja do udziału w powtarzających się cyklicznie katastrofach, wywoływanych w równym stopniu chciwością, przerostem ambicji, co nadmiarem dobrych chęci. Dopóki mogła, pozostawała obserwatorem, angażującym się z intensywnością czytelnika śledzącego stronice powieści. W bieżącej występowały pokraczne stwory, których złą wolę kierunkował strach przed razami silniejszych od siebie. Nadrabiające niedostatki fizyczności, skrywającą się w mnogości ślepi obelżywej dozie podstępnej złośliwości. Po drugiej zaś stronie stali obrońcy oddzielający horror rzezi wiszący nad Zbożycami. Nie wnikając kto komu służy, jaki ukryty dzierży cel. Zapominając o kultystach, demonach i fatalistycznych przepowiedniach, powierzchowność sytuacji prezentowała się odświeżającą przejrzystością. Wymagała zaangażowania. Wszak byli Arkanem, XIII z Wielkich, w kartach wróżbitów oznaczającym transformację i odrodzenie, niemniej symbolizowaną przez Śmierć. Oddziałem do zadań w zakresie od trudnych do beznadziejnych, na zlecenie księcia vel Yorke chroniącym Drugie Eshal ode zła wszelkiego. I zazwyczaj, gdy byli wysyłani, już nic innego poza śmiercią nie było wstanie wprowadzić zmian na lepsze.
Upiorzyca pozostawała w pasie splecionym z liny, który Pięść zgodził się nosić. Sznur poddany rytuałowi, czyniącym z niego przedmiot nawiedzony, zdobiły metalowe elementy, umożliwiające wprawienie w ruch telekinetyczną mocą umysłu. Obserwowała i przysłuchiwała się. To że orkowie pozwolili im bez kłopotów przejść za linię obrony oznaczało, że są niezwykle pewni swego. Może sami czekali na przybycie wsparcia? Najlepiej byłoby wykończyć ich więc, nim plan zrealizują, jakikolwiek by nie był.
Od strony Zbożyc co jakiś czas coś przystawał spojrzeć na przybyłe wsparcie. Mając chwilę i Arkana miała okazję rzucić spojrzenie, albo dwa na Zbożyce… nie była to duża wieś. Trzydzieści, może czterdzieści budynków. W tym kilka dużych, ale również małych (ale szop nie licząc). Dwieście, trzysta dusz mogło tutaj żyć. Nie więcej. Z mostu widzieli nawet część domu lokalnego wójta, stojący w samym centrum. Całą dało się przejść wzdłuż i z powrotem w kwadrans.
Rwąca Meza tworzyła naturalną fosę od południa i wschodu z solidnym mostem jako jednym wygodnym przejściem. Teraz chronionym z gotowścią walki do ostatniej kropli krwi. Wśród ludności panowało zamieszanie, ale już nie panika. Treggit widział oznaki strachu i przeszłego terroru, ale po pięciu godzinach udało się ludziom zorganizować. Chowaniec mówił o roboczych stanowiskach, pochowanych za budynkami aby zielonoskórzy nie byli ich świadomi, produkcji strzał. Szło im powoli, a produkty były co najmniej kiepskie, ale nie można więcej było oczekiwać po cywilach (w wielu przypadkach dzieciach), którym tylko dwa razy pokazał fachowiec jak to robić.
Renald skrzywił się niezadowolony na pytania o Brunę. Treggit widział, że wolałby twardo uciąć temat, ale był zbyt wdzięczny za deklarację pomocy, szczególnie na dla machającego magiczną łopatą krasnoluda, dyrygującego już ludźmi do pomocy.
- Bruna to kobieta żyjąca na moczarach na wschód stąd. Gdzie poziom gruntu obniża się poniżej Morza Koronnego. Niewiele o niej wiemy. Są tacy co twierdzą, że im kurzajki wyleczyła, są tacy co oskarżają ją o porwanie im dziecka i zostawienie podmieńca. Nie wiemy nawet czy to jedna i ta sama osoba. Może jest wiedźmą, może jakaś mroczna fey, może cokolwiek…
- Jeśli macie medyka to w świątyni Erastila, tam ona jest - wskazał ręką i rzeczywiście dało się dopatrzeć za kilkoma drzewami kontrukcji wyższej niż większośc budynków - Siostra z Siostrzyczkami próbują ocalić tych co dali radę zejść z pola bitwy, albo zostali zniesieni, ale rany to nie jest ich domena.
- Sylvan, ty coś wspominałeś? - zwrócił się do jednego z poważniejszych weteranów na pytanie o kwas, a ten spojrzał na jeszcze innego.
- Fendrel, ty coś widziałeś, nie?
- T-tak… wydaje mi się, że widziałem. Coś poleciało, wielkości pięści… uderzyło w Lorana i eksplodowało oblewając brunatnym czymś Ela jeszcze. Wrzeszczeli, że wciąż mnie ciarki przechodzą.
- Ogólnie… - wrócił do wypowiedzi Renald - Ta walka to był chaos. Nie było linii frontu i wszyscy walczyliśmy o życie, zewsząd spodziewając się noża pod żebra. Jakby tam baletnica przetańczyła przez środek w śnieżnobiałej sukni to niekoniecznie byśmy ją zauważyli… ale definitywnie mieli jakąś alchemię ze sobą.
- Sprawdzę rany poszkodowanych. - zaproponował Pięść i ruszył, nim ktokolwiek miał szansę go zatrzymać.
Treggit pogładził się po wąsikach w zadumie.
- Dobrze, alchemik może być mniej problematyczny, niż mag. Czy któryś z tych budynków najbliżej mostu ma dość miejsca, żebym mógł rozstawić warsztat? Lepiej, żebym się stąd nie oddalał, a mając chwilę, mogę przygotować w miarę skuteczne lekarstwa i parę alchemikaliów do pomocy. Ilu macie sprawnych ludzi zdolnych do walki?
- Jak dużo miejsca potrzebujesz? W tej sytuacji osobiście mój własny dom wypruje aby zrobić wam miejsce jeśli uważacie, że to zwiększy nasze szanse. Będzie trzydziestu w czymś na kształt naszej milicji. Było pięćdziesięciu… W tym koło ośmiu rzeczywiście bitnych i zdolnych. Mamy jeszcze raz tyle chłopaków i dziewczyn zdolnych zamachnąć się porządnie toporkiem tarczy nie upuszczając, ale to jeszcze dzieci…
- Wiele miejsca nie zajmuję - szczurak wyszczerzył się w uśmiechu - Mały kącik, osłonięty od goblinów, ale blisko. Kilka tuzinów, tym bardziej zdeterminowanych, w wąskim gardle może powstrzymać kilka setek najeźdźców. Dlatego trzeba zadbać, żeby most pozostał jedynym przejściem przez rzekę. Musicie mieć parę zespołów do radzenia sobie z prowizorycznymi mostami. Ktoś krzepki z toporem do przecinania lin i lewarem do spychania bali w rzekę, plus jedna lub dwie osoby osłaniające go z pawężami, zrobionymi chociażby z drzwi czy stołów. Jesteście przygotowani na próby podpalenia?
- Mamy jedną studnię w środku no i Mezę… - odpowiedział Renald spoglądając w kierunku wioski - Felk, leć. Zorganizuj ludzi. Pozbieraj wiadra. I napełnijcie je już, niech czekają przy domu Boltstona. Na wszelkie wypadek.
Jego spojrzenie powędrowało po goblinach, co zdążyły się wycofać wstecz, pod wzgórze z którego para orków wciąż obserwowała wydarzenia. Biernie. Nawet pomimo, że nie mogli nie widzieć Varluka umacniającego pozycję.
- Chata Zofii będzie najlepsza. Armand - wzniósł Renald głos aby zwrócić na siebie uwagę zainteresowanego - cię zaprowadzi i wyjaśni jej kiedy tylko będziesz chciał.
Treggit pokiwał głową z uznaniem. Ci ludzie może i nie byli przeszkoleni, ale szybko się orientowali i byli bardziej niż zdeterminowani. Pozwolił się poprowadzić do najbliższego domostwa, a po wejściu ukłonił się uprzejmie gospodyni.
- Niech błogosławieństwa Ojca Jeleni spłyną na ten dom. Potrzebuję jedynie spokojnego kąta dla mojej aparatury, żeby przygotować trochę hmm… produktów, które pomogą wam w obecnym kryzysie - odpowiedział, dając Armandowi wyjaśnić resztę.
Chata, jak to wiejskie domostwo, była dość ciasna, ale jemu to wystarczało. Wykorzystując jedną ze skrzyń jako dostosowany do jego wzrostu stół, zaczął przygotowywać swoją podróżną aparaturę. Sam ten proces wyglądał fascynująco - wokół szczuraka pojawiały się kolejne miniaturowe portale, z których wyciągał alembiki, palniki i całą gamę narzędzi.
- Niestety, istnieje ryzyko drobnych uszkodzeń mebli od kwasów czy ognia, koszty ich naprawdy biorę na siebie, ma pani moje słowo - rzucił, jednocześnie sięgając za pazuchę po jedną z przygotowanych mikstur, którą podał Zofii - Proszę, czy może to pani zanieść do świątyni? Przyda się któremuś z rannych, w międzyczasie mogę przygotować kolejne. Przy okazji, jeśli macie gdzieś składowane zioła lecznicze, ususzony koński nawóz albo środki dla garbarzy, mogą mi się przydać.
![](https://tinyurl.com/7swnj4np)
Ludzie sami zebrali się by pomóc Varlukowi, jako że ten wyglądał na takiego który wiedział co robi. Pomimo ciężaru jaki niósł na sobie pracował za dwóch wbijając głęboko łopatę w glebę i przerzucając ją na bok na hałdę. Potem ubijał ją. Ziemia była mokra głębiej tuż przy rzece, ale to dobrze - łatwiej było utrudnić podejście pod powstający wał, który po prostu rósł w oczach. Trudno było powiedzieć czy to magiczne narzędzie czy jakieś nadnaturalne zdolności krasnoluda. Kazał ludziom ubijać ziemię na wale, by go utwardzić, a gdy był dostatecznie duży rył w nim stopień, aby wróg nie mógł przejść, a obrońcy mieli przewagę wysokości i osłony.
- Jeżeli nie posłali nikogo, a korzystają z alchemii… mogą czekać na to aż ich alkemiki uważą nowe świństwa. - stwierdził robią sobie chwilę przerwy - Orkowie… całe życie się napierdalają… tym żyją. Przemocą. Dominacją. Pewnie myślą że tym przyjemniej będzie zmiażdżyć ludzi skoro ktoś wzmógł ich nadzieję, a obronienie się… heh… biedne dranie… oni jeszcze nie wiedzą.
Po wale przyszła kolej na podejście. Podziobany kamień i wolno leżący tłuczeń powinny być dostatecznie upierdliwymi przeszkodami by po przejściu przez drewnianą zaporę parę gobasów wywaliło się na głupie ryje, a reszta zaczęła się o nich potykać.
- Tak… pewnie kombinują jak pokonać zaporę. - mruknął do siebie samego.
Fortyfikacja była gotowa. Tak naprawdę nic wielkiego, ale nic lepszego nie dało się zrobić w tak krótkim czasie. Varluk kiwnął ludziom w podzięce za pomoc.
- Chwila prywatności dla mnie. Ubiorę się od końca i mogę zacząć ich… hmmmm… czyścić. - rzekł.
By jego ostateczna niespodzianka zadziałała potrzebował pójść w krzaczory albo do chaty, i to nie za potrzebą, tylko by zamaskować ostentacyjne oznaki czarowania. Poszedł więc do domostwa które udostępniono Treggitowi.
- Albo robią taktyczne manewry albo czekają na swoich alchemików… albo ich przeceniamy a oni chcą się po prostu nasycić świadomością że pomimo wszystkich przygotowań i tak nas zmiażdżą. - rzekł wchodząc do środka.
Stanął w pewnej odległości od szczuraka. Broda i oczy zapłonęły gdy krasnolud zaczął splatać magię i kreślić runy na broni, rękawicach oraz pancerzu. Mówił przy tym po krasnoludzku jakieś tajemne formuły i modły do Toraga. Gdy wypływająca z kowala moc zagęstniała i zmaterializowała się przez chwilę znaki się jarzyły a potem przygasły.
- Masz trochę carbo activatus? Muszę wymienić wkład w masce filtrującej. - zapytał Treggita.
- A czy tabaxi mają pchły? - odparł szczurak wesołym tonem, wskazując na spory słój z czarnym proszkiem - Częstuj się, w razie czego oczyścimy trochę tego, co mają tu w paleniskach. A co do orków, to jest tam coś więcej… Ich dowódcy w ogóle nie zależy na zdobyciu czy złupieniu Zbożyc, tak samo jak nie przejmuje się żadnym ze swoich żołnierzy. To drugie to akurat wśród orczych plemion normalne, ale reszta mnie niepokoi. Jaki w ogóle jest tu ich cel? Sprawdzenie się? A może na kogoś czekają?
- Każda z tych opcji brzmi równie źle. Najpewniej będzie trzeba wziąć ich na spytki. Orasów. - Zharrmus wyjął z chlebaka na pasie skórzaną maskę z wizjerami oraz spory metalowy krążek.
Musiał pomajstrować by wkomponować maskę w hełm tak by śruby trzymały szkła wściółkę. No i filtr. Po wymianie węgla i krążków bawełny przykręcił go do otworu w przyłbicy hełmu. W końcu założył go z powrotem, docisnął do twarzy i wziął głębszy oddech. Żarzące się jeszcze oczy wyglądały jak dwa małe punkciki światła w głębi pieca.
- No i gra. - dobiegł spod hełmu przytłumiony głos krasnoluda - Będziesz mógł kadzić przy barykadzie do woli.
Trochę namęczył się ściągając z powrotem hełm.
- Myślisz że jak zaczniemy bić na dzień dobry w orków to będzie lepiej? Bym wolał rozkwasić kawalerię. Te miotacze sieci będą piekielnie upierdliwe.
- W przypadku takiego “stylu” dowodzenia likwidacja dowódców efektywnie zakończyłaby bitwę - Treggit mówił, nie przestając pracować przy alembikach - Gobliny zapewne momentalnie rozbiegły by się na wszystkie strony. A ich bandy biegające samopas po okolicy mogą być równie dużym utrapieniem co zorganizowana grupa, szczególnie dla okolicznych wiosek. Nie podoba mi się ta perspektywa, ale konieczna może być kompletna eksterminacja. Twoja eksplozywna magia do szybkiej likwidacji zwartych grup, mroczne sploty Anathemy do ograniczenia mobilności kawalerii - szczurak zamyślił się nagle - ciekawe, czy Wdowa zdołałaby opętać jednego z orków? Orientujesz się, jaki jest efektywny zasięg miotaczy?
- Z cztery metry? - stwierdził po chwili zastanowienia - To bardziej wspomożenie i komfort niż realny samomiotający wichajster. Co do eksterminacji to mamy szczęście. Rozproszone płomienie powinny być wystarczające by ich spalić. Gobliny. Orczyca i jej chop będą wymagali większego skupienia mocy.
Myśląc o tym Varluk westchnął.
- To miała być moja ostatnia przygoda z wami.
Jego rozmówca uniósł brew, ale nie odrywał się od pracy.
- Tęsknota za rodziną, klanem? Bo nie wmówisz mi, że jesteś już na to za stary - zapytał, na poły żartobliwie, na poły poważnie.
- Po części to pierwsze. Jednak chodzi też o… hmmm… Zgromadzenie jest gotowe jeszcze raz dopuścić mnie do Próby. Mógłbym zostać wyświęconym Kapłanem Kuźni. Z autorytetem Kościoła za swoimi plecami. - Varluk skrzyżował ręce i postukał palcami o swoje blachy - Prestiżowa praca, pozycja społeczna, respekt… i spokój. Widziałbym jak dorastają moje dzieci. Mógłbym wyciągnąć swoich rodziców z zapierdalania w hucie dla gildijniaków. Nawet tego Eryka zgarnąłem bo pomyślałem że na długą podróż przyda się ochroniarz a będzie mógł chłopak się czegoś nauczyć i też być przy rodzinie mając spokojniejsze zajęcie.
Pokręcił głową.
- Ale teraz ta heca w Zielonej Bramie. To mi śmierdzi jakimś grubym popieprzonym, międzyplanarnym kryzysem. Chociaż nie zostałem kapłanem to przysięgałem stać na straży swojego ludu. Jest tu dużo krasnoludów, tu mieszkają rodzice Truddi. Nie machnę na to ręką.
Zamilkł na dłuższą chwilę.
- Nie będę udawał że jestem za słaby albo nie mam możliwości by móc coś z tym zrobić. - dodał cicho
Naczynia brzęknęły cicho, gdy szczurak odłożył je i odwrócił się do krasnoluda.
- Wiesz, czasem ci zazdroszczę. Masz swoje miejsce, rodzinę, klan… perspektywa powrotu i takiego spokoju musi być wspaniała, nieważne jak byłaby odległa. Niewielu w naszym fachu może na coś takiego liczyć - uśmiechnął się, a krasnolud nie miał pewności, czy chodzi o awanturnictwo, czy coś zupełnie innego - Ale wydaje mi się, że nie wytrzymałbyś długo na takiej emeryturze. Jesteśmy ulepieni z innej gliny, no, w twoim wypadku to pewnie kamienia. Dopniesz swego, w to nie wątpię, ale minie kilka lat i zatęsknisz, tym razem za traktem.
Jeden z wąsów Zharrmusa uniósł się do góry.
- Dzięki. Z pewnością zatęsknię ale miałbym inne rzeczy do roboty. Rzeczy dzięki którym taka bezpieczna przystań w życiu istnieje. U nas obowiązki… u nas podejście do nich wygląda trochę inaczej. Tęsknoty… hmmm… zagłuszone by zostały przez to czego bym uczył swoje dzieci. - przymknął oczy i zastanowił się nad czymś po czym machnął ręką - Z resztą. Nie wykluczam możliwości że ta druga szansa to kolejna próba zemsty na moim nauczycielu.
- Dają szansę na awans społeczny uczniowi, by zaszkodzić nauczycielowi? - zapytał szczurak ze szczerą ciekawością.
- Wiele lat temu doszło do… hmmm.. metaforycznie na zbiorze rywal mojego mistrza powiedział by ten „wypierdalał” na co mój nauczyciel odparł że „to on może wypierdolić, swojego psa w dupę”. Po latach podchodzę do Prób, na koniec okazuję wykuty przez siebie adamantowy młot przed zgromadzeniem a tu niespodzianka - przewodzi mu pociśnięty rywal mistrza. Minimalną przewagą zostaję uznany niegodnym. Mistrz wedle obyczaju, nie prawa, powinien mnie przegnać ale tego nie robi i udaje się ze mną na Diasporę. Nie mieliśmy koneksji by się postawić, a sama góra hierarchii nie pochyla się nad takimi rzeczami. By uniknąć eskalacji wycofaliśmy się… i szczerze mówiąc nie żałuję. - tu Varluk uniósł palec - I teraz skoro jednak ktoś się pochylił i dopuszcza mnie jeszcze raz to może wszystko pójść z płatka… Tylko że poza krasnoludzkimi królestwami nie znajdziesz kuźni która pozwala obrabiać najlepsze z materiałów. To trudne a na koniec Prób trzeba zaprezentować owoc swego kunsztu. Jestem już za stary by adamantowy młot z perfekcyjnym wyważeniem przeszedł, choć u młodszego by spokojnie wystarczył. Więc raz: przeszkody natury technicznej, by okazać coś od czego oczy zbieleją. Jest więc szansa że bym nie dał rady. Numer dwa natomiast to kwestie… strukturalne. Przechodzę Próby, zostaję Kapłanem Kuźni i z automatu wraz z wyświęceniem zostaję włączony do hierarchii. A więc muszę wykonywać polecenia swoich przełożonych. I myk. Zsyłka na zadupie. Białogrzywy, mój nauczyciel, jest za stary by dobierać się bezpośrednio do niego. Ale ja - jestem doskonałym celem. Umocowany w hierarchii jestem też dość wysoko by upadek bolał. A nieposłuszeństwo młodego kapłana może się skończyć grubymi niełaskami dla niego i jego rodziny. Gdy chodzi o ucznia musi to dźwigać nauczyciel. - poskrobał się po wygolonej głowie- Teoretycznie mógłbym zostać od razu pustelnikiem by mi mogli nagwizdać, ale wtedy zapomnij o awansie społecznym.
- Może zbroja wykonana po części z adamantu, a po części z mithrilu? Łącząca zalety obu materiałów? Z pewnością wykonanie jej będzie wymagało znacznie większego kunsztu - zaproponował szczurak po dłuższej chwili - Jeśli dobrze rozumiem, twój nauczyciel ma w hierarchii tego jednego rywala, a nie całą frakcję? I to on może być źródłem wszelkich twoich kłopotów, kiedy wrócisz do swoich?
- To… dobra myśl. Ale do czegoś takiego jeszcze jestem za chudy między uszami. - Varluk pogładził się po brodzie - Z alchemicznym wspomaganiem dałbym radę ale skucie dwu tak specyficznych metali ze sobą… musiałbym się tu doszlifować.
Krasnolud by zająć ręce chwycił w nie młot i zaczął zeskrobywać brudy z bijaka.
- Jakby bez zbędnych szczegółów… Masz podział na Rezydentów, Wędrujących i Pustelników. Frakcje, tu bez zaskoczeń, trzymająca większość władzy Ortodoksja i mniejszościowi Postępowcy. Rywal jest rezydentem w stolicy i ortodoksem. Ma koneksje i znajomości. Odpowiednik… gildyjniaka. Mój nauczyciel to pustelnik, kiedyś postępowiec. Zero zaplecza politycznego. Pozycja doradcza, ale bardzo szanowana, dzięki czemu uniknęliśmy grubej infamii. Drabina wygląda tak: robisz najpierw jako rezydent na posyłki, jak się sprawdzisz to wędrujesz. Potem wybierasz albo szlak albo rezydencję. Wędrujący mają dostęp do zasobów ale wpływy minimalne. W pustelnictwo idziesz gdy chcesz się w całości poświęcić służbie dla Przodków. - opowiadając żywo gestykulował to dłutkiem to drucianą szczotką - Rywal, przydomek Egzemplariusz, ma niezachwianą reputację i adamantowy pręt w dupie. Oczernić nas nie może ale przekonywać do trzymania mnie krótko i zawyżania oczekiwań jak najbardziej. Z pomniejszych to po pierwsze - plama na reputacji bo już raz mnie uwalono, dwa - wspomniane że mam już swój wiek i powinienem umieć dużo więcej, trzy - jestem anomalią bo mam moc która nie jest z bożej łaski tylko wrodzona.
Pomasował skroń.
- Jeżeli to przeskoczę to i tak będę robił za chłopca na posyłki Ortodoksji najpierw w stolicy a potem w regionie. Jedyny sposób jaki widzę by od razu zyskać samodzielność to niezaprzeczalna boską przychylność…
Varluk chwycił się za splecionego wąsa i głęboko zamyślił.
- Och Varluk. Stary a głupi i do tego małej wiary. Tak podchodzić do sprawy od dupy strony. - mruknął.
Szczurak uśmiechnął się.
- Teraz rozumiem, czemu w rzeczywistości tak ci niespieszno do powrotu do swoich. I tego się trzymaj, wróć dopiero, kiedy będziesz pewien, że wynik twojej Próby powali ich na łopatki - Treggit poskubał się po brodzie - A co do Egzemplariusza, to zapewniam cię, nie istnieje coś takiego jak zupełnie niezachwiana reputacja, z tym zawsze da się coś zrobić.
- To dobra rada. I tak będzie. - zgodził się krasnolud ale z jakimś dziwnie uniesionym wyrazem twarzy jakby było coś w tym więcej.
Jakby znalazł coś więcej niż rozwiązanie swojego problemu.
- Ogień Kuźni. - wyszeptał do siebie mimo uszu puszczając stwierdzenie o reputacji.
Patrzył na płomienie które podgrzewały składniki przygotowywane przez alchemika. Uśmiechnął się szeroko.
A pieprzyć tego Egzemę, zawszonego capa! - rzucił nagle - Dziękuję że mnie wysłuchałeś Treggit! Wybacz że ci ogon zawróciłem. Miele ozorem a jest robota do zrobienia!
Rzekł ruszając energicznym krokiem do wyjścia.
Gdy Treggit dowiedywał się wszystkiego czego mógł potrzebować od miejscowego lidera, Du Zan był już w drodze do świątyni Erastila. Czuł zapach drewna, wygarbowanych skór, oraz zwierzęcych kości już z większej odległości, a bukiet ten tylko nabierał mocy gdy się zbliżał. Mocy nabierał też zapach żelaza, charakterystyczny dla krwi, ludzkich odchodów i szczyn. Zbliżał się do szpitala polowego, a jęki dobiegające zza masywnych drzwi, raz po raz uchylających się by wpuścić, bądź wypuścić kogoś ze sprawunkami, tylko utwierdzał go w tym przekonaniu.
- Jak zawsze każdej potyczce towarzyszy wiele cierpienia. - stwierdził, zwracając się do skrytej w pasie upiorzycy i naparł na skrzydła wrót - Zobaczmy czy możemy im pomóc.
- Są naszym światom immamentne wraz ze wszystkim co ze sobą niosą. Nie dziw, że tak wielu trawi pragnienie potęgi. Chęć wzniesienia się ponad stos trupów, czekający na nich pod ułudą spokojnego życia - szeptliwy głos wydobył się z nawiedzonego przez Obecność sznura.
Wszedł do środka, niemal niezauważony przez uwijających się medyków. Przez chwilę stał bez ruchu, gdy wysyłał pulsy swojego Ki, omiatając wszystkich i wszystko w świątyni. Oceniał rany. Oceniał zgromadzonych. Oceniał cierpienie. Ruszył ku najbliższemu rannemu. Wyprowadził serię precyzyjnych uderzeń w punkty spustowe poszkodowanego, a jego rany nagle przestały krwawić. Kości kolejnego były pogruchotane. Szybkim ruchem ustawił je w prawidłowym ułożeniu i przeciągnął nić z Ki przez fragmenty, scalając je tymczasowo ze sobą. Nie tracił czasu i przeszedł do kolejnego i kolejnego i kolejnego, powtarzając proceder, a tam gdzie przeszedł stan pacjentów się stabilizował. Nie ulegali natychmiastowemu ozdrowieniu, ale… cień śmierci został odepchnięty dostatecznie daleko.
Wymagało to odrobiny dyplomacji i łagodniejszych początków, ale Siostrzyczki kierowane przez Siostrę… w sumie cztery kobiety ubrane w habity w kolorach błękitu, zieleni i czerni. Szybko dały sobie udowodnić, że metody Pięści, pomimo pozornej brutalności były skuteczne i zaczęły wspomagać go jak tylko mogły. Wielu wymagało wciąż długiej rekonwalescencji, urazy jednego z nich wciąż pozostawały zbyt głębokie i Du Zan wiedział, ze nawet ki samo nie starczy, a potrzeba medykusa co by go otworzył, oczyścił, naprawił i zamknął nie powodując zakażenia… ale dziesięciu mężczyzn i kobiet co nie zobaczyliby kolejnego świtu żyli dzięki niemu
- Więcej nie zrobię. - zwrócił się do kobiet - Ale moi towarzysze mogą pomóc bardziej rannemu. Wyślijcie kogoś do Tregitta, szczuraka który ostatnio rozmawiał z Renaldem. Siostro, powiedz mi co wyznawcy Erastila mogą jeszcze zrobić dla obrony wioski?
- Nie jesteśmy wojowniczkami - Odpowiedziała Siostra Elara. Była ona wysoka kobietą w powoli wychodzącą ze średniego wieku o jasnych włosach splecionych w gruby warkocz luźno puszczony po prawym ramieniu. Oczy miała zielone, pełne mądrości i spokoju, którego próżno było szukać wśród jej podopiecznych.
- Ani uzdrowicielkami. Potrafimy zająć się chorymi, nastawić złamanie. Naszą rolą jest nauczać. Chronimy wartości rodzinne i wspieramy wspólnotę mądrością, nie siłą.
Jej ton był… niemal przepraszający. Niewątpliwie była dumna ze swej roli, ale chciałaby móc zrobić więcej w tym kryzysie.
Du Zan pokiwał głową.
- Szczęśliwie dla was ja jestem wojownikiem. Nie wiem czego będą chcieli moi towarzysze za pomoc, ale moją ceną jest wiedza. Jeśli to przeżyjemy podzielicie się ze mną swoją mądrością.
Siostra nie kryła swojej mimiki… myśląc, że rozmawia ze ślepcem nie czuła takiej potrzeby i Pięść wyraźnie dostrzegał wdzięczność oraz uznanie.
- Nie mogę się doczekać uiszczenia tej opłaty.
- A ja jej odebrania. Do
zobaczenia siostro. - powiedział i opuścił tymczasowy lazaret, w poszukiwaniu kolejnego sposobu na wsparcie obrońców.
Ślepa Pięść obszedł wioskę wokół. Jego
spojrzenie nie sięgało daleko, ale to co widziało nie napawało optymizmem. Poza fosą z Mezy była praktycznie otwarta. O zerowych zdolnościach obronnych… moment gdy zielonoskórzy udadzą się na wycieczkę by przeprawić się spokojniejszą częścią rzeki będzie bardzo trudny dla wioski, bo zrobi się z tego walna bitwa. Las niemal graniczący ze Zbozycami od zachodniego południa tylko pogarszał sprawę, bo pozwalał podejść niezauważonym… To nie była łatwa sytuacja.
- Baronesso, jakieś pomysły? - spytał towarzyszącą mu zjawę - Nie wiem czemu zieloni czekają z atakiem. Z praktycznego punktu widzenia wioska nie ma żadnych szans. Jakby jej zdobycie i splądrowanie były tylko dodatkiem, a opóźnianie ataku daje obrońcomy tylko czas na przygotowanie bardziej zaciekłej obrony.
- Zapewne przekraczają rzekę gdzieś od strony gąszczu, by uderzyć z dwóch stron. Być może czekają na zmierzch, by wykorzystać przewagę wzroku przystosowanego do życia w głębokich pieczarach - odpowiedzi Wdowy zawierały pesymistyczną prostotę. – Barykady pomiędzy budynkami by nie było im łatwo rozproszyć się po mieście? Alchemiczne pułapki w pasie ziemi od strony drzew? - nie była co do pomysłów przekonana, równie mocno jak do ostatniego - Podpalmy las.
- Nie jest to dobry pomysł. W każdym razie nie póki nie mamy pewności że atak jest w drodze. Jeśli podpalimy las teraz damy sobie kilka dodatkowych godzin gdy będzie płonął, a potem ułatwimy im dojście przez wypalony teren. - odparł Pięść, zdecydowanie nie zgadzając się z pomysłem - Czy życzysz sobie żeby gdzieś pójść? Podejrzewam że nie chcesz jeszcze objawiać swojego ciała tutejszym.
- W czasie bitwy, gdy zajdzie konieczność lub ukaże słabość... - ostatnim czego Anáthema pragnęła, było plątać się bez większego celu pośród przytłoczonych zagrożeniem mieszkańców Zbożyc. - Żar płomiennych mów wygasł. Wzniosłe sprawy godne pełnego oddania zmurszały. Nie potrafię już nieść inspiracji. Sama jej potrzebuje. Twa aura, choć nie rozumiem sposobu, potrafi otworzyć dawno zatrzaśnięte wrota. Błyskawice palą mocniej, cienie stają się głębsze, jak w minionych czasach. Łaknę się w niej ogrzać.
Niedawno wcześniej…
Mari wyglądała przez dłuższe chwile na zamyśloną. Stanowczo zbyt długo zamyśloną.
- Muszę coś sprawdzić…
Powiedziała ni to do towarzyszy, ni to do siebie, rzucając urwane zdanie w eter po którym wymówiła inkantacje zaklęcia przemiany, a wraz z ostatnim gestem jej sylwetka przemieniła się w ptactwo. Nie był to jednak jak ostatnio przedstawiciel krukowatych lecz czapla.
Punkt na niebie oddalał się od drużyny która nie wiedziała, że nie przyjdzie się im już spotkać…
Para orków obserwowała niewzruszona ludzi zbrojących się po drugiej stronie rzeki. Uśmiech satysfakcji rysował się w jednym, ukrytym pod hełmem, kąciku ust Kendry. Z rzadka coś komentowała do swojego towarzysza, a ten nieco częściej wywarkiwał do goblinów rozkazy, kiedy te ośmielały się rozluźnić. Były cały czas gotowe. Ich komfort nie miał znaczenia. Niewolni nieszczęśnicy mieli jedno miejsce i było to pod butem lepszych od siebie. Wiele z nich nawet, w przebłysku szaleństwa, z czasem uczyło się kochać bat. Nie rzadziej niż co kwadrans przybiegał jakiś z nieco mniej-skretyniałych niewolników zarapartować obserwacje na perymetrze. Kendra nie miała zamiaru dać się zaskoczyć. I jej niewolnicy również nie przyniosą jej wstydu…