lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Sesje RPG - DnD (http://lastinn.info/sesje-rpg-dnd/)
-   -   [Pf 1ed, SoP, Gestalt] Hunger that lingers... (http://lastinn.info/sesje-rpg-dnd/20710-pf-1ed-sop-gestalt-hunger-that-lingers.html)

Stalowy 10-05-2024 20:02

Silvio od Treggita z początku nie rozumiał o czym mowa. Uzupełnił raport wedle którego przybył do zajazdu późną nocą i poszedł spać. Jeszcze nim pseudo-rozmowa się skończyła wskazał gestem na człowieka schodzącego właśnie z piętra z pokojami. “Jeden z nich”.
Treggit uśmiechnął się do krasnoluda.
- Mamy jednego z gagatków. Proponuję, żebyśmy porozmawiali z nim na uboczu, co ty na to?
Skinieniem głowy krasnolud zgodził się.
- Jak to rozegramy? - zapytał - Jeżeli to jeden z ich szczawi to nie będzie wiedział zbyt wiele.
- Grzecznie. Zgaduję, że może być zwykłym najmitą, nawet nienależącym do kultu. Ale chcę znać jego rozkazy i dowiedzieć się jak najwięcej o magu i tej kobiecie w zbroi. Pogadamy z nim w stajni?
- Taak. Bierzmy się za niego.
Treggit wyszczerzył się nieprzyjemnie, dopił swoje piwo i zeskoczył z krzesła. Gestem przekazał Silviowi “dobra robota, teraz przypilnuj koni”.
- Weź sobie jeszcze kufelek pasterskiego przy szynkwasie, ale bądź blisko - rzucił do Varluka. Pozornie bezsensowne wtrącenie słowa “pasterski” było w mig zrozumiałe dla krasnoluda: miał przypilnować, żeby gotowa do strzyżenia owieczka im się nie wymknęła.
Duży ruch sprawiał, że drobnemu szczurakowi ciężko było się przeciskać przez tłum (lepiej nie pytać, ile razy przechodził pod stołem, albo czyimiś nogami), ale z drugiej strony, sądząc po przypadkowych kuksańcach, był w nim praktycznie niezauważalny. Gdy zbliżył się do szynkwasu, dotarły go strzępki rozmowy najmity z karczmarzem - po zamówieniu dwóch porcji śniadania (zgodnie z przewidywaniami), wziął jeszcze kufelek stouta i zasiadł przy jednym z ostatnich wolnych stolików. Treggit dał mu się rozluźnić i wypić parę łyków, a gdy Varluk był już odpowiednio blisko, bezceremonialnie wdrapał się na krzesełko obok mężczyzny.
- Ciężka noc, czyż nie? - rzucił lekko, przeciągając się - I nie, to nie moi kuzyni chrobotali w ścianach.
Krasnolud w tym czasie dopchał się do szynku, dużo mniej finezyjnie niż jego towarzysz i zamówił kolejny kufel, kładąc na stole monetę. Mając już trunek wziął parę łyków a że przepychanie się z kuflem nie było zbyt mądrne to czekał na lukę w tłumie popijając powoli, zważając czy nie jest potrzebny zryw i władowanie się z bara w gagatka.
Treggit natychmiast dostrzegł spięcie które człowiek próbował ukryć i może nawet by mu się udało… gdyby nie rozmawiał z Treggitem. za to bez problemu widać było jak się rozejrzał i znalazł spojrzeniem Varluka a i Zharrmus widział, że został dostrzeżony… oraz, że cel zdążył już obnażyć krótkie ostrze które teraz ściskał pod blatem.
- Dwóch was? Gdzie reszta waszej bandy? - zapytał hardo, ale szczurak czuł w jego głosie niepewność i nawet pewien strach.

Varluk na to tylko rozciągnął usta w szczerym krasnoludzkim uśmiechu upiększonym drobną intensyfikacją koloru tęczówek. Koniuszkiem języka oblizał górną wargę z resztki piwa choć nie dało się wykluczyć że krasnolud miał też chrapkę na ich nowego kolegę.

- Nie wszystkim się udało - rzucił ze spokojem szczurak - Pozostali zajmują się bałaganem, który wywołali twoi pracodawcy - zniżył głos - Zniszczyliście kawał miasta, to nie przysparza popularności - powiedział cicho, po czym wrócił do normalnego, lekkiego tonu - Ale ja chcę sobie kulturalnie porozmawiać, nie musimy robić zamieszania, prawda?
Treggit był ciekaw, jak wiele Wnuk zdołał o nich opowiedzieć najemnikowi, skoro ten od razu ich rozpoznał.

Mężczyzna przesiadł się, ledwie podnosząc się z krzesła, na siedzenie obok na którym był bliżej Treggita niż by preferował, ale miał w wygodnym polu widzenia Varluka.
- Zniszczony kawał miasta? To dlatego jest zamknięte?
- O proszę, a o tym ci akurat nie wspomniał? Zadziwiające - stwierdził kwaśnym tonem szczurak - A wydawało ci się, że do czego zostałeś najęty?
- Między innymi by głupich pytań nie zadawać.
- Jak miło - Treggit uśmiechnął się - Jestem przekonany, że wszyscy wezmą to pod uwagę, jak już wieść się rozejdzie. To co jeszcze mieliście zrobić?

- Wieść? Jaka wieść? Że wtargnęliście na prywatne ziemię świętej pamięci wicehrabiego i zabiliście masę ludzi pracujących w jego tartaku? Może mieliście nawet coś wspólnego z jego śmiercią? - zarzucił wojownik, ale Treggit widział, że on sobie nawet nie zdaje sprawy, że ma rację - Tak, ciekawe co się wtedy stanie.
- Och, i może Arodena też zabiliśmy, co? - szczurak nonszalancko oparł się o stół - Ciekawe, jaką pracą zajmowali się w tym tartaku, skoro już od jakiegoś czasu nie funkcjonował? Zero kupna, zero produkcji, zero sprzedaży… Czy to dlatego bohatersko pomknąłeś w środku nocy, zamordować we śnie tuzin niewinnych osób - bo znały prawdę? Możemy się tak przerzucać oskarżeniami, ale wciąż nie odpowiedziałeś na moje pytanie.

Krasnolud w pełnej zbroi, stojący między stolikami nie był do końca dyskretnym obserwatorem. Coraz więcej oczy na nim spoczywało.
- Potrzebujesz czegoś? - zapytał jeden z bardziej pokaźnych bywalców, siedzący stolik dalej, ale w tonie głosu słychać było propozycję poszukiwania swego szczęścia w innych lokacjach…

Na zaczepkę Varluk zamrugał po czym uśmiechnął się szeroko.
- Szczęścia, trunku i mniej krwawych wspomnień z wojny. - rzekł krasnolud i zaczepił przechodzącą obok kelnerkę wciskając jej parę monet, wskazując najpierw stolik gdzie siedział Treggit i ich cel a potem na draba - Kolejka dla tego stolika i dla tego jegomościa, niech ma na zdrowie.
Po czym siadł obok szczuraka i człeka gdy drab decydował co ma zrobić, ale ostatecznie machnął ręką. Dostał piwo, nie? Krasnal był w porządku.
- No co tam, chłopaki? - zagadał Varluk szczerze uśmiechnięty.
- A nic ciekawego, wspominamy dawne dzieje, ale chyba mieliście już iść, co? - zapytał najemnik kultu, a chwilę potem kelnera położyła na stole dwie miski lekkiego gulaszu i kilka pajd chleba. Szybko policzyła ludzi przy stole…
- Och, przepraszam. Jakieś zamieszanie musiało się zrobić, zaraz trzecią porcję doniosę!
- Nie kłopocz się, moja droga - powiedział uprzejmym tonem szczurak,
- To nasze drugie śniadanie - dodał krasnolud unosząc kufel piwa.
Gdy dziewczyna odeszła, Treggit pstryknął pazurem na najemnika - Skup się. Rozumiem, żeś niewyspany, ale jeszcze sobie tutaj pogadamy, no chyba że ci gdzieś śpieszno?
- Bardzo mi spieszno. Aby samemu tutaj zostać. Pisemnego wyproszenia potrzebujecie? Nie gadam więcej z wami - Zadeklarował, wzniósł stouta do ust i zaczął go powoli pić. Ale dłoń mu drżała.
- Wiemy że taka praca. Płacą ci za nie zadawanie pytań, chronienie mienie i ludzi i tak dalej. Zwykła najemna fucha. Tak przynajmniej było na początku, tak wam to przedstawili. - krasnolud też upił łyk piwa i uśmiechnął się troskliwie - Zdajemy sobie sprawę że nikt wam nie powiedział kogo ochraniacie. Z czym oni się tam w piwnicy… za przeproszeniem… pierdolą. Przed jakim idolem na golasa pląsali, orgie odprawiali i z czym się tam chędożyli. Jakbyście wiedzieli to byście zażądali wszyscy dużo grubszej monety. Ryzyko dla reputacji, praca z pojebami i tak dalej, nie? - uśmiech krasnoluda był coraz szerszy, wziął kolejny łyk i nachylił się ku wojakowi by ciszej powiedzieć - Wasz szef zapomniał że ruchanie się z istotami z piekieł grozi nieprzewidzianymi konsekwencjami. Takie jak rozkutaszenie miasta. A teraz by chronić własną dupę wciąga was na swój wóz. Spoko, my też nie wiedzieliśmy że jest aż tak pojebany. Tak czy tak… od was zależy czy będziemy pamiętać że jesteście tylko bitnymi chłopakami których ten zwyrol najął i ojebał na kasę… czy też wszystkich weźmiemy za tych jego pupili z którymi bawił się w piwnicy.
Treggit mìlczał, uważnie obserwując mężczyznę i jego reakcje na słowa krasnoluda.
Mężczyzna się skrzywił odstawiając w końcu piwo.
- I tak mam już przejebane. Albo mnie zajebiecie jak innych, bo jak się już dosiadłeś to nie liczę, że szczurka nakłuję… - położył krótki miecz na stole, który dotąd krył pod blatem. Treggit łatwo szacował, że sięgnął by go z zapasem i nie bardzo miał jak się bronić w tej sytuacji - Albo oni mnie, bo dotrze do nich, że z wami rozmawiałem i nie zostałem zajebany.
- To się chyba po prostu wymknęło spod kontroli - kontynuował westchnąwszy, nagle… zmęczony. Patrzał jakoś… cieplej na krasnoluda. Coś przemówiło do niego.
Szczurak westchnął, kryjąc niepokój.
- Naprawdę? Co zamierzałeś tym osiągnąć? - gestem wskazał na ostrze - Zastanów się przez chwilę. Po tej nocy wiesz, co twoi pracodawcy robią ze świadkami ich działań. Wierzysz, że ciebie i twoich kumpli potraktowaliby inaczej, niezależnie od tego, czy byśmy teraz rozmawiali? Widzę, że nie jesteś miękką fają, masz za sobą sporo bitew, a teraz chcesz zwyczajnie złożyć broń, położyć się i dać się zabić? Owszem, twoja sytuacja nie jest godna pozazdroszczenia, ale gdybyśmy chcieli twojej krzywdy, to czy siedziałbyś teraz przy stoliku, popijając darmowe piwo? - z trudem powstrzymał się od złośliwego komentarza na temat picia piwa podanego przez wrogów - Możemy ci zaoferować szansę na wykaraskanie się z całej tej kabały. Nie byłbyś pierwszym, który posłuchał głosu rozsądku w takiej sytuacji.
- Nie byłem w wewnętrznym kręgu. Nie jestem w stanie dać wam żadnych bardziej mięsistych kąsków, czemu byście mieli… - nagle złapał Varluka i Treggita za nadgarstki z siłą w której widać było, że nie zamierzał puścić choćby mu ręce odrąbywali. Obaj bohaterowie natychmiast zareagowali… Varluk chwytając opancerzoną grabą nadgarstek kultysty i siłując się z nim (z szybko rosnącą przewagą).
- Spieprzaj, Krieger! - krzyknął najemnik kultystów w kierunku schodów, a jego towarzysz, co właśnie się na nich pojawił, upuścił tacę z zastawą z resztkami starego posiłku. Na sali zrobiła by się cisza, gdyby kilku mężniejszych nie wstało jak jeden mąż z krzeseł, ale nikt nie wiedział jeszcze co się dzieje ani co robić.
Treggit do nich nie należał - obejrzał się błyskawicznie, a jego wolna dłoń już wykonywała mistyczne gesty. Początkowy moment paniki minął, zastąpiony gorączkową kalkulacją odległości.
Z cichym puknięciem sprężającej się przestrzeni pojawił się za plecami Kriegera, z laseczką w dłoni.
- Siedź na dupie.
- W rzyci… - zaklął i pchnął szczuraka zrywając się do biegu w głąb korytarza, przeskakując nad jego laseczką wsunięta między jego nogi. Biegł w głąb korytarza otoczonego pokojami, a Treggit już widział jego cel… okno na jego końcu. Przez moment zastanawiał się, czy nie pozwolić mu połamać sobie nóg, a dopiero potem go unieruchomić, ale szkoda mu było czasu. Dzięki przyspieszonym reakcjom zdołał spokojnie wsunąć dłoń w miotacz, wycelować, zamachnąć się i rzucić.
Aż żałował, że nikt nie widział tego trafienia. Niewielka sakiewka rozbryzgnęła się na udzie uciekiniera, momentalnie unieruchamiając jego nogi. Niesiony rozpędem mężczyzna stracił równowagę i z impetem wyrżnął o podłogę, do której zasychająca maź dokumentnie go przykleiła. Gwiżdżąc wesoło, Treggit zdjął rękawicę i podszedł do pechowca, ustawiając się plecami do schodów. Czekając na to, aż oprzytomnieje, zabrał mu puklerz i długi nóż, chowając je w międzywymiarowej kieszeni. Następnie wyjął kolejną porcję substancji wiążącej, gotów ponownie przykleić swoją “ofiarę” do podłogi.


Tymczasem Varluk spojrzał w oczy wojakowi który został przy stole. Uśmiech znikł zastąpiony poważną miną.
- Nauczę was gówniarze trzymać chuje w spodniach!! - huknął głośno.
Szarpnął człeka ku sobie by zafundować jego twarzy bliskie spotkanie z krasnoludzkim czołem, rozkwaszając mu nasadę nosa. Ze zwolnioną ręką najemnik warknął i przyjął wyzwanie samemu oddając uderzeniem w szczękę, ale krasnolud choć odczuł to łatwo zignorował.
- Hej!
- Dość!
- Niech ktoś ich zatrzyma!
Zrobiło się poruszenie na sali.
Krasnolud chwycił drugą rękę człeka i chwilowo wstrzymał tym sposobem wymianę ciosów.
- Ostatnia szansa chłopcze! - rzucił - Po dobroci, a obiecuję że pójdziesz do domu o własnych siłach! Po złości a łapy i nogi ci przetrącę! Żona i dziatki czekają!
Swego czasu wymyślił Varluk zagrywkę (mniej więcej wtedy gdy został ojcem) by w publicznych miejscach w razie rabanu delikwentów posądzać o uchylanie się od rodzinnych obowiązków. Zwykle draby wszelakie chędożyli na prawo i lewo robiąc bękartów hurtowo albo mieli żonę i dzieci których od dawien dawna nie widzieli. Ludzie mieli to do siebie że znali życie i wykazywali się zrozumieniem - zarówno dla chłopa co ucieka przed ojcostwem jak i dla kobiety która do ojcostwa chędożyciela przymusza. Takie życie można rzec. A że sprawa rodzinna to się lepiej nie wtrącać. A i chłop jak się wykręca to gotów największe banialuki opowiedzieć byle dalej się od rodzinnych powinności uchylać.
- Już dobrze! Dobrze! - krzyknął najmita puszczając Varluka i wznosząc ręce w górę.

Kilku byczków zdążyło zrobić już krok, albo dwa do stolika aby zainterweniować, ale usiedli… może nie uspokojeni, ale… przekonani by na razie tylko obserwować. Karczmarz wołał do siebie wykidajło nerwowymi gestami.

By dalej sytuacji nie eskalować krasnolud też puścił najemnika, pozostawiając dłonie na widoku.

- Zbieraj rzeczy. Dopij piwo, byś miał siły na podróż. - Varluk sięgnął do pasa i położył na stole kilka srebrnych monet - Karczmarzu-dobrodzieju, tu rekompensata za bałagan i zamieszanie!


- Dobrze - Treggit zatarł ręce, gdy kilka minut później stali już na zewnątrz. Obaj najmici dali się grzecznie wyprowadzić z karczmy, chociaż zdecydowanie nie wyglądali na szczęśliwych. Ich broń zniknęła gdzieś w pozawymiarowej kieszeni, jeden miał puchnący już rozbity nos, a drugi spory guz na czole od nagłego spotkania z podłogą. Szczurak po drodze dał Silviowi znać, by dalej pilnował koni, a swojemu chowańcowi wysłał wzywajace go uczucie tęsknoty.
- Macie pewnie świadomość, że mogliśmy to załatwić w pełni pokojowo. My wciąż tego chcemy, pytanie, na co wy liczycie? Pogadamy spokojnie, pomożemy sobie nawzajem, czy chcecie dalszych przepychanek?

Zbrojni kultu nie byli szczęśliwi. Krieger okazał się półkrwi krasnoludem gołowąsem, z rudą czupryną i młodocianą arogancją w oczach. Trzymał nad skronią kawałek płótna aby krwawienie opanować po niefortunnym wyrżnięciu. W opinii Treggita rana wymagała szycia. Drugi to człowiek miał brunatną czuprynę i zarost tak nierówny jak zaniedbany, tworząc wrażenie niezdecydowania “czy chcę zapuścić brodę?”. Żaden z nich nie miał już przy sobie broni, a na sobie tylko cywilne ubrania. Wyraźnie nie spodziewali się kłopotów w zajeździe.

- Macie nas w garści…
- Hm? Co ty mówisz? - zapytał Krieger z najwyższa podejrzliwością.
- Że czas puścić parę z gęby - odpowiedział najemnik wzruszając ramionami.
- Chyba sobie kpisz! - Zaprotestował Krieger - Już cię kupili? Dwie minuty nie ma mnie by ciebie niańczyć i zdradzić gotów jesteś?
- Zamknij mordę, młody. Opowiadałem ci co widziałem w Starym Zrębie. Jak chcesz dać się zajebać, to droga wolna, ale w odróżnieniu od ciebie mam ludzi co mnie potrzebują. Dałem ci szansę na ucieczkę i tym za to zapłaciłem - z wyrzutem wskazał swój nos, który kilka chwil wcześniej Varluk nastawił, ale i tak już wyraźnie zaczynał puchnąć, był czerwony i dwa wciśnięte rulony bibuły już przemakały krwią.
- Szybszy byś był, albo bystrzejszy to by ciebie tu nie było! Zmądrzej…
- Ej ej ej! Się tak nie nakręcajcie. - uniósł dłonie krasnolud w uspokajającym geście - Wasi szefowie nie powiedzieli wam co odpierdalają i ściągnęli na siebie kłopoty. Duże kłopoty. Wbiła się grubsza ekipa by im dobrać się do dup. Im. Nie wam. Nie pisaliście się na zabawy z demonami czy innym chujstwem które trzymali w piwnicy. Ani na rozpierdol miasta. - machnął ręką na mury powtarzając półkrwistemu to co wcześniej rzekli człekowi.
Na moment zatrzymał się i wskazał ruchem brody Kriegera.
- Pokaż to na czole, młody. Zaszyję ci byś panien nie straszył obleśną grudą.
- Obejdzie się.
- Dajcie mu trochę czasu. Młody jest ale pewnie to przemyśli po drodze - stwierdził z bólem człowiek.
- A o buntowanie się, kurna, chyba rozumiecie - kontynuował po chwili - Byłem w Starym Zrębie gdy zaatakowaliście i słyszałem jaka była wasza wizja negocjacji… “spodnie do kostek i przyjmijcie pozycję” - nieudolnie sparodiował głos Treggita, ale wystarczająco by było w miarę rozpoznawalne. - Więc tak… My powiemy wam co wiemy, wy nas puścicie wolno… mówiłeś co - zwrócił się do szczuraka - o pomocy w wyjściu z tego syfu? Jak by to miało wyglądać?
Szczurak kiwnął głową, grzebiąc w sakwach i mieszając jakieś ingrediencje.
- Taak, i z pewnością zostalibyśmy zaproszeni na herbatkę, oprowadzeni po klatkach z maltretowanymi więźniami, warsztacie produkującym golemy z krwi i mieszkanku demona, z którym spiknął się wasz ówczesny pracodawca - rzucił zrzędliwie, nie zwracając specjalnie uwagi na kłótnię - Byłoby tak przyjemnie, gdybyśmy tylko nie byli taaacy niemili…
Kończąc zrzędzenie, skończył mieszać substancję, którą najpierw posmarował nacięty wierzch dłoni, a następnie napełnił dwa słoiczki i podał obu mężczyznom, ale oba przyjął człowiek ze złamanym nosem. Krieger wciąż był naburmuszony.
- Przyspiesza leczenie, a teraz do konkretów…
- Uważaj sobie co chcesz - warknął Krieger - Wnuk to porządny gość i wolałby przynajmniej spróbować.
- Choć zwiedzanie raczej by nie było w liście ofert - zgodził się z Treggitem człowiek.
- Posmarujcie od razu, zanim opuchlizna zejdzie na oko - mruknął szczurak - O, i od tego możemy zacząć. Rozumiem, że Wnuk był w stosunku do was bardzo w porządku. Może w takim razie powiedział wam, dlaczego zamordował dziesięć niewinnych osób podczas waszej nocnej wycieczki?
- To ma palić? - zapytał człowiek po nałożeniu maści na nos, a szczurak kiwnął głową - Tylko z wierzchu? - ponownie kiwnięcie - Bierz młody, nie narzekaj. Widziałem takie rany i ładna ona się sama nie zagoi. Krasnolud dobrze gada.
Krieger niechętnie przytaknął i sam zaczął ostrożnie i z bólem aplikować specyfik.
- Uty… Intu… Ityryta… no cel uświęca środki. Nie wyjaśnił wszystkiego, ale z tego co wyjaśnił i tego na ile go znam, a to wcale nie jest bardzo dobrze, chodziło o zacieranie śladów. W tym momencie to ma być słowo przeciw słowu. Nie macie żadnych szans, ale z jeńcami, a szczególnie dziecięciem... sytuacja by się bardzo skomplikowała i pewnie uniemożliwiła kontynuowanie planu.
- Czyli chodziło mu tylko o uniknięcie odpowiedzialności za to, co zrobił tym biedakom? O jakim planie mówisz? - zapytał Treggit, zachowując pokerową twarz mimo wielkiej ochoty na kilka złośliwostek.
- Za dużo mówisz… - jęknął Krieger smarując sobie czerep.
- Cicho młody. On chciał coś zatrzymać. Przyjście jakiegoś demona. Rytualne ofiary miały co najmniej opóźnić jego przyjście. Nie wiem jak to miało działać, ale… - zatrzymał się na chwilę, gdy wyraźnie sobie coś przypomniał - Wróć. Chcę usłyszeć gwarancję… opowiadamy, puszczacie nas, pomagacie mi wyciągnąć stąd rodzinę nim kult się dowie, że puściłem parę. Stoi?
- Puścimy was - przytaknął szczurak - Spróbujemy też jakoś zatrzeć za wami ślady, o ile sami nie wrócicie do kultu - łypnął na Kriegera - Co do twojej rodziny, to najpierw potrzebuję więcej informacji na temat jej sytuacji. I pewności, że znowu czegoś nie odwalisz.
- Skoro chce wykaraskać siebie i bliskich to nie odwali. - wtrącił Varluk.
- Aaricia i nasze dzieci Louve i Jolan - wymienił człowiek i skrzywił się - I ta jędza, jej matka również. Mamy dom niedaleko promenady. Jak się nie zajmuje dziećmi to dorabia trochę robiąc wypieki. Jędza głównie pasożytuje, ale szyć potrafi. Czy jakie informacje byś potrzebował? A ja na pewno będę trzymał się z daleka od Ojca i jego ferajny teraz. Pewnie do Norden się wyniesiemy, albo jeszcze dalej.
Treggit słuchał z uwagą, analizując jednocześnie możliwe scenariusze.
- Rozsądnie - skwitował ostatnie stwierdzenie, a w jego dłoni pojawiła się kartka papieru, którą złożył i przedarł równiutko na pół. Jedną połówkę podał mężczyźnie, razem z węglowym rysikiem, a na swojej zaczął pisać instrukcje - Zanotujesz tutaj miejsce ich pobytu i imiona, do tego jakieś hasło czy wiadomość, które przekonają ich do pójścia z moimi ludźmi. Poza tym miejsce, w którym chcesz się z nimi spotkać: kawałek poza miastem, gdzieś gdzie normalnie nie chciałbyś się wybrać. Wyślę kogoś, kto wyprowadzi ich, kiedy tylko nie będzie to podejrzane. Złóż kartkę i nie pokazuj mi tego, co napisałeś. Jeśli masz jakieś specjalne …życzenia odnośnie teściowej - szczurak uśmiechnął się złośliwie - to może już coś kosztować.
- Kusisz, ale będę teraz potrzebował tych pieniędzy, a by mi się żonka zapłakała - stwierdził, a Treggit dostrzegł w człowieku i jego postawie, że może i nie przepadał za kobietą, ale pewnie nie życzyłby jej źle poza czczym gadaniem i narzekaniem. Może okazjonalnym zbiciem małego palca o mebel.
Widział też, że pisanie przychodziło mu z trudem, choć starał się zachować twarz. To tylko jeszcze więcej czasu pochłonęło.
- Krieger. Z nami idziesz, czy na własną rękę będziesz coś kombinował?
Młody półkrasnolud krzywił się w niezadowoleniu.
- Chwilowo z wami, ale nie wiem jak długo.
Jeszcze kilka minut potrzebne było aby dokończyć ustalanie szczegółów i Treggit już w połowie widział, że to nie będzie to trudne.
- W porządku… to od początku. Co chcecie wiedzieć?
- Wszystko - wyszczerzył się szczurak - Ale żeby to uporządkować, opowiedzcie najpierw o towarzyszach waszej krwawej nocnej wycieczki. Interesuje mnie w szczególności ta kobieta w zbroi i mag.
- Maga nie znam. W życiu na oczy nie widziałem. Chłop z gęby podobny zupełnie do nikogo. Babka chciała pozostać anonimowa. Głęboko naciągnięty kaptur. Szal zaciągnięty na nos, ale chyba nie miała czasu się przebrać przed akcją, bo wciąż miała na sobie pancerz straży, tylko pod płaszcze go kryła. Nie peleryna, ale pełen płaszcz z rękawami, wiązany z przodu na obojczyku. Mimo to w pewnym momencie rzuciły mi się w oczy odznaczenie jakiegoś oficera straży miejskiej. Ciemno było i nawet gdybym miał zapamiętaną ich symbolikę to bym nie dostrzegł. Ona chyba była na wypadek jakby coś poszło nie tak, ale poza tym koniom dawała magicznego kopa i pędziły godzinę na złamanie karku. Chyba moja dupa na tym gorzej wyszła niż one. Ciemne włosy i oczy, zaniedbane nieco. Wrażenie jakby mogła poskładać każdego z nas tam w harmonijkę i się nie zmachać. Mam drobne poczucie kojarzenia jej skądś, ale nie potrafię sprecyzować. Może mi się wydawać.
Treggit rozumiał przekupywanie strażników, ale tacy aktywnie go wspierający? Vel Yorke oczekiwał skalpela, ale wyglądało na to, że Zielona Brama może wymagać czegoś znacznie bardziej …inwazyjnego.
- Ta jej magia - zapytał, jednocześnie próbując przypomnieć sobie, ilu straż miejska posiadała czarujących - Czy poza oczywistymi efektami objawiała się jakimiś znakami, światłem? Gestykulowała jakoś przy czarowaniu, może używała jakichś słów? I jak ściągnęliście ich do pomocy? Straż wpuściła was do miasta, a potem? Czekali już na was w gotowości?
- Konie zalśniły na moment ciepłym światłem po tym jak coś na nie zakrzyknęła. Z tego wiedziałem, że cokolwiek czarowała. Wpierw cztery i jeszcze cztery. Po powrocie do Zielonej Bramy oddelegował mnie abym zabrał Jasona do medyka i dołączył do niego w jednej z naszych kryjówek. Tam zgarnął mnie po godzinie i jeszcze godzinę łaziliśmy po mieście i ściągaliśmy ludzi. Maga zgarnęliśmy w okolicach doku, strażniczkę w którejś z wyższych dzielnic, nie rozpoznaję ich. Nigdy tam nie chodzę a tym bardziej po ciemku i takimi uliczkami.
- Gdzie się z nimi spotkaliście? Czy dołączyli do was ot tak na ulicy? Ile i gdzie dokładnie macie te kryjówki? - Treggit zerknął na Varluka ciekaw, czy ten ma też jakieś pytania.

- Nie z ulicy. Było już późno. Dwóch po prostu z łóżek wyciągną, trzech zorganizował przez jakiegoś pośrednika, ale to w pierwszej godzinie jak zajmowałem się Jasonem.
- Znam lokacje trzech schronień, bo w trzech tylko byłem… byliśmy mięśniami.
Krótkiej dyskusji i wejścia w szczegóły wymagało od Treggita wyciągnięcie precyzyjnych, jednoznacznych informacji, bo wszystkie były zwykłymi lokacjami. Dwie to po prostu mieszkania w semi-losowych kamienicach, trzeci to zaadoptowany stary magazyn w dzielnicy przemysłowej. Wszystkie trzy wyraźnie dobrane aby ginąć w tłumie.

- Wyglądali jakby byli częścią kultu czy raczej kimś kto współpracuje lub jest wynajęty? Wnuk odnosił się do nich w jakiś szczególny sposób?

- Znacie jakieś inne ich placówki poza tymi w Zielonej Bramie?

- Wydaje mi się, że poza kultystami oraz najemnikami są jeszcze tacy co pomagają bardziej w barterze przysługa za przysługę, albo może nawet po towarzysku. Są duzi. Naprawdę duzi i o ile wiem, że wykraczają ponad okolice Zielonej Bramy to nie wiem nic ponad to. Ojciec jest dla mnie legendarną ikoną o której czasem się tylko wspominało, prawie jakby miał być mesjaszem.

- O samym Ojcu co mówiono? Jakieś konkretne rzeczy mu przypisywano czy po prostu zachwycano się nim?

- Ma nas uratować. Wszystkich w Drugim Eshal. Większośc wierzy, że to demonisko się rzeczywiście budzi i, że nadejdzie niedługo. Jego niemal nadprzyrodzone zrozumienie relacji boskich miało pozwolić mu opracować rytuały które go opóźnią, albo wręcz zatrzymają. Podobno działa lat, może od dekad.
- A co możecie powiedzieć o Synu?
- Chuj. Zapatrzony w swoją zajebistość szlachciura.
- Brzmi jak typ bardzo potrzebujący leczenia zębów z użyciem dwuręcznego młota. - zarechotał Varluk uśmiechając się do swych wspomnień.
- Czy ktokolwiek wspominał cokolwiek o tym demonie, przed którym rzekomo Ojciec chce bronić księstwo? Jego imię chociaż? Ciężko mi uwierzyć, że zbudował całą rozbudowaną organizację na tak niejasnych przesłankach - w głosie Treggita słychać było nutkę szacunku.
- Nazywał go “księciem”. Innym razem Władcą Ruin. Bestią Rzeźniczą. Nie używał jego imienia. Wewnętrzny krąg zna więcej szczegółów.
- Proszę proszę - szczurak zabębnił pazurami o gałkę laski - Wiele z waszych działań sugerowało raczej oddawanie czci temu demonowi, niż bronienie księstwa przed nim. Może komuś umknęły jakieś szczegóły? Dobrze, został nam w takim razie Wnuk. Co o nim powiecie, poza tym że jest “porządny”?
- Swój chłop. Czuć, że jeden z nas… Zna życie z perspektywy tych co musieli walczyć o życie zarówno w bitce jak i na ulicy. Jest liderem jakiego każda banda najemnicza chciałaby mieć. Wie gdy pokazać siłę, a kiedy da się słowem problem rozwiązać. Nie kryje się za maską, jak Syn, ani za legendą jak Ojciec.



Zaalaos 13-05-2024 14:31

- Wspomniałaś że Tian Xia przybyło do ciebie Mari. Podzielisz się ze mną kto to był? Sam nie spotkałem żadnego rodaka od… bardzo dawna. - zagaił Pięść pokonując kolejne metry ulicy wraz z mistrzynią magii i Erykiem.
- Dawno temu… - Mari zawahała się na moment - …przybył do mojej ojczyzny wygnaniec z twoich rejonów. Reprezentował szkołę Szkarłatnego Tronu, za co został jak… mniemam - kolejne zawahanie - wygnany. Był mi przyjacielem i jednym z kilku nauczycieli szermierki, chociaż więcej rozmawialiśmy. Poznałam też człowieka który za nim podążyłał i miał go zabić.
Szkarłatny tron, niesławna filozofia walki (oraz droga życia, jak każda porządna szkoła) oparta na założeniach agresji i dominacji, chwaląca model władzy oparty na absolutnej tyranii utrzymującej posłuch okrucieństwem. Jednocześnie skupiona ma na walce mieczem oraz swym ciałem. We współczesnych czasach skrajnie mało popularna, ale też na tyle niszowa, iż nikt nie zaprzątał sobie głowy kolejnymi czystami adeptów tej sztuki - nie rodziła ona mistrzów będąc w stanie regresji, a zwracała na siebie uwagę tylko podczas podburzania ładu państwa lub nieudanych inwokacji demonów.
Mnich pokiwał głową.
- Zastanawiałem się czemu twoje dłonie noszą ślady ostrza. Nigdy o tej szkole nie słyszałem, choć mój zakon specjalizuje się w zdobywaniu wiedzy. Albo zwyczajnie nie jestem dość ważnym członkiem by mieć do niej dostęp. Udało ci się uratować przyjaciela?
Mari chyba uśmiechnęła się. Inaczej niż zwykle, bardziej wesoło.
- Z szermierką miałam praktykę nim go poznałam. To był pewien.. konesans. Nie musiałam go ratować - wzruszyła powoli ramionami - przebywał w mojej ojczyźnie osiem lat. Przed końcem pierwszego roku przybył człowiek który miał go zabić. Wtedy władze wydały dekret… Dużo tłumaczenia - Mari trochę się zmieszała - geopolityki mych stron. Skutek był taki, iż walkę pozwolono im dokończyć dopiero za siedem lat. Zabójca był honorowym człowiekiem, poczekał siedem długich lat, założył nawet szkołę swej filozofii. Mój przyjaciel czekał. Widziałam nawet ich pojedynek - jej opowieść nabrała nietypowego dla niej tempa - wiesz co stanie się gdy niepowstrzymana siła napotka nieporuszalny obiekt? Jak myślisz?
- Ruina i zniszczenie.
- Tak - powiedziała z chytrym uśmiechem - do której nie doszło. Bo to była ich mądrość. Zabójca reprezentował sztuki reakcji na zagrożenie, absolutnej obrony i kontrataku. Wiedział, że nie może zaatakować pierwszy i stracić swój atut. Ale też jego filozofią był dialog. Mój przyjaciel… Szkarłatny Tron nie jest sztuką agresji. Masz być potworem lecz nie stawać się nim. Poprzez przelaną krew zapobiegać krwi, bo kto wystąpi przeciw temu kto przyniesie rzeź jego rodowi? To jest mądrość Szkarłatnego Tronu, naprawdę groźni nie muszą walczyć. Spotkało się więc dwóch wielkich mistrzów swej drogi, po siedmiu latach wzajemnej znajomości i ich walka zakończyła się nim się zaczęła. Mój przyjaciel odszedł uznając, iż to koniec jego gościny w mej ojczyźnie. A zabójca? Ruszył z nim, aby poznać więcej. I tak stracił honor nie wykonując misji.
- Zupełnie jakbym wrócił w rodzime strony. Takie historie opowiada się dzieciom na dobranoc, opiewające zalety umysłu, ciała i honoru. Ale jeśli kiedyś trafisz do mojej ojczyzny… pamiętaj że takie sytuacje to wyjątek. Przemoc i bezpodstawne okrucieństwo są przykryte tam płaszczykiem prawa i porządku. Sam Szkarłatny Tron brzmi fascynująco, ale podejrzewam że twój przyjaciel jest wyjątkiem. Wielu młodych adeptów sztuk walki ucząc się przemocy staje się potworami. Pewnie dlatego o tej szkole nie słyszałem. Zostali wybici niemal do ostatniego.
- Może to lepiej - Mari powiedziała powoli i wyraźnie ciszej - Shini nigdy nie był dobrze zrozumiany.
Du Zan na chwilę zamilkł, zapamiętując imię. Może kiedyś trafi na tajemniczego mistrza. Z pewnością wiedza jaką posiadał byłaby dobrym dodatkiem do zasobów jego zakonu.
- Będziemy musieli kiedyś z sobą potrenować. Jestem ciekaw twoich umiejętności.
- Są obecnie marne - Mari powiedziała twardo zerkając znowu na swoje dłonie - ale nawet w najlepszych czasach nie równałam się z wojownikami.
Niska, młoda dziewczyna, mająca około dwudziestu poza mienieniem się mistrzynią sztuk tajemnych, wspominała o lepszych czasach. Było to dość osobliwe.
- Twoja kolej. Opowieści są jak waluta, odpłać tym co tutaj robisz i dlaczego.
- Długa, czy krótka wersja? - spytał Du Zan, kupując sobie czas na ułożenie przeszłości w głowie.
- Tylko szczegóły się liczą.
- Urodziłem się w pałacu. Spokojnie, nie jako główny bohater, a raczej trzecioplanowy. Syn ulubionej konkubiny ważnego imperialnego urzędnika i szlachcica. Niestety, wraz z wiekiem mama utraciła urodę, a przez to i względy. Ostatecznie wylądowaliśmy na ulicy, ja zacząłem uczyć się ciężkich lekcji życia, mama trafiła do burdelu. Ekskluzywnego, ale wciąż. - przez twarz mnich przebiegła emocja którą znali wszyscy. Ból.
- Któryś z klientów przekazał jej chorobę przez którą umarła. A ja, młody i gniewny, postanowiłem wykorzystać moje umiejętności i wiedzę by obrabować pałac. Jak się to skończyło pewnie się domyślasz. Przeżyłem tylko dlatego bo zabicie własnego dziecka, nawet nieoficjalnego, to zła karma, ale tatuś odebrał mi wzrok. Nie miał nawet dość przyzwoitości by zrobić to własną ręką. W zasadzie to jedyna rzecz którą od niego otrzymałem. - Du Zan uniósł opaskę, ukazując miejsce gdzie powinny znajdować się oczy. Puste oczodoły wytapetowane były starą zbliznowaciałą tkanką, choć w środku wisiały dwie małe, błękitne kule czegoś… energii?
- Kolejne lata tułałem się po prowincji żebrząc. Ostatecznie przyłączyłem się do grupy pielgrzymów, z którymi trafiłem do mojego zakonu. Tam zostałem przyjęty, poddany próbom, nauczony tego co wiem i wysłany by zdobywać dla niego wiedzę. Tym co się działo wewnątrz się nie podzielę, Pan wyrwałby duszę z mojego ciała gdybym to zrobił. I to w zasadzie tyle. - zakończył niefrasobliwie swoją historię.
Mari wypuściła lekko powietrze przez nos.
- Mam nadzieję, że nasz drogi krasnolud ma chociaż szczęśliwe życie, drogi życiowej Triggita się domyślam. Byłoby straszne gdyby każdy z nas zasługiwał na współczucie.
- Nie ma przypadkiem żony i dzieci, od których ciężko go oderwać? - spytał mnich - Myślę że ciężko znaleźć w życiu coś co daje więcej szczęścia niż to.
- Nigdy nie lubiłam dzieci i nic nie zapowiada się na to, aby się to zmieniło - rzuciła cicho - twój ojciec był ślepy - dodała po chwili namysłu równie cicho - jesteś wybrańcem, geniuszem czy jak to inaczej nazwać. Istoty takie jak ty rodzą się czasem jedna na kilka pokoleń.
Du Zan zaśmiał się serdecznie.
- Oh nie, ja zostałem nim uczyniony. W moim zakonie mogę wyliczyć przynajmniej czterech aspirantów którzy byli równie dobrzy jak ja. Zresztą gdyby nie odebrał mi wzroku pewnie nigdy nie rozpocząłbym drogi ku samodoskonaleniu. Jak jesteśmy przy geniuszach to ten tytuł bardziej przysługuje tobie. Władasz wszystkimi rodzajami magii z wprawą arcymaga i mądrością smoka.
Mari zamyśliła się na komplement mnicha. Nie zawstydził jej, ale też zwykle takie rzeczy pozostawiała bez komentarza. Chociaż coś podrapało ją na dnie duszy.
- To jest w człowieku - dodała do mnicha - potencjał. Ja natomiast jestem jak naczynie które roztrzaskało się i z trudem ponownie złożyło.
- I w tym też można znaleźć piękno. Nazywamy to “kintusgi”, sztuka naprawy połamanych naczyń. A naczynie które przetrwało swoje próby staje się tylko silniejsze.
- Więc to tego uczy ulica, prawienia komplementów.
- Przetrwanie własnych prób uczy widzenia wysiłku i cierpienia innych. - odpowiedział Du Zan uśmiechając się lekko - Ale nie zaszkodzi być w dobrych łaskach osoby która może cię zmienić w robaka, prawda?
- Brakuje mi do tego osobistej mocy - Mari stwierdziła szczerze - chociaż wiem dokładnie jak to zrobić.
- W takim razie to tylko kwestia czasu. Nazwijmy to inwestycją na przyszłość.
- Myślę o dalszych badaniach szlaku zniszczeń - stwierdziła cicho - a przy okazji, można powiedzieć, że ja byłam uprzywilejowana. Moja matka była wiedźmą, ojciec - druidem.
- To tłumaczy lekkość z jaką operujesz magią. Ale zgadzam się, zmitrężyliśmy dość czasu. Pora zabrać się za tajemniczych kultystów.
- Powoli zbliżamy się do celu - Mari powiedziała cicho - raczej nikt nie wie o naszym przybyciu do miasta, nie wypytując ludzi uwagi dodatkowej nie przyciągamy. Wolałabym nie śledzić naszego przyjaciela, nie będąc tylko we dwójkę - powstrzymała się komentarzem, iż powinni być może zasadzić się na demona i od razu go odesłać - co proponujesz, poszukać śladu Syna, Wnuka czy kogokolwiek kto mógł zbiec z rezydencji czy też przeszukać ruiny? Pewnie są strzeżone więc musimy przygotować się kilka zakrętów wcześniej.
- Szukajmy śladów ludzi. Ruiny po otchłannej wizycie pewnie wiele nam nie zaoferują. - zgodził się z propozycją mnich.
- Takie ruiny czasem mają dość ciekawe piwnice - kobieta zamyśliła się chwilę - jeśli Wnuk nie jest skończonym imbecylem zakładam, że razem z Synem muszą mieć jakąś metodę walki z demonem lub narzędzie do ponownego spętania go, być może nawet te którego używali podczas pierwotnej inwokacji. Nie sądzisz?
Du Zan w odpowiedzi kiwnął głową potwierdzająco
- Zdecydowanie, ale przekopanie się w dół może być problematyczne i przyciągające uwagę. Może kolejna transformacja w coś płynącego przez podłoże? Potrafisz dać nam formę żywiołaka ziemi?

Grupka dotarła do pierwszych śladów przejścia demona. Droga była odcięta przez straż. Kazano iść na około. Tylko mieszkańców wpuszczano gdy próbowano badać ślady. Mari widziała nieporęczne próby zrozumienia wydarzeń przez śledczych miejskich, ale…nie wyglądali by mieli wiarę, że coś wartościowego z tego wyciągnął. Kilka domów wzdłuż ulicy było spalone. Jeden do ziemi z nadpalonymi sąsiadami, dwa inne w różnym stopniu… wszystko już ugaszone a ciała zabrane, ale rozbryzgów krwi wciąż nikt nie pozmywał.

Du Zan natomiast wyczuwał, że połowa jednego z ciał wciąż znajdowała się na dachu, poza wzrokiem ludzi widzących tylko klasycznymi metodami…

Nie zajęło długo dotarcie do zgliszczy rezydencji Orsiego Ulf vel Vivara. Nie udało się bezproblemowo zbliżyć. Strażnicy miejscy, w nierozsądnej ilości, pilnowali willi na wzgórzu razem z całymi terenami je okalającymi. Blisko pięćdziesiąt metrów ogrodów okalających budynek oddzielone było stalowym płotem. Wysokim i zakończonym polerowanymi na błysk ostrzami grożącymi paskudną śmiercią komukolwiek kto chciałby przejść górę i nie miał całkowitej pewności co do swojego chwytu.

Za ogrodami widać była zgliszcza. Osmalone marmurowe kolumny pięły się samotnie w górę nie podtrzymując już piętra, albo kilku… ale niewiele więcej widzieli z tej odległości.

Mari patrzyła na zgliszcza z odległości relacjonując detale mnichowi. Nie zbliżali się na tyle aby wzbudzić zainteresowanie straży. Wróciła do rozmowy sprzed kilku przecznic.
- Ktoś tu przekonał się jednak do transformacji - powiedziała powoli i cicho, ale z widoczną wesołością - owszem, żywiołak ziemi lub kret. Tylko, że w twoim przypadku są to dwie, jakbym się postarała to może trzy klepsydry. Nie dam rady utrzymać koncentracją formy dwóch osób i jeszcze przy tym się poruszać. Dasz radę przejść przez ten płot? Tylko… przed płotem i za nim tyle straży - westchnęła kalkulując i wypatrując gdzieś na niebie Anathemy.
- Bez większego problemu. Mogę po nim wbiec w górę - mnich zamyślił się i zbliżył nieco w kierunku zgliszczy. Zdecydował czuł zapach spalenizny i zniszczenia które miało miejsce, ale z tej odległości ciężko było mu powiedzieć cokolwiek więcej. - Może jakaś mała dywersja? Iluzyjne fajerwerki kawałek stąd? Przecisnąłbym się wtedy na drugą stronę, przeszukał okolicę i postarał pozostać niezauważonym. Jestem całkiem niezły w trzymaniu się cienia, nawet bez wzroku.

- Trochę Ci dopomogę - Mari powiedziała wychodząc za myślenia, po którym rzuciła na mnicha życzliwy urok cieni, pomagający mu poruszać się jak cień w środku dnia.

Powiedziawszy to rozciągnął się i przygotował do biegu. W ostatniej chwili wyczuł obecność strażników. Biegnąc wywoła na tyle dużo harmidru że przyciągnie uwagę. Pięść zaklął w myślach i zaczął wspinać się w górę o wiele ciszej, ale też wolniej niż planował. Był niemal na szczycie, gdy od dawna nie naprawiany fragment płotu nie wytrzymał jego ciężaru. A może było to zaplanowane? Mnich z cichym tąpnięciem opadł dobre kilkadziesiąt centymetrów w dół, po drodze zaliczając kilka głębokich zadrapań na przedramionach i udach. Ponownie zaklął w myślach i kontynuował podróż w górę.

Po chwili był po drugiej stronie, cały, tylko delikatnie ranny i co najważniejsze niezauważony… Jednak krwawił. Ocenił przepły krwi swoimi zmysłami, zgiął palce prawej ręki tworząc imitację ptasiego dziobu i wyprowadził kilka celnych ciosów w swoje punkty spustowe. Krew przestała płynąć.

Niemal natychmiast dobiegł go charakterystyczny dźwięk taczki z źle wycentrowanym kołem i stęknięcia człowieka uginającego się pod ciężarem większym niż ten do którego był przyzwyczajony.

Ciche skrzypnięcie przechylanej taczki i hurgot czegoś wypadającego ze środka, z tonami cichych plaśnięć i głosy mężczyzny i kobiety. Byli nadludzko daleko od niego, ale wciąż słyszał ich rozmowę dzięki wyczulonym zmysłom.

- Ile to już? - dobiegł mnicha zdyszany głos

- Ciał? Trzynaste? Ciężko powiedzieć jak są tak zmasakrowane. Wyglądają jakby coś je obgryzało.

- Tylko czemu my musimy dymać z taczkami?

- A chcesz żeby ludzie zobaczyli co się tutaj stało? Płacą nam za utrzymywanie porządku, myślisz że nie rzucą się na szanownego właściciela jak się dowiedzą co się tutaj miało miejsce? Tym bardziej że nie było go na miejscu? Będą się bali że to coś… cokolwiek to było, bo na pewno nie człowiek, tu wróci dokończyć robotę.

Głosy zaczęły się oddalać wraz z dźwiękami skrzypiącej taczki. Mnich przez chwilę czekał nim ruszył w przód.

Kolejne minuty upłynęły na przemykaniu od cienia do cienia, unikając patrolujących i wyraźnie zaaferowanych stróżów prawa. Nie widział, ale na podstawie ciepła na skórze szacował z której strony pada światło, a przez to i gdzie mogą być cienie. Swoimi wyczulonymi zmysłami analizował ruchy ludzi, zwracając uwagę na rozmowy i chrzęst żwiru pod butami. Zatrzymał się na chwilę, zapadając w idealnie przycięty kląb, pozwalając by dwójka strażników go minęła.

- Myślisz że naprawią budynek?

- Bez szans. Spójrz na te dziury, w niektóre wjechałbyś wozem ciągniętym przez trzy konie.

- Słyszałem że pod budynkiem były piwnice. Z pieniędzmi i innymi skarbami. Pewnie nikt nie zauważy jak coś zniknie.

- Chcesz żebym ci przypierdolił? Nie gadaj o takich rzeczach, kraść tutaj to… gwarancja stryczka. Tym bardziej że są tutaj inspektorzy.

Węchem czuł już zapach spoconych, zdenerowanych ciał, który po chwili zaczął się oddalać. Du Zan nie śledził rozmowy dalej, swoim Ki omiatał okolicę, przedłużając zasięg swojego dotyku, przeciskając się nim w miejsce gdzie normalny wzrok nie był wstanie dotrzeć.

W końcu dotarł do muru rezydencji niezauważony, ale czuł że teraz zadanie będzie trudniejsze. Teraz wyraźnie czuł że budynek uległ niemal totalnej dewastacji. Ale czuł też obecność dwóch ciał… Ludzkie. Jedno męskie, jedno damskie. Przywarł do ściany w najgłębszym cieniu i zamarł wsłuchując się w rozmowę toczoną cichym szeptem. Nikt nie mógł ich podsłuchać. Poza kimś kto miał zmysł słuchu ostrzejszy niż ten należący do nietoperza.

- … można podejrzewać że za atak odpowiada grupa… uh… bliżej nie sprecyzowanych osobników… - dojrzały kobiecy głos dyktował coś, a do uszu mnicha dobiegał charakterystyczny dźwięk pióra skrzypiącego podczas pisania po papierze.

- Może drowów? Nie ma ich dużo na powierzchni, większość osób i tak ich podejrzewa o całe zło tego świata. - zasugerował młodszy, męski głos.

- Niech będzie drowów, ale dopisz że jest to wstępna analiza postawiona dzięki znalezionym poszlakom, których nie możemy zaprezentować dla zachowania integralności dochodzenia.

- “Dla zachowania integralności dochodzenia”, zapisane… Szefowo, a nie możemy napisać że normalnie nie wiemy?

- Jak to zrobimy całą sprawa pójdzie w górę. Hrabia będzie zobligowany szukać odpowiedzi. Może jego kuzyn zacznie się wpieprzać w nasze sprawy. Słyszałam że ma na swoich usługach cyrkową bandę, składającą się z jakiegoś szczura, młodej czarodziejki, ślepego wojownika, bitnego krasnoluda i jakiejś piątej osoby… baronessy? Podobno są w miarę kompetentni. I morderczo niebezpieczni. Chcesz żeby tutaj się pojawili i zaczęli węszyć? No i wiesz… nie wyjdzie nam to na złe… - dopowiedziała dwuznacznym tonem.

- Ale to… to za dużo. Tyle zamordowanych ludzi. Tyle zniszczeń.

- Powiedziałeś “A”, musisz powiedzieć “B”. Było łatwo, prosto i korzystnie, to teraz będzie upierdliwie, trudno i wciąż korzystnie. Masz dziecko w drodze, prawda młody? Nie chciałbyś mieć gwarancji że pójdzie na najlepszy uniwersytet i nie grozi mu bieda, niezależnie od tego co się zdarzy tobie?

Przez kilka chwil panowała cisza. W końcu mężczyzna odezwał się ponownie.

- Aurelia, albo Marek. Zależy jaka płeć wyjdzie. Dla nich wszystko…

- Zuch chłopak. Ciocia wpadnie z prezentami jak tylko się urodzi. A jak u twojej żony? Moja ciąża była nie najgorsza, poza tym że jadłam za trzech i rzygałam dalej niż widzę przez pierwsze dwa miesiące…

Głosy zaczęły się oddalać, a Du Zan pozwolił sobie na ciche sapnięcie. Dowiedział się wiele z tej przypadkowej rozmowy. Na tyle dużo że powinien poinformować sojuszników… Ale nie skończył przeszukiwania rezydencji. Kolejnym krokiem było dostanie się do środka.
Du Zan przystanął na moment w proto-medytacji, przekierowując ruchy ki w jego ciele dla swoich celów i ruszył w głąb ruin. Przemykał między śledczymi skupionymi na swoich jak liść niesiony wiatrem między wrzosami pszenicy. Do perfekcji wykorzystując przewagi swojej metody postrzegania. Tym razem: niepotrzebie wychylania się za róg by widzieć co za nim jest. Nadludzkiego słuchu który ostrzegł go, że ktoś zbliża się do schodów którymi chciał zejść. Jak pająk odczekał gdy śledcza przechodziła pod nim, zapatrzona w swój notes w którym żywo coś zapisywała.

Piwnica była całym kompleksem. Widzenie Du Zana nie pozwalało mu objąć zasięgiem długości korytarza więc szybko zszedł z niego, bo nie ważne jak dobry był… liść się nie ukryje przed kimś poza jego widzeniem. Znalazł się magazynie z śmieciami które szkoda byłoby wyrzucić. Potem był kolejny. I jeszcze jeden.


W czwartym pomieszczeniu znalazł pracownię. Wielkie pomieszczenie pięć na dwanaście metrów, z arkadowymi łukami przecinającymi go w połowie dla wzmocnienia. Dwa wielkie stoły zawalone były różnego stadia ukończenia modelami architektonicznymi. Były one piękne. Szczegółowe, precyzyjne… i zdawało się, że w pełni poprawne w myśl procesu budowy. To nie były zabawy w sztukę. To były trójwymiarowe szkice budowli które miały jeszcze powstać. Pod jedną ze ścian leżały rozrzucone rozbite szczątki niezadowalającyh tworów, rozbitych na niej w gniewie niedoskonałości.

Pod jedną ścianą stały skrzynie cedrowego drewna. Bardzo miękkiego. W różnych rozmiarach. Przy innej stała gablota z pięknie zaprezentowanymi narzędziami. Część z nich była magiczna.

Wyostrzone zmysły Du Zana wskazały mu magię za potężnymi drzwiami kolejnego pomieszczenie. Wiele sygnatur magicznych o różnej mocy, ale również w samych drzwiach oraz zamku. Drzwi wyraźnie prowadziły do skarbca, ale również były zabezpieczone solidniej niż Du Zan ośmielał się testować.

Był czas na odwrót. Ruszył w drogę powrotną.

Cai 15-05-2024 12:15

Gdy mnich zwiedzał ruiny, Mari kucnęła na boku podtrzymując mimochodem zaklęcie. Była zadowolona, że na razie nie musi sięgać po bardziej zaawansowane sztuczki. Kątem okiem spojrzała na Eryka.
- Niezłych sobie wybrałeś pracodawców - trudno było powiedzieć czy było to odniesienie do uwolnienia przez Wnuka demona czy też tego co obecna drużyna wyczyniała.

- Ef ek hefða ekki hafti'huga… - zazrzędził pod nosem w jakimś lokalnym języku, nieznanym Mari - Robota JEST zająć. Płacili dobrze - wzruszył ramionami - I jestem przekonany, że to definitywnie nie było ich planem. Choć nie wiem co Wnuk miał w głowie gdy kazał demona spuścić…

- Jeśli nie jest skończony głupcem, ma najpewniej sposób na poskromienie demona - Mari powiedziała cicho i beznamiętnie.

Anáthema w ciele kruka krążyła nad miastem, podążając szlakiem zniszczeń. Przyglądając się uważniej miejscu, w którym miały swój początek. Starając się odgadnąć metody wykorzystywane przez demona. Czy szkody odpowiadały odciskom po kolczastym biczu, wielkich kłach i pazurach? Czy może ział ogniem otchłani? Towarzyszyła mu sfora przyzwanych gnolli? Zagłębiała się w naturze dewastacji, zbliżając się do jej epicentrum – rezydencji Syna.
Obleciała płot w poszukiwaniu wyrw, osłabień bariery, mniej uważnie pilnowanych rejonów. Oszacowała liczbę i rozmieszczenie osób pracujących pośród ruin. Przysiadła na zniszczonym dachu posiadłości i przyglądała się ich działaniom. Spisywali straty, wywozili ciała, odgruzowywali przejścia, żmudna i długotrwała robota, której sama obserwacja potrafiła znużyć. Niezmienność rozgrywających się scen skłoniła wdowę do odnalezienia towarzyszy, którzy planowali zajrzeć pod przysypane głazami sekrety.
Odszukała ich w niedalekim odstępie ogrodzenia, okrytych płaszczem niepozorności. Mari i Eryk, Ślepej Pięści nigdzie nie było. Wyglądali jakby na coś czekali, oddając się czasobójczej niezobowiązującej wymianie myśli. Zapewne zatem na ostatniego. Kruk mitrężył więc wraz z nimi. Podchodząc nieopodal do ciała nieszczęśnika do połowy pogrzebanego pod belkami zawalonej ściany. Mocnym dziobem wyrywał kawałki mięśni okalających sterczące ponad skórę ostrze kości otwartego złamania. Podrzucał je, kierując mięso w dół gardzieli. Posilał się, odbierając nagrodę za zgodną współpracę.

Nie minęło wiele czasu nim mnich powrócił z rekonesansu. Nic nie zwiastowało jego powrotu, gdy nagle wypadł z cieni okalających morderczy płot na ulicę.

- Dziękuję za wsparcie Mari. Ciemność kleiła się do mojego ciała jak miód do noża. - Eryk wzdrygnął się zaskoczony powrotem wojownika.

- Dowiedziałem się wiele. Tutejsi stróże prawa są skorumpowani i spróbują zamieść pod dywan wszystko to co się tutaj wydarzyło. Naszego celu nie było na miejscu w momencie ataku. Podobno był poza miastem na “polowaniu”, cokolwiek ma to oznaczać. W trakcie ataku zginęło wielu niewinnych. Część ciał została ogryziona, ale nie podejrzewam o takie działanie naszego wspólnego przyjaciela. Zdawał się zbyt pragmatyczny na takie marnowanie czasu. W podziemiach jest gigantyczny kompleks pełen śmiecia, ale znalazłem też drzwi prowadzące do skarbca, albo jego odpowiednika. Same drzwi, jak i zamek na nich emanowały magiczną aurą, podobnie jak jego wnętrze. Nie próbowałem ich forsować, dookoła było zbyt wielu ludzi. - Pięść rozejrzał się po okolicy nim wyjął z zakamarków swojego stroju zdobyczne fanty.
- Ale zdobyłem to. Magiczne narzędzia, które wykorzystywali podczas pracy nad modelami architektonicznymi. Ciężko mi powiedzieć co reprezentowały, wyglądały na zniszczone w wielkim gniewie, ale być może wywróżysz coś z narzędzi?

Mari gdy mnich wrócił wraz z cichym wypuszczeniem powietrza (co przypominało trochę techniki oddechowe) zaprzestała podtrzymywania zaklęcia. Bez słowa sięgnęła po magiczne narzędzie oglądając je dokładnie. W międzyczasie zaczęła monotonnie.
- To demon, czasem puszczają im hamulce, o ile jakieś mają. Zauważ, że zna się na transformacji, typową techniką walki tego typu zmiennokształtnych jest atak wszystkim co mają, podobnie jak bestii, łącznie z gryzieniem - przewróciła przedmiot w drugą stronę - podoba się mi te narzędzia - powiedziała oddając je mnichowi - jeśli kiedyś będziesz chciał mi sprawić nic nie znaczący upominek, to masz go pod ręką. Rzeźbią w drewnie jak w glinie.
Spojrzała gdzieś w dal nostalgicznym wzrokiem.
- Magiczne śledztwo może poczekać, czytanie z obiektów nie ma krótkiej daty ważności, ale doþóki ich nie odczytam, nie noś ich przy ciele i nie walcz nimi ani nie strugaj figurek.
Spojrzała na Eryka wyjmowanie.
- Jeśli nie chcesz usłyszeć rzeczy których wolisz nie słyszeć, polecam udać się ze swymi sprawunkami - powiedziała tym samym pozbawionym wielu emocji głosem gdy wróciła do rozmowy ze Ślepą Pięścią - skoro tak łatwo tam wszedłeś, to jest najlepszy moment aby dobrać się do skarbca. Do następnego dnia będzie więcej straży, prace rozbiórkowe, może nawet zbiorą zawartość. Dynamika zdarzeń nam sprzyja.

- Helvi'tis það - zaklął Erik po swojemu - Wierzę ci, będę za rogiem.

Du Zan westchnał delikatnie.
- Wejście nie było proste. Raczej na granicy moich możliwości, a bez twojej magii z pewnością nie dałbym rady. Mogę oszacować odległość do drzwi skarbca i proponuję teleport jeśli jesteś zdeterminowana na podjęcie tego ryzyka. Myślę że z strażnikami sobie poradzę, dając ci dość dużo czasu na pokonanie magii chroniącej skarbiec, łapiemy co się da i teleportujemy na zewnątrz?

- Myślisz, że w środku są zamknięci strażnicy? Pamiętaj, że potrzebuję czasu aby poradzić sobie ze wszystkimi problemami - powiedziała to naturalnie zupełnie nieświadoma pychy jaka z tego pobrzmiewała - w piwnicy rozumiem, że był spokój?

- Nie, co jest dla mnie tajemnicą. Mam na myśli to że właśnie w piwnicach było zatrzęsienie ludzi. Musiałem przemykać między cieniami poszczególnych osób żeby się tam dostać. Chyba że planujesz nas teleportować za drzwi.

Mari westchnęła ciężko.
- Wiesz za co wygnano mnie z akademii?

Mnich uniósł brew
- Kradzież?

Mari zaśmiała się lekko - nie był to częsty widok.
- Wezwania - wyjaśniła krótko - widzisz, większość magów musi stworzyć bardzo silną więź z przywołaną istotą lub bardziej ogólną mocą z której czerpiąc, kształtuje przyzwańca. Ja opracowałam metodę na lżejsze powiązania, nie mam mocy pod ręką, lecz po ponownym ich zestaleniu, stają się rzeczywiste. Od początku robiło mi to problemy, egzamin na Adepta Sztuk Tajemnych musiałam zdawać w Katedrze Arkanodynamiki zamiast Przyzwań - na chwilę zamilkła gryząc się w język z wyraźnym niepokojem jakby powiedziała coś za dużo - w każdym razie, liczyłam, że zostawię taką sztuczkę na inną okazję, ale łup może być tego wart. Nie zdziwiłabym się gdyby znajdował się tam nawet przedmiot mogący radzić sobie z naszym drogim przyjacielem. Potrzebowałabym braku wścibskich oczu przez dłuższy czas. Wezwę coś co przekopie się przez ziemię i skały, zrobię zwiad za drzwiami, a gdy będzie bezpiecznie, mogę nas tam teleportować. Co ty na to?
Kąt ust Mari drgnął w uśmiechu.

- Brzmi jak doskonały plan. W najgorszym wypadku będziemy się salwować ucieczką. Wątpię by tutejszy wymiar sprawiedliwości był wstanie nas doścignąć.

Upiorzyca czuła, że moc opętania słabnie, a nie planowała przedłużać więzi. Wzbiła się i wleciała w cienie podpiwniczeń rumowiska. Nie chciała ściągać na siebie uwagi paranormalnym zjawiskiem opuszczania zwierzęcego ciała, nienaturalnej materializacji. Magia rękawów opinających jej przedramiona pozwoliła ukryć się pod strojem żałobnicy jakich wiele snuło się obecnie wśród ruin. Przemierzających w smucie zgliszcza. Wędrujących od ciała do ciała w poszukiwaniu zaginionych bliskich. Z lekką obawą obserwowała zachowanie kruka. Ostatni gospodarz wszak próbował odgryźć jej palce. Dostojny ptak choć wolny, przyglądał się tylko Wdowie dziwnie spokojnym i pełnym ciekawości wzrokiem, przesuwając się po przełamanej podporze sklepienia, wpatrzony w jej rysy.


Anáthema przesłoniła twarz woalem i wyszła w światło dnia. Przemierzyła kawałek ulicy, nim ponownie zbliżyła się do Mari i Ślepej Pięści. Niepozornie, jak ktoś kto chciałby zapytać obcych, czy nie widzieli jej krewnych. Pocieszyć, wymienić kondolencjami.
- Kontynuują plan - zagaiła, przekazując cóż postanowili Treggit z Varlukiem. Z ulgą, że nie musi odstawiać już dziwnych tańco-stukotów dla wymiany informacji.
- Wnuk mógł zrobić wszystko rozmyślnie, chcąc pozbyć się osoby, która strąciła go w hierarchii – nawiązała do fragmentu rozmowy, w którym nie była w stanie uczestniczyć.
Przykucnęła, jakoby przez chwilę pogrążyła ją ni to w zaduma, ni modlitwa.
- Wiercą mnie złe przeczucia. Byle ślad naszej obecności w rezydencji, a staniemy się kozłami ofiarnymi ataku i wszystkich tych zniszczeń.

- Mogą to zrobić w każdej chwili - Mari odparła cicho - nas tutaj przecież nie ma, miasto jest zamknięte. Nocujemy w karczmie ze Treggitem.

- W teorii… do momentu aż damy się przyłapać w willi - Anáthema po ostatnim ruchu Wnuka nie była przekonana, ile oczu i jakimi metodami śledzi ich działania. – Ale zgodzę się, pretekst znajdzie się prędzej czy później, by poszczuć nas strażą. Nie bez kozery Syn pompuje w nią majątek. Przy obecnej wadze *dopisanych przewin* mogłoby to być i kilka zakonów świętych rycerzy.
Wdowa zdawała się nie przejmować, że jej podobizna może zawisnąć na liście gończym, majątek zostać przejęty, a bliscy, tych nie posiadała, poddani przesłuchaniom. Ot suche stwierdzenie faktu.
- Jeżeli przyzwaniec nie będzie trupem lub żywiołem, mogę przejąć nad nim kontrolę. Mogę również stanowić latarnię dla teleportu lub udać się na przeszpiegi, rozgaszczając się obok duszy Pięści. Zresztą, po cóż strzępić język… przecież wiesz. Zatem... cokolwiek zamierzasz, Mari - szeptem wyraziła wsparcie.

Mari dała towarzyszom znak gestem – tym samym którego używali do komunikacji podczas akcji, trochę mimowolnie – iż potrzebuje chwilę czasu. Faktycznie, było to wyzwanie – kogo wezwać. Jak znaleźć odpowiednią istotę, większą moc lub źródło pierwotnych energii, jak do niego dotrzeć. Trafić na to co będzie dla nas zadowalające. Jak ukształtować esencję przyzwańca w odpowiednią formę – wiele istot i obecności daleko było do form jakie mogłaby pomieścić bardziej statyczna rzeczywistość, nie wspominając iż, często byli częścią czegoś ogromnego, ponad miarę maga. Po tym wszystkim powinna jeszcze rozważyć uzupełnienie braków posłusznej istoty własną mocą, czyniąc ją odrobinę inną niż jest tym, czym była pierwotnie.
Tylko, że na to wszystko brakowałoby jej tak zwanej osobistej mocy. Miała wiedzę – gdy Ślepy Mnich ją skomplementował nie odpowiedziała na komplement lecz w swoim sercu się z nim zgadała. Lecz brakowało jej mocy. Lecz właśnie pycha powodowała dumę. Dumę która popychała do rzeczy poza tym co komfortowe. Więc zaczęła myśleć nad sztuczkami. Dłuższe wezwanie, może odkrycie sencji istoty przed zagrożeniami. Wezwanie semirealne? Najłatwiej było je wykonać z istotami i tak już częściowo niematerialnymi… To zawężało pole wygodnych wyborów. Odpływała myślami. Rzemiosło i ziemia.
Miała. Chyba to miała. Teraz tylko dostroić umysł do odpowiednich sztuk magicznych aby wezwać istotę. Z miejsc głęboko pod powierzchnią, w sensie fizyczny, ale ponad wszystko – metafizycznym.
Postanowiła sięgnąć po jedną ze starych mocy ziemi. Tak je powszechnie nazywano, nie były bóstwami, ale też daleko im było do zwykłych istot – pod względem zakresu świadomości, mocy, istoty ich bytu, ale także ograniczeń które nakładała na nie sama natura ich bytu. To samo nie wystarczyło aby określić je starymi mocami ziemi – wszak tego typu bytów istniało na pęczki. Musiały być stare jak sama ziemia, żyć nim ziemia wydała koncept życia, umrzeć – gdy koncept śmierci zniknie. Uczeni nazywali je bytami chtonicznymi, powiązanymi z podziemiami, śmiercią i mrokiem.
Mari nabrała powietrza w płuca gdy wyszeptała pierwsze słowa inkantacji. Dynastia Kumarbiego. Z ciemności przed światłem, z trzewi gołych skał gdzie rodziły się dziwne materiału, z mroku i żaru, żaru nie pochodzącego z ognia i serca świata, z ciemnego żaru uścisku ciśnienia zgniatającego materię w ciszy, z dziwnych prawideł poza śmiercią. Z sprytu i szaleństwa, z opowieści krasnoludów którym pokazali jak wymijać żar w ciemności, z pieśni żałobnych gdy czerń pochłonęła kolenia krasnoludów – Mari nuciła długie zaklęcie, a w świetle dnia gęstniał mrok.
Gdy wypowiadała imię istoty – Hasamili, co w nercilu znaczyło „kowal śmierci” lub „ten który wykuwa życie w śmierć” ale także „kształtuje śmierć w coś trwałego i namacalnego” cień miał już sylwetkę człowieka. Wewnątrz płynnego, falującego, niematerialnego mroku – który jakby lepił się do mijanych powierzchni – krążyły odłamki skał. Niektóre były zimnym obsydianem, lecz zdecydowana większość była gorąca, czasem wychodząc poza obrys ciemności emitowały pomarańczowy, niezdrowy żar kształtując się w oczy, zęby, paznokcie... i zaraz potem znikając w głębi sylwetki zastępowane nowymi. Na jego czole obracał się prosty, krzemienny talizman którym Mari dopełniła wezwanie, czyniąc zeń tymczasową pieczęć.


- Gebbeth, czego chcesz – powiedział powoli mową wspólną, odrobinę trudną do zrozumienia przez jego ton głosu brzmiący jak rozgniatane kamienie pod kołami powozu… zmieszane z czymś lepkim i elastycznym. I zwrócił się tymi słowami do Anáthemy. Przekrzywił powoli głowę.

Baronessa przyglądała się zaintrygowana misterium przyzwania. Powstaniu istoty zlepionej z ciemności i rozżarzonych skał. Uniosła przymknięte powieki, od dłuższej chwili trwając w niezmiennej, półklęczącej pozie. Wywołana, przesunęła szeroki rękaw, otwartą dłonią wskazując Mari. „Gebbeth”? Ludzkie ciało opanowane przez cień? Jej własny na słowo żywo się poruszył, szarpiąc się nerwowo, przywiązany do skraju wdowiej sukni. O, jakże chciałby by wybrzmiały prawdą. Anáthema go ignorowała. Początkowo budził w niej obawy. Aż zrozumiała, że jedyne co potrafi to wić się w bezsilnej niemocy. Złorzeczyć przyjmując groteskowe, szydercze kształty. Przepełniony złą wolą, podobnie jak ci, których esencją przesiąkł.

Du Zan, podobnie jak Baronessa z zaciekawieniem obserwował jak Mari przyzywa stwora. Jej wyczulone na magię zmysły z pewnością czuły jak ten omiatał swoim Ki jej zaklęcie w trakcie formowania. Jakby chciał je kiedyś skopiować.

- Bądź pozdrowiony Hasamili i pozdrów Ojca Kumarbiego – Mari powiedziała cicho, kiwając głowa.

Stwór obrócił się w jej stronę powoli. Dwa kamienie, w nierównym tempie wyłoniły się na kilka chwil z tafli mroku mniej-więcej w tym miejscu gdzie powinny być oczy.
- To taaaak – zaczął lepko – mała wiedźma porwała się na coś większego od niej samej. To dlatego… Ile obejść, ile sztuczek, aby tylko sięgnąć… Czuję pakt… Ojciec Dynastii błogosławił twą krew? Przekujemy twoją śmierć w piękne żyły… Ale…
Zbliżył się do Mari która stała nieruchomo, dłoń podniósł do jej twarzy, zatrzymując na moment przed dotykiem.
- Nie chciałabyś może złagodzić paktu, wezwać poza nim? Przybyłbym nieco mocniejszy… swobodniejszy… Przecież nie boisz się mała wiedźmo, widzę twoje brudne sekreciki. A twoje rączki są przecież tak słabe.

Coś na twarzy Mari drgnęło. Lekki grymas. Dziwna aura energii która zawsze otaczała dziewczynę zafalowała, błysk jej oczu zawirował.
- Przeszłam Ścieżki więcej razy niż liczy twa Dynastia - powiedziała chłodno.

Stwór powoli cofając dłoń przekręcił głowę na bok, nienaturalnie – człowiek łamałby sobie kark. W pewnym momencie jego mroczno-kamienna twarz straciła jakiekolwiek wyraz wraz z kolejną częścią obrotu. Może to był cykl jego formy.
- To taaaak – powtórzył z cichym trzaskiem, ale równie lepko jak ostatnio – możliwe. Przybywam zatem, a gdy umrzesz…
Zamilkł. Znieruchomiał.
- Czego sobie życzysz...

Wymiana słów upewniła Upiorzycę w opinii o Mari. Zdolna, ambitna, dla potęgi nie wahająca sięgnąć po ryzykowne metody. Pakt przewidywał zapłatę w momencie śmierci, więc zapewne nie zamierzała umrzeć nigdy. Zjawa uśmiechnęła się nieznacznie. Stroma i niebezpieczna droga, którą można było wzejść wysoko lub gwałtownie rozbić się w przepaści. Nic pomiędzy. Warta prześledzenia.
Byt wyrwany z odległej sfery przypominał o ogromie wszechświata. Bogaty w istoty i miejsca. Obecne problemy kompaniji stanowiły jedynie pył w jego materii. Niemniej należało zalegającym kurzem się zająć.
- Szukamy sposobu by przekuć kilka żyć w śmierć - Wdowa zagaiła. - Któż inny trafniej odpowiadałby naszym celom?

Stwór przekrzywił głowę odwracając się w stronę wdowy w milczeniu. Wyglądał jakby ważył jakieś słowa, może coś kalkulował. Może był po prostu lekko nieobecny swoją nie do końca typową dla siebie formą egzystencji.
- Słodki gebbeth, przejdź kiedyś ścieżki to pokażę ci jak kuć śmierć. Nie pożałujesz…

- Nie czas na to - Mari powiedziała cicho - ona ścieżki przeszła. Hasamili, nie tym razem. Wyciągniesz dla mnie kilka rzeczy, będę dowodzić telepatycznie. Najpierw jednak zrobimy kilka kotwic - czarownica spojrzała na Mnicha i Wdowę - wam też uczynić? Wolałabym jedną aby nie kłopotać się zbytnio z wyciąganiem was znowu, to zużywa całkiem dużo mocy.

Anáthema poruszyła się pod żałobnym strojem, wyprostowała.
- Pechowy wybór, Hasamili z Dynastii. Dwoje błogosławiło mi mocą – akcent na czas przeszły niósł pełne znaczenie. Stałą okolicznością rozcięcia więzów z Patronem była wszakże śmierć. Lekka ironia przesłaniała ciężar goryczy.
- Jednakże… - podążyła za dużo świeższym tematem, zwracając się do czarnoksiężnicy. - Powściągliwość na początek wystarczy, jak sądzę. Aż dowiemy się czy wewnątrz skarbca jest cokolwiek wartego wyniesienia. Jeżeli mam się rozejrzeć za piwnicą o szczelnie przysypanych wejściach by uczynić z niej tymczasowy magazyn, gdyby ogrom dóbr nas przytłoczył, stać się punktem wyjścia przeskoków... wtedy i owszem - skinęła w potwierdzeniu.

Johan Watherman 15-05-2024 16:43

- Ciekawa magia. - powiedział w końcu mnich po dłuższej obserwacji stwora. - Czuję obecność tej istoty jak pustkę, jak małą dziurę w tkaninie rzeczywistości. I zgadzam się z Anathemą, najpierw zwiad, potem ewentualne dalsze plany. Jak mówiłem wcześniej, nie byłem we wnętrzu, ale przez drzwi emanowało kilka silnych aur magicznych. Jestem przekonany że jest to warte ryzyka.
Mari pokiwała głową towarzyszom i zgodnie z tą radą rzuciła po po kolei trzy zaklęcia, ustalające punkty podróży (czy też latanie teleportacyjne jak mówiono powszechnie) - jedną stwora, jedną na Mnicha i jedną na Wdowę. Po tym oparła się o ścianę i poleciła telepatycznie stworzeniu ruszyć w drogę. Ciemno-ziemna istota bezszelestnie zanurzyła się w ziemi.

Nieludzki byt mknął bezszelestnie siedem stop pod ziemią. Przepływał przez skałę jak przez wodę, nie zostawiając za sobą śladu przejścia. Co kilka sekund raport w kółko proste hasła “zbliżam się”, “zbliżam się”, “zbliżam się”, “prawie jestem”, “sprawdzam wewnętrzne ściany”, “pułapki zauważone tylko przy oraz w drzwiach”, “wchodzę do środka”, “To mnie zgniata!”. Mari słyszała ból i ślad nieumarłego strachu w przekazie telepatycznym Hasamila.
Mari cicho westchnęła, a z jej czołą spłynęły krawe krople. Łączenie się z siłami życiowymi przyzwańców miało swoją cenę. Miało jednak zaletę, wiedziało się szybko o zagrożeniach, a te potwierdziły jej przypuszczenia. Pułapki w skarbcu. Przekazała telepatycznie stworowi polecenie, mentalnym, spokojnym głosem:
- Zejdź pod ziemię jeśli jest to możliwe.
- Nnnie… mogę… - warczał mentalnie, gdy wysiłek nie zdawał się na nic. Ból zaczął wykrzywiać Mari twarz gdy stróżka krwi pociekła z nosa. Dziewczyna odwołała koncentrację. Niezrażona wyjęła z kieszeni kawałek bandażu którym pohamowała krwotok z nosa.
- Jeszcze nie koniec - powiedziała powoli wzruszając ramionami i… ponownie wezwała stwora, rozpoczynając śpiewną inkantację.
Z mroków ziemi wyłonił się sponiewierany przywołaniec. Choć bez twarzy… to dało się wyczuć grymas niezadowolenia.
- Bądź powitany Kowalu Śmierci - Mari kiwnęła głową - jeśli uraduje to twoją Dynastię, dla mnie też to nie było łatwe - schowała zwinięty opatrunek w kieszeń - opowiedz coś widział, a po tym zbliżymy się raz jeszcze, tylko ostrożniej.
- To cię będzie kosztować… - warknął niezadowolony cień, ale był to pusty gest, chociaż Mari nie wątpiła, że kolejna podróż Ścieżkami może być odrobinę mniej komfortowa. Ale też czuła, że Dynastia nie ma do niej urazy (a przynajmniej nie większą niż do wszystkiego co żyje w świetle) - Coś na mnie spadło. I uniosło. Oślepiło. Zgniotło. Jak świadomy śluz.
- Bardzo dobrze - Mari powiedziała cicho - pójdziesz tam raz jeszcze i spod ziemi wykryjesz pułapki, a potem kosztowności. Nie będziesz wracać.
Łeb stwora przekręcił się bokiem. Chyba zastanawiał się co powiedzieć. Ale też czuć było zeń gniew, ale gniew dziwnego rodzaju. Może wstyd, gdy istotę z dna świata i ciśnień - nawet jeśli w kulawej formie przekutej esencji - właśnie prawie zmiażdżono. Ponownie zanurzył się w ziemię.
Po długich chwilach Mari wysłuchiwania lepkiego głosu stwora (nawet w myślach jego głos ociekał tą dziwną lepkością) odwołała robiąc mimowolny gest ręką.
-Trzy pułapki, przy drzwiach, w zamku, za drzwiami, w środku pewnie szlam. Skarbów wychodzi pięć tysięcy monet, ale nie ma tam absolutnie nic interesującego - mimo cichego głosu nie kryła rozczarowania - z mojej perspektywy uważam to za grę nie wartą świeczki. Mamy ważniejsze rzeczy, straciłam na to trochę mocy i krwi, ale nie straciliśmy praktycznie czasu.

Du Zan skinął głową.
- To dużo gotówki, ale nic nadzwyczajnego. Nie warto się kłopotać. Dołączmy do naszych towarzyszy i przygotujmy kolejne kroki.
- Można jeszcze poszukać Wnuka - Mari zasugerowała niezbyt przekonana - decyzja po waszej stronie.
- Nie mam umiejętności niezbędnych do tropienia celu w mieście - odparł mnich, wzruszając przy tym ramionami - ani siatki szpiegów. Musimy poczekać na Tregitta.
- Aczkolwiek, jeżeli konflikt rozciągnie się w czasie, uderzenie w finanse przyniesie wymierne korzyści… - baronessa dopowiedziała. - Gdy jedynie pękata sakiewka trzyma przekupnych pachołków przy Synu. Obniżenie wynagrodzeń, zwiększenie ryzyka śmierci… szybko zawiną ogony.
Zbierała myśli.
- Zaiste, najbardziej namacalny trop to karczma. Najmici i wierzchowce. Konie zazwyczaj mają swoich jeźdźców, którzy nie dzielą się grzbietami. Reszta to praca u podstaw. Pozostałe włości, publiczne obowiązki, nawyki trudne do wyzbycia, nawet gdy otchłań puka do drzwi. Temat nie do zamknięcia w jeden dzień…
- I tak powinniśmy zostać w mieście - Mari podsumowała swoje przemyślenia - zawartość skarbca to żart, Varluk nosi porównywalne bogactwo na grzbiecie - powiedziała cicho, lecz z wyraźną ironią wycelowaną w stan posiadania Syna - skoro już w pierwszy dzień działo się dużo, dużo też może się stać. Dziś zużyłam dużo osobistej mocy, ale mogę pomyśleć jak uzyskać jeszcze więcej informacji. Mamy przewagę zaskoczenia, nikt nie wie, że jesteśmy w mieście, nawet nie wystawiliśmy ludźmi, co najwyżej ktoś przygodny mógł as dojrzeć.
- Posądźcie mnie o wiele, lecz nie o cierpliwość plecenia wyraźnego wzoru luźnymi nićmi - Anáthema wsunęła dłoń pod kaptur, poprawiając włosy - nadto obserwacja skorumpowanych strażników, gdyby Pięść mi ich wskazał, prędzej czy później napotka miejsce, gdzie przestaną wielbić Norgorbera chciwością, a zaczną nieodzowną rolą w morderstwie. Nawiasem, interesujące wydaje się oddanie lekką ręką, jakby nie było młodemu bogowi, równie wdzięcznych aspektów.

Lekko zdumiona uczyniła dygresję, zdając sprawę z przeważających pobudek pośród kultystów i zapewne większości oprychów Golarionu... z wyłączeniem vel Vivara, on był biedny. Fundusze inwestował w kosztowną kolekcję istot z Otchłani, pasjonat.

Kolejne idee, które mogłaby z pożytkiem dla sprawy zrealizować, ginęły rozbite falami o klify zwątpienia. Ni to obserwować wille z nadzieją aż Syn osobiście się zjawi, ni to czekać aż Akata zniszczy kolejną część miasta. Po kres dni błądzić w biurokratycznym chaosie gmachów z rejestrami, aktami nadań, lenn, własności... Postanowiła zająć się czymś prostszym, w zasięgu. Szukaniem w okolicach zapadniętych domów inspirujących przedmiotów używanych w gospodarstwach, które się z nich wysypały jak karty z szalbierskiego kapelusza. Wystarczająco dużych by dało się w nie wniknąć. Na tyle giętkich by dostosowywały się do skomplikowanych kształtów. Cienkich by przechodziły przez ciasne szczeliny i posiadających metalowy element, poddający się mocy telekinezy. Jak lina z okuciem, hakiem lub ogniwem łańcucha...

- Pozostanę jeszcze w okolicy. Dalej, może dla bezpieczeństwa sprawdzę, czy niższa część kompanii nie wpakowała się w kłopoty - dała znać o swoich zamierzeniach.

- Planowałam też tu zostać na noc, mogę sporą część dnia spędzić pod postacią ptactwa, dodać do tego odpowiednią magię wróżbiarską, może napotkam ciekawe emanacje. Ale jeśli tak, musimy zdecydować się o miejscu noclegu i zbiórki. Wolałabym teraz nie zatrzymywać się u rodziny która mnie gości. Masz coś dyskretnego - zwróciła się do mnicha - nawet względnie suche miejsce pod mostem jest dla mnie zadowalające - powiedziała monotonnym głosem.

Mnich pokiwał głową twierdząco.
- Spędziłem kilka nocy wśród tutejszych bezdomnych, myślę że znajdę nam schronienie nie przyciągające uwagi. Aczkolwiek nie gwarantuję przyjemnych doznań zapachowych.

Na kilka sekund zapadła cisza, nim Du Zan odezwał się ponownie.
- Możemy też odwiedzić miejscową siedzibę straży. Oczywiście nieoficjalnie. Wiemy już że są umoczeni, może mają u siebie jakieś dowody swoich występków i tego jak wcześniej pomagali kultowi. Leniwy smok nie kryje swojego skarbu.

- Wolałabym się nie pokazywać - Mari podsumowała po chwili namysłu - podczas szturmu mnie nie widziano, podczas ataku na nas tylko przelotnie, wiedzą o mnie tyle co z naszych wcześniejszych działań. To jest spora zaleta - zamyśliła się - to gdzie się spotykamy wraz ze zmierzchem?

- Proponuję na głównym placu, obok sklepu z dewocjonaliami. Rozejrzę się za dobrym miejscem na spędzenie nocy i poprowadzę nas stamtąd.*

***


Resztę czasu do noclegu Mari wykorzystała w sposób iście lotny - i to dosłownie. Przybierając postać tym razem wrony, postanowiła oblecieć okolice ruin posiadłości okręgami, nieśpiesznie - mając cały czas na sobie zaklęcie percepcji przybyszy z innych planów. Nie była to magia wielkiego zasięgu, przez co wielokroć Mari-ptak przelatywała traktami pieszymi nad głowami ludzi i przysiadła na dachach budowli lub pchała się na strychy. Nie miała w tym wiele nadziei na wielkie odkrycia, ale też co innego miała zrobić w tym czasie? Po prawie - był to pretekst aby polatać. Lubiła naprawdę zmieniać formy.

***


Mari wróciła do mnicha po swoim popołudniowym oblocie okolic miasta, zmieniając powtórnie postać na ludzką w wygodnym zakamarku.

Mnich miał już w głowie miejsce które mogło odpowiadać ich wymogom. Szybko poprowadził Mari brudnymi uliczkami, do których nie zaglądali porządni obywatele. A i margines społeczeństwa bał się wystawić nos poza granice swoich drzwi (albo innego schronienia), w związku z ostatnimi wydarzeniami które miały w tym mieście miejsce. Powietrze było ciężkie od zapachu spalenizny i strachu. Strachu przed powrotem tego czegoś co zrównało szlachecką rezydencję z ziemią.

Pokonywali kolejne metry ubitej ziemi, tylko na chwile przemykając przez szersze, brukowane ulice, aż dotarli na mały, opustoszały o tej porze, plac budowy. Budynek który powstawał miał położone fundamenty i około metra ceglanego muru. Sam opierał się o swojego sąsiada, postawionego dużo dawniej, z słabo dopasowanych kamieni, utrzymywanych ze sobą tylko i wyłącznie siłą zaprawy murarskiej. Bloki nosiły gęste, zielone brody mchów i porostów, ale Du Zan tego nie widział. Czuł raczej jak nierówności w skale wypełnione były przez malutkie wysepki życia, desperacko trzymające się tej powierzchni.

Wskazał dłonią wąski przesmyk między nowo powstającym murem, a starą budowlą.

- Będzie dość ciasno, ale po kilku metrach ścieżka skręca w prawo. Oddychaj spokojnie, jeśli się zaklinujesz pomogę. - powiedział mnich, taksując sylwetkę Mari swoimi nadnaturalnymi zmysłami - Ale w pasie i barkach jesteś zdecydowanie smuklejsza niż ja, nie powinnaś mieć problemów. - dodał i ruszył przodem.

W końcu wypadł na mały, trójkątny, wewnętrzny plac między starymi budowlami, a który z jakiegoś powodu był niezagospodarowany. Choć z drugiej strony jego powierzchnia była niewiele większa od rozmiaru przeciętnej więziennej celi. Z dwóch stron otoczony był przez niezbyt wysokie kamienne ściany, podobne do tych które oglądali przechodząc przez wąski przesmyk. Sięgały najwyżej do poziomu piętra, i może jakiegoś niskiego poddasza, ale z tej perspektywy ciężko było to ocenić. Z trzeciej ku niebu ciągnęła się drewniana konstrukcja, z dziewiczym oknem gdzieś wysoko, na poziomie trzeciego piętra, tak że osoba wyglądająca z niego mogła patrzeć ponad poziomem niższych, kamiennych budowli.

Na błotnistej ziemi leżały dwie spore deski chroniące przed wodą na których leżał zaskakująco czysty koc w kolorze oliwkowej zieleni. Oprócz tego nie było tu niczego więcej.

- Witam w moim tymczasowym lokum. - rzucił Du Zan, podając przeciskającej się mistrzyni magii rękę i przeciągając ją przy tym przez ostatni, najwęższy odcinek - Jedna droga bezpośredniego wejścia i wyjścia, w razie potrzeby kamienne mury są dość łatwe do wspinaczki, a drewno na tyle cienkie że można się przez nie przebić do wnętrza. Jedyny minus to hałasy, drewniany budynek jest burdelem, ale bezpośrednio przez ścianę jest komórka z miotłami i środkami czystości, a dalej prowadzi do kuchni i “baru”. Kamienne budynki natomiast to wielorodzinne czynszówki. Dachy mają delikatne spadziste i śliskie. Po drugiej stronie obydwa budynki stykają się na trójstronnym skrzyżowaniu. - mówiąc to Pięść żywo gestykulował, wskazując poszczególne punkty zainteresowania.

- Wystarczą mi dwie godziny odpoczynku by zregenerować siły. Proponuję żebyś objęła pierwszą wartę, scentruję mój umysł, duszę i ciało i resztę nocy dopilnuję naszego bezpieczeństwa. - zaproponował Du Zan siadając na kocu i poklepał zapraszająco miejsce obok siebie.
Mari usadowiła się w miejscu siadając. Wyglądała na zamyśloną.
- Przeleciałam się po mieście, najprawdopodobniej nasz drogi przyjaciel przebywa na granicy krasnoludziej diaspory a jednej z biednych dzielnic z nią graniczących. Nastawiona byłam wyłącznie na wykrywanie demonów, zatem mało prawdopodobne aby był kto inny. Może będzie się poruszał, a może mamy jego norę - podsumowała cichym, monotonnym głosem biorąc torbę na kolana - a teraz potrzebuję chwili aby doprowadzić się do porządku, za chwilę wrócimy do rozmowy.
Mari zamyśliła się na kilka chwil, po których najpierw rzuciła na siebie dogłębne zaklęcie leczące, wyraźnie rozjaśniające jej skórę oraz sprawiając, że nawet mimo braku odpoczynku ślady po obrażeniach których doznała przez translokację obrażeń przywołańca były już przeszłością. Potem wyśpiewując inkantację namalowała na ścianie magiczny glif, wokół którego zaklęła aktywację podstawowej bariery. Sam znak był dośc interesujący, Mari co prawda nie wplotła w niego osobistej runy (co było częstym zwyczajem wśród magów) ale widać było w tym esencję jej stylu, niemal bluźniercze dla wielu połączenie praktyk bardzo pierwotnej magii wiedźm, druidów, niektórych odległych kultów, a obok tego - starannie nakreślone symbole wprost z podręczników akademii. Wszystko tworzyło działającą całość która jakimś cudem nie rozlatywała się od wewnętrznego dysonansu pływów magicznych.
- Powinno wystarczyć na więcej niż połowę nocy - stwierdziła cicho - należy mi się odpoczynek… Ale - dodała po chwili równie monotonnie - mogę dotrzymać ci towarzystwa. Nie rozpowiadaj tego w towarzystwie - widać było, że dziewczyna podjęła jakąś ważną dla siebie decyzję - bo ja naprawdę, ale to naprawdę lubię spać. Ale nie muszę wcale - wzruszyła lekko ramionami usadawiając się wygodniej - jeść zresztą też lubię.
Mnich uśmiechnął się lekko.
- Są to przyjemności których ciężko sobie odmówić. - zgodził się, obracając kciukiem metalową, prostą obrączkę którą nosił na serdecznym palcu - Dzięki darom mojego patrona też nie muszę jeść, ale czasem brakuje mi kuchni z rodzinnych stron.
- Ja cieszę się z nieznanych smaków - Mari powiedziała cicho - czasem smakuje mi coś co nie powinno - to ostatnie dodała z dziwną nutą smutku, zamyślając się.
Mężczyzna pokiwał głową, ale nie odpowiedział na słowa Mari. Zamiast tego zamknął oczy i pozwolił by jego zmęczony umysł i ciało znalazły chwilę wytchnienia.

Arvelus 24-05-2024 13:51

[media]https://t3.ftcdn.net/jpg/05/85/83/64/360_F_585836415_qbRaID071NE9jdzTK2mLzzhQ35LIO7Dm.j pg[/media]

Zielona Brama pozostała daleko w tyle. Ostatnie spojrzenia omiotły ją, nim w końcu zniknęła za kolejnym wzniesieniem, za lasem, za horyzontem. Za poczuciem niespełnionego zadania.

I nie była to ich wina. Czasem można nie popełnić żadnego błędu i wciąż nie osiągnąć sukcesu. Rozpracowanie tak ogromnej siatki wpływów i koneksji bez ryzyka wywołania kryzysu politycznego było niemożliwe, a ich pracodawca wyraźnie ich przed tym przestrzegał... i nawet bez tego zagrożenia mogli nie być w stanie tego dokonać. Kult mógł okazać się zbyt potężny, przerastając ich możliwości.

W końcu była ich tylko piątka.

Wszyscy potężni. Wszyscy wybitnie kompetentni. Wszyscy obdarzeni wieloma własnymi siłami i bardzo niewieloma słabościami.

Ale wciąż tylko pięcioro…

Przeciw nieokreślonym legionom dowodzonym przez potężnych magów o licznych znajomościach, którzy pchnięci odpowiednio głęboko w desperację, z pewnością gotowi byliby… w zasadzie na co? Nie wiadome były zasięgi ich mocy oraz wpływów. To była pewna droga do problemów z władzą Drugiego Eshal.

Nie było tu dobrego wyboru, tylko mniej złe, ale… przy samych złych opcjach ta najmniej zła musi zostać uznana za dobrą, prawda?

Zatem zostawili Zieloną Bramę za sobą, kierując swe kroki ku Jeleniemu Rozstajowi. By zdać raport, by przyjąć kolejne rozkazy, a po drodze zgarnąć wynagrodzenie.

[media]https://i.ibb.co/MhY9RQ6/ftre.jpg[/media]

Księżyc błyszczał wyjątkowo jasno tej nocy. Opuścili Zieloną Bramę dwa dni temu i teraz byli o sześć godzin marszu do Zbożyc, gdzie mieli spędzić noc w ciepłych i wygodnych łóżkach. Tam mieli uzupełnić zapasy i nabrać sił przed wyprawą przez Góry Widmowych Grzbietów, na drugiej stronie których czekał na nich Jeleni Rozstaj.


Za niecałą godzinę słońce miało sięgnąć swojego zenitu.
Strzały skończyły się już po obu stronach i ani ludzkie długie nie mogły zostać wystrzelone z goblińskich łuków, tak i zbyt krótkie i prymitywne nie nadawały się dla obrońców Zbożyc.

Rwąca i głęboka Moza porwała już kilka goblinów co poczuły się odważne i nie doceniły jej mocy. Postawiony na moście ostrokół i mur włóczni za nim zniechęcały do szarży, ale obrońcy Zbożyc również nie byli w sile by kontratakować. Pozostawali w impasie.

Dziesiątki goblinów z ujeżdżanymi pająkami, wilkami i dzikami, dowodzone przez parę orków na pobliskim wzgórzu.


Zostali zauważeni pierwsi i nie minęły dwie minuty nim nie przyczłapał do nich pieszy goblin. Wyraźnie widać było, że boi się śmiałków przed którymi stał, ale bardziej bał się gniewu tych co go tu wysłali.
- W nazwa voorsitter Jorin… leier Kendra pyta czy chcecie inmeg? Beveel udać w dalej droga. Jeśli nie… - Goblin był… zwyczajny. Przestraszony wyraźnie śmiałków księcia vel Yorke, ale bardziej tych co kazali mu do nich wyjść, ale gest kciuka wyżnającego “uśmiech” na gardle nie pozostawiał wątpliwości co do natury groźby, nawet gdy aż tak łamał podwspólny.

Sindarin 27-05-2024 08:54

Wykonali zlecone przez vel Yorke’a zadanie, poniekąd… Komórka kultu w Zielonej Bramie została efektywnie zneutralizowana, zrobili to także bez afiszowania się swoją obecnością. Jej przywódcy wciąż pozostawali wolni i swobodni, a to niepokoiło Treggita znacznie bardziej niż panoszący się po Drugim Eshal demon – wszak ten póki co będzie głównym utrapieniem kultystów. Szczurak wielokrotnie analizował spotkanie z Akatą, próbując znaleźć lepszy jego scenariusz na wypadek przyszłej konfrontacji. Czart dysponował, poza imponującą potęgą, nietypowymi zdolnościami zmiany kształtu i metodami poruszania się, a to oznaczało, że nawet gdyby zdecydowali się z nim walczyć, mógł łatwo się wycofać i ukryć, co efektywnie zniwelowałoby ich poświęcenie. Dogadując się z nim pokojowo, zyskali znacznie więcej: dalsze kłopoty dla kultu, a dla nich czas na przygotowanie się.
A przynajmniej tak sam siebie przekonywał…

***

Ranek przed wyruszeniem w drogę powrotną do Jeleniego Rozstaju był dla Treggita wyjątkowo pracowity. Niemal od samego świtu siedział w papierach, pisząc list za listem, w duchu śmiejąc się, że najlepszą inwestycją ostatnich lat było kupienie magicznego pióra z niekończącym się atramentem. Pierwszą sprawą było załatwienie bieżących zobowiązań – rodziny Eryka i cwaniaczka z Pijanego Mnicha potrzebowały prostego, a niewątpliwie szerokiego wsparcia. Na szczęście praktycznie każda komórka jego siatki dysponowała specjalistami od najbardziej brutalnej, bezlitosnej i brudnej działalności: biurokracji i legislacji. Przy okazji sporządził też krótką notatkę odnośnie kapitana Gallacolta – miał dostawać preferencyjne traktowanie, jednocześnie będąc dyskretnie indagowanym odnośnie użytkowniczek magii w straży miejskiej. Szczurak uznał, że będzie to wolny i niekoniecznie skuteczny, ale z pewnością bezpieczny sposób na identyfikację kobiety, która pomagała Wnukowi. Dokładniejszy wywiad mógł zawsze zlecić później, a tymczasem nie chciał znowu wpaść w centrum zainteresowania lokalnych siatek szpiegowskich, które i tak wiedziały o nich zbyt wiele.
Dopiero potem zajął się tematami przyszłościowymi. Mając pewność, że lokalny kult jest jedynie częścią znacznie większej organizacji, Treggit skonsolidował wszelkie informacje, które udało im się na jego temat zdobyć, tworząc listę „symptomów” wskazujących na to, że w danej społeczności działać może kolejna jego komórka. Tą rozesłał do przedstawicieli swojej frakcji w pobliskich miastach i księstwach, przestrzegając współpracowników i prosząc o ewentualne odpowiedzi. Ta epistolarna harówka nie skończyła się wraz z wyjazdem z Zielonej Bramy. Każdego ranka, alchemik wypisywał kolejne listy, i korzystając ze zwierzęcych posłańców, rozsyłał je we wszystkie strony. Mając za sobą traumatyczne przeżycia w archiwach lokalnego ratusza uznał, że poszukiwanie pozostałych interesów i posiadłości zarówno Syna jak i Wnuka w innych miastach lepiej będzie przeprowadzić z poziomu ulicy, a nie dokumentów.
Kończąc, cieszył się, że zbliżali się już do Zbożyc, bo zaczynał mu się kończyć papier…

***

Treggit spojrzał na goblina, markując lekceważenie.
- Klan Gaashaan Dhagax jest daleko od domu - stwierdził w podwspólnym - Wódz Jorin będzie chciał z nami porozmawiać. Z naszą pomocą droga do wielkich łupów będzie otwarta. Zaprowadzisz nas do niego - stwierdził nieznoszącym sprzeciwu tonem.
W tym czasie trzymana za plecami dłoń pokazała kilka gestów. “Podstęp. Gotowość. Cios w serce.
Treggit wyraźnie widział, że goblin nie zrozumiał kilku słów i niektórych znaczenia nie udało mu się wyciągnąć z kontekstu, ale chyba dość zrozumiał… zielonoskóry rozejrzał się to w lewo to w prawo jakby szukając skąd ratunku co wie, że nie nadejdzie, bo od kiedy los litował się nad biednymi goblinami?
- Voirsitter Jorin tu nie ma. Leier Kendra mnie zbije, baie... jeśli nie przyniosę duidelike odpowiedzi... smeek... proszę...
- W nazwa voorsitter Jorin… leier Kendra zapytuje, czy pragniecie inmeg? Rozkazuje udać się w dalszą drogę. Jeśli nie… - powtórzył nie tylko słowa, ale i gest podrzynania gardła ręką drżącą jakby odpaść miała.
- Kurde bele, szkoda że nie ma z nami mojego teścia. Aż by staremu ręce drżały na perspektywę odesłania takiej bandy w niebyt - Varluk mruknął do Du Zana.
Będzie kiedyś musiał poprosić o korepetycje z goblińskiego. Teściu mówił że nienawidzi tego języka ale nie było innego sposobu by pokraki przesłuchiwać. Z resztą na „ofertę” którą im przedstawiono chętnie by odpowiedział. Szczególnie że był niepocieszony tym w jakim stanie zostawili Zieloną Bramę.
Mnich wzruszył ramionami i odpowiedział cicho w wspólnym.
- Gobliny nie są częstym widokiem w Tian Xia. Wolałbym uniknąć konfliktu, nie mam w tym żadnego interesu.
- Akurat w ich pacyfikacji mamy bardzo duży interes. - odparł stanowczo Varluk - Stanowią zagrożenie dla wsi i podróżnych a z czasem eskalują zagrożenie. Poza tym.. czuję niedosyt po ostatnich dniach.
Mari powoli westchnęła z pewnej odległości przysłuchując się rozmowie, pozostawiając Treggitowi goblina, a swą uwagę poświęcając dialogowi towarzyszy. Sama widziała w tym okazję, albo do ataku z zaskoczenia albo do dowiedzenia się w czym rzecz - o ile nie chodziło wyłącznie o prosty rabunek.
Treggit westchnął widząc, że goblin pojął niewiele z tego, co powiedział. Spokojnym gestem pokazał mu, żeby poczekał chwilę, jednocześnie sięgnął do jednej z wielu sakiewek przy pasie. Wydobył z niej szczyptę brązowego, lśniącego proszku, który wysypał na dłoń, po czym wciągnął nosem. Kichnął, gdy otoczyła go delikatna magiczna aura, dostrajająca szczuraka do zbiorowej nieświadomości każdej inteligentnej istoty w okolicy. Gdy odezwał się, jego słowa były zrozumiałe dla wszystkich wokół - nieważne, w jakim języku mówił.
- Powinieneś mnie teraz dobrze rozumieć. Jeśli nie ma tu wodza Jorina, zaprowadź nas do Kendry, możemy wam pomóc zająć się tamtymi - ruchem głowy wskazał na ostrokół - Wódz cię wynagrodzi, jeśli dzięki nam Kamienne Tarcze będą potężniejsze.
Goblin wyglądał… żałośnie. Rozumiejąc co się do niego mówi wcale nie został pocieszony.
- Panie szczurze… Kendra mówi, idźcie stąd. Nie gadajcie z nią… jak was przyprowadzę, to mnie zbije. Bardzo mocno. Proszę… idźcie już…
- Jeśli stąd odejdziemy i nie porozmawiamy z Kendrą, to może wam stać się coś znacznie gorszego niż pobicie. Myślisz, że tamci nie wezwali jeszcze pomocy z innych miast? Nie mamy czasu na przekomarzanie. Zaprowadź nas, a potem się gdzieś schowaj, zagadam ją, aż zapomni o tobie.
Niepocieszony goblin załamał ręce i kiwnął tylko głową, wyraźnie już drżąc na myśl o karach jakie go spotkają.
Poprowadził drużynę od frontu, a gdy wyszli na otwarte pole jeden ludzi za rzeką podbiegł do jej brzegu, a za nim jego (najwyraźniej oswojony) sowoniedźwiedź uzbrojony w pancerne płyty.
- Zarąbią was! - krzyknął ile miał sił w płucach - Biegnijcie do nas! Po naszej stronie macie szanse!
Natomiast Varluk korzystając z drobnego zamieszania napomknął drużynie o tym, że gobliny wyposażone są w prymitywne miotacze sieci. Sprzęt gównianej roboty, rozpadający się po parunastu strzałach, ale wciąż mógł być problemem. Arkana, jak drużyna nazwała się podczas wcześniejszego postoju zignorowała ostrzeżenia. Wiedzieli co robią. Chyba.
Zbliżywszy się dostrzegli proporzec w rękach orka, wcześniej wzięty na jakąś szmatę na gałęzi. Był brunatny i brudny. Na nim krwią wymalowany był jakiś nie mówiący nic konkretnego symbol.
Dziesiątki, może ponad setka oczu patrzyła prosto na nich szykując się na wydarzenia. Wszyscy gotowi do walki która najwyraźniej się szykowała, ale posłuszni rozkazom dwojga orków górujących nad nimi jak bogowie.
Zbliżając się słyszeli wyszczekiwane polecenia. Gobliny wyszły naprzeciw Arkanie, ale nie zbliżały się jeszcze na mniej siedem metrów. Powoli ich otaczały.
- Tyle starczy! - ryknęła z mocą opancerzona orczyca na dziku wielkości konia, z kostnymi naroślami, wypustkami i płytami chroniącymi ciało. Czerwone ślipia bestii wpatrywały się groźnie w nowoprzybyłych. Duch nie został złamany.

Arkana zatrzymała się na około trzydzieści metrów przed i pięć metrów pod orkami.
- Gelk! Wracaj do hordy! Módl się byś zginął nim cię wybatożę! - warknęła w orczym.
Goblin pisnął cichutko i pobiegł ile sił w nogach by ukryć się w szeregach i anonimowości innych mas goblinów.
- Wy! - Kendra wróciła do wspólnego - Droga daleka przed wami! Wynoście się nim tu ją zakończycie!
Mari czekała aż pierwszy odezwie się szczurak, przyjmując za pewne jego rolę drużynowego negocjatora. Sama nie wyglądała na szczególnie zmieszaną towarzystwem orków i goblinów, a przynajmniej nie bardziej niż w towarzystwie bardziej cywilizowanych ras o bandyckim usposobieniu. Większośc jej głowy skrywał kaptur, a sylwetki - płaszcz. Nie chciała zwracać na siebie uwagi, a z racji na swą posturę była dogodnym obiektem zaczepek.

- Udanych łowów i tobie, Kendro z klanu Kamiennych Tarcz! - odkrzyknął Treggit, starając się ignorować hordy goblinów dookoła - Czy nie szkoda sił na naszą czwórkę? Straciłabyś ludzi bez zysku, a wasze cele tutaj nie są jeszcze spełnione - machnął ręką w stronę ostrokołu - I wygląda to na impas, który możemy pomóc przełamać na waszą stronę! Pomów z nami, bez przekrzykiwania się z odległości, a wiele na tym zyskasz!
- Macie czas by się wycofać nim moje gobliny was otoczą. Potem zbyt łatwym celem będziecie by nie skorzystać! - odwarknęła, odporna na elokwencję Treggita… a gobliny otaczały ich już w całym półkolu i wciąż posuwały się dalej.
Szczurak był zaintrygowany. Zielonoskórych najwyraźniej wcale nie obchodziło zdobycie Zbożyc - co zatem? Gestem przekazał towarzyszom “Trudna widownia. Atak? Wycofanie? Propozycje?” W myślach odliczał, ile jeszcze czasu działał będzie magiczny proszek.
- Nie widzę powodu, by siłą przebijać się przez twoich niewolnych. Odejdziemy, jeśli trzeba. Co mamy przekazać odsieczy zmierzającej właśnie do Zbożyc? - rzucił, blefując nieco na oślep, głównie dla podtrzymania rozmowy i dając towarzyszom czas na planowanie.
- Co powiesz na pieczoną zieleninę? - spytał Du Zan Varluka, w trzeszczącej mowie Planu Ognia. Słyszał że negocjacje Tregitta nie szły zbyt dobrze - Powtórzymy inferno tartaku?
Mari słyszała wymianę zdań w mowie ognia którą co prawda per se nie władała, ale ton wypowiedzi oraz płomienne brzmienie zrazu skojarzyły się jej z pożarami które po walce sama musiała zgasić.
Treggit poczuł pancerną dłoń krasnoluda na ramieniu.
- Idziemy. - rzucił i pociągnął nie próbującego nawet przez moment protestować szczuraka poza zamykający się krąg.
Przy całej mocy drużyny głupio było się dać otoczyć i zostać zalanym ilością gobasów. Orkowie nie okazali się tępi jak buty i nie pozwolili do siebie podejść. Nie wyglądali też na kmiotków którzy padną od paru kopniaków czy ciosów młotem a to znaczyło walkę z gobosami na plerach.
Varluk spodziewał się od orków wyzwisk i kpin ale był za stary by się tak dać sprowokować. Szczególnie że miał już plan.
Most wydawał się idealnym przewężeniem do obrony. Trzeba było po prostu podejść do tego po staroświecku.
Decyzja zapadła. Mnich przyjął defensywną postawę i ustawił się tak aby blokować drogę goblinów do reszty drużyny. Zaczął się wycofywać i omiatał przy tym otoczenie swoim Ki, w napięciu czekając na potencjalny atak.

Zaalaos 31-05-2024 20:42

Treggit omiótł ostatni raz spojrzeniem Kendrę oraz towarzyszącego jej orka. Dostrzegł… uśmiech uzbrojonej w kły gęby. Nie kendrowej… ona miała hełm kryjący mimikę. Ale jej partner bezczelnie się uśmiechał półgębkiem. On widział, że drużyna zmierza do mostu… on wiedział, że walka z tamtąd zapewni im znacznie lepszą pozycję obronną… i odpowiadało mu to. I wiedział, że Kendra też to wie, bo nawet nie pochylił się by jej o tym wspomnieć.

Oboje wiedzą…

Kendra wyszczekiwała rozkazy będące w dwóch trzecich groźbami i gobliny grzecznie podążyły w pewnej odległości za drużyną, nie pozwalając poczuć się bezpiecznym.

Tymczasem ludzie po drugiej stronie mostu już, współnym wysiłkiem, unieśli ostrokół kilka cali w górę i unieśli go półtorej metra w tył… nie ściągając go z mostu, ale dając możliwość przeskoczenia nad barierką na brzeg rzeki…
- Szybko! Póki się nie rozmyślą! - ponaglał czarnowłosy łwoca, za którym krok w krok podążał pancerny sowoniedźwiedź.

- Wygląda na to Treggit że schadzka z muskularną panią nie wyszła. Tym razem zrobimy robotę to po mojemu - mruknął do szczuraka krasnolud.
- Nie liczyłem na wiele - odparł, kryjąc ulgę - Ale wiemy już więcej nic chwilę temu.
Przeskakując przez przeszkodę mruknął słowo podziękowania. Spojrzał jeszcze raz na hordę za rzeką po czym ogarnął wioskową stronę rzeki. To nie wyglądało dobrze. Zwrócił się do łowcy wyciągając rękę na przywitanie.
- Jestem Varluk Zharrmus Varluksson z Ogniokrwistych. - przedstawił się - To Mari, Treggit i Du Zan.
- Renald Strohm - przedstawił się wyraźny lider obrońców. Był postawnym mężczyzną w średnim wieku i ciemnych włosach oraz spojrzeniu. W bliznach i twarzy znać było hart dawnych lat.
- Moja córka Jessebel - wskazał młodą kobietę o włosach długich i prostych, w kolorach jasnego kasztanu. - Leontius, Sylvan, Armand, Cedrik no i Zubin - wskazał na końcu swojego sowoniedźwiedzia po swojej prawicy.
- Z rana doszło do tego starcia, straciliśmy wielu dzielnych chłopców i kilka nie mniej dzielnych dziewczyn, ale od pięciu godzin, jak się wycofaliśmy za most tylko czekają. Nie wiemy o co chodzi. Jesteście w stanie nam pomóc? W Zbożycach teraz w panice wyrabiają strzały, ale nie mamy dużych możliwości. Dotąd używane były głównie do łowiectwa. Jesteście w stanie nas wspomóc? Widać, żeście więcej niż podróżni wieśniacy…
Skinął głową Varluk każdemu z przedstawionych.
Jego wzrok zatrzymał się dłużej Jessebel, a na twarzy pojawił się życzliwy uśmiech.
- Współczuję wam straty towarzyszy Renaldzie. Niech bogowie przyjmą ich do siebie. Na Toraga… Oczywiście że pomożemy.
Sięgnął do pasa po wielonarzędzie, które zaczęło się rozkładać
- Orkowie wbrew pozorom nie chcą tracić swojej gobliniej tłuszczy. Na moje oko posłali część goblinów wzdłuż rzeki by poszukały przejścia a potem zaatakowały z flanki lub napadły na wieś. Cokolwiek planują jednak…
Multinarzędzie zamieniło się w solidny kilof.
- Dodam coś od siebie do tych umocnień.

Du Zan uważnie omiótł zgromadzonych swoimi nadnaturalnymi zmysłami w czasie gdy Varluk wszystkich przedstawiał. Coś mu mówiło że wieśniacy też nie byli tacy przeciętni. To coś mogło być ważącym ponad tonę sowoniedźwiedziem.

Po obejrzeniu jednak większość tutaj obecnych można co najwyżej nazwać milicją obywatelską. Słabo uzbrojeni, ich postawy wadliwe i niepewne. Zmęczenie wartą po zaledwie pięciu godzinach nie wróżyło dobrze przedłużającej się sytuacji. Nieprzeciętni jednak byli sam Renald z córką (i Zubinem) oraz czterech weteranów których przedstawił on z imienia. Ci wyraźnie widzieli wcześniej wiele walk i w ciałach drzemała siła i wytrzymałość.

- Piękny - powiedział Pięść, wskazując masywną istotę - Jak to się stało że wam towarzyszy? I jest tak… potulny?
- Bo to przyjaciel. Wychowany od wyklucia przeze mnie - odpowiedział Renald.

Mari spojrzała po grupie bez radości. Zaczęła powoli, starannie składając zgłoski - lecz mówiąc cicho.
- Gdzie są najbliższe przeprawy i brody przez rzekę? Macie jakiegoś maga, guślarza, atmoturga, druida, kogokolwiek?
- Pół dnia marszu w dół rzeki koryto się rozszerza i da się łatwo przejść. Ale Moza miejscami ma tu tylko trzy metry. Jak im w końcu przyjdzie do głowy jakąś kłodę przerzucić to nie będą musieli wcale iść tak daleko. Nie mamy magów…
- Bruna, tato!
- Nie teraz - odwarknął Renald na córkę - Nie słuchajcie młodej, Bruna to bardziej miejscowa legenda niż ktoś na kim można polegać a i nie bardzo mamy czas na wyprawę na jej bagnisko by próbować przekonać nawet gdyby mogła pomóc. Nasza magia sprowadza się do “fizycznej strzały łucznika”, tylko strzał nam brakuje.
Korzystając z zamieszania, Treggit odszedł na moment na bok, aż znalazł się poza widokiem goblińskich wypatrywaczy po drugiej stronie rzeki. Rozejrzał się raz jeszcze, po czym uwolnił swojego chowańca spod płaszcza. Pogłaskał go czule, mówiąc cichym głosem.
- Przeleć najpierw za budynkami, żeby nie zwrócili na ciebie uwagi, potem obserwuj ich z bezpiecznej odległości. Strach, jeśli ktokolwiek przekroczył rzekę lub podchodzi z innej strony, zadowolenie jeśli nie. Jeśli zobaczysz jakąś niespodziewaną aktywność, albo przybycie kogoś nowego, prześlij złość i wracaj okrężną drogą.

Gdy jego przyjaciel odleciał, szczurak wrócił do rozmówców akurat, by usłyszeć o magach.
- Bruna to jakaś znachorka? Daleko stąd rezyduje? – zapytał, po czym wskazał na kilku milicjantów, którzy wyglądali na najbardziej zmęczonych – Wy, idźcie odpocząć chociaż chwilę, padając z wyczerpania na nic się nie przydacie. Macie rannych potrzebujących pomocy? Ach, i jeszcze jedno. Tamci biedacy zginęli od stężonego kwasu – ruchem głowy wskazał kilka trupów, które mijali po drodze – Zieloni mają jakichś magów czy alchemików?

Szczurak uśmiechnął się nagle.
- Varluk, odpowiadając na twoje podejrzenia, po tej stronie rzeki nie widać żadnych zielonoskórych. Prawdopodobnie nikogo nie wysłali.

Anáthemie zdarzało się częściej przebywać w nieożywionych przedmiotach niż we własnym ciele, które potrafiła jeszcze materializować. Przy obecnych tendencjach i tę zdolność mogła z czasem zatracić, czy to przez zapomnienie, czy postępujące zniechęcenie rzeczywistością. Proporcje odwracały się stopniowo, dla wdowiej percepcji niezauważalnie. Nieuchronny obrót napędzała w znacznej mierze wygoda. Czy to kształtu, czy bezpieczeństwa. Ale też upodobanie do pozostawienia świata jego współczesnym i awersja do udziału w powtarzających się cyklicznie katastrofach, wywoływanych w równym stopniu chciwością, przerostem ambicji, co nadmiarem dobrych chęci. Dopóki mogła, pozostawała obserwatorem, angażującym się z intensywnością czytelnika śledzącego stronice powieści. W bieżącej występowały pokraczne stwory, których złą wolę kierunkował strach przed razami silniejszych od siebie. Nadrabiające niedostatki fizyczności, skrywającą się w mnogości ślepi obelżywej dozie podstępnej złośliwości. Po drugiej zaś stronie stali obrońcy oddzielający horror rzezi wiszący nad Zbożycami. Nie wnikając kto komu służy, jaki ukryty dzierży cel. Zapominając o kultystach, demonach i fatalistycznych przepowiedniach, powierzchowność sytuacji prezentowała się odświeżającą przejrzystością. Wymagała zaangażowania. Wszak byli Arkanem, XIII z Wielkich, w kartach wróżbitów oznaczającym transformację i odrodzenie, niemniej symbolizowaną przez Śmierć. Oddziałem do zadań w zakresie od trudnych do beznadziejnych, na zlecenie księcia vel Yorke chroniącym Drugie Eshal ode zła wszelkiego. I zazwyczaj, gdy byli wysyłani, już nic innego poza śmiercią nie było wstanie wprowadzić zmian na lepsze.
Upiorzyca pozostawała w pasie splecionym z liny, który Pięść zgodził się nosić. Sznur poddany rytuałowi, czyniącym z niego przedmiot nawiedzony, zdobiły metalowe elementy, umożliwiające wprawienie w ruch telekinetyczną mocą umysłu. Obserwowała i przysłuchiwała się. To że orkowie pozwolili im bez kłopotów przejść za linię obrony oznaczało, że są niezwykle pewni swego. Może sami czekali na przybycie wsparcia? Najlepiej byłoby wykończyć ich więc, nim plan zrealizują, jakikolwiek by nie był.
Od strony Zbożyc co jakiś czas coś przystawał spojrzeć na przybyłe wsparcie. Mając chwilę i Arkana miała okazję rzucić spojrzenie, albo dwa na Zbożyce… nie była to duża wieś. Trzydzieści, może czterdzieści budynków. W tym kilka dużych, ale również małych (ale szop nie licząc). Dwieście, trzysta dusz mogło tutaj żyć. Nie więcej. Z mostu widzieli nawet część domu lokalnego wójta, stojący w samym centrum. Całą dało się przejść wzdłuż i z powrotem w kwadrans.

Rwąca Meza tworzyła naturalną fosę od południa i wschodu z solidnym mostem jako jednym wygodnym przejściem. Teraz chronionym z gotowścią walki do ostatniej kropli krwi. Wśród ludności panowało zamieszanie, ale już nie panika. Treggit widział oznaki strachu i przeszłego terroru, ale po pięciu godzinach udało się ludziom zorganizować. Chowaniec mówił o roboczych stanowiskach, pochowanych za budynkami aby zielonoskórzy nie byli ich świadomi, produkcji strzał. Szło im powoli, a produkty były co najmniej kiepskie, ale nie można więcej było oczekiwać po cywilach (w wielu przypadkach dzieciach), którym tylko dwa razy pokazał fachowiec jak to robić.


Renald skrzywił się niezadowolony na pytania o Brunę. Treggit widział, że wolałby twardo uciąć temat, ale był zbyt wdzięczny za deklarację pomocy, szczególnie na dla machającego magiczną łopatą krasnoluda, dyrygującego już ludźmi do pomocy.
- Bruna to kobieta żyjąca na moczarach na wschód stąd. Gdzie poziom gruntu obniża się poniżej Morza Koronnego. Niewiele o niej wiemy. Są tacy co twierdzą, że im kurzajki wyleczyła, są tacy co oskarżają ją o porwanie im dziecka i zostawienie podmieńca. Nie wiemy nawet czy to jedna i ta sama osoba. Może jest wiedźmą, może jakaś mroczna fey, może cokolwiek…
- Jeśli macie medyka to w świątyni Erastila, tam ona jest - wskazał ręką i rzeczywiście dało się dopatrzeć za kilkoma drzewami kontrukcji wyższej niż większośc budynków - Siostra z Siostrzyczkami próbują ocalić tych co dali radę zejść z pola bitwy, albo zostali zniesieni, ale rany to nie jest ich domena.
- Sylvan, ty coś wspominałeś? - zwrócił się do jednego z poważniejszych weteranów na pytanie o kwas, a ten spojrzał na jeszcze innego.
- Fendrel, ty coś widziałeś, nie?
- T-tak… wydaje mi się, że widziałem. Coś poleciało, wielkości pięści… uderzyło w Lorana i eksplodowało oblewając brunatnym czymś Ela jeszcze. Wrzeszczeli, że wciąż mnie ciarki przechodzą.
- Ogólnie… - wrócił do wypowiedzi Renald - Ta walka to był chaos. Nie było linii frontu i wszyscy walczyliśmy o życie, zewsząd spodziewając się noża pod żebra. Jakby tam baletnica przetańczyła przez środek w śnieżnobiałej sukni to niekoniecznie byśmy ją zauważyli… ale definitywnie mieli jakąś alchemię ze sobą.
- Sprawdzę rany poszkodowanych. - zaproponował Pięść i ruszył, nim ktokolwiek miał szansę go zatrzymać.
Treggit pogładził się po wąsikach w zadumie.
- Dobrze, alchemik może być mniej problematyczny, niż mag. Czy któryś z tych budynków najbliżej mostu ma dość miejsca, żebym mógł rozstawić warsztat? Lepiej, żebym się stąd nie oddalał, a mając chwilę, mogę przygotować w miarę skuteczne lekarstwa i parę alchemikaliów do pomocy. Ilu macie sprawnych ludzi zdolnych do walki?
- Jak dużo miejsca potrzebujesz? W tej sytuacji osobiście mój własny dom wypruje aby zrobić wam miejsce jeśli uważacie, że to zwiększy nasze szanse. Będzie trzydziestu w czymś na kształt naszej milicji. Było pięćdziesięciu… W tym koło ośmiu rzeczywiście bitnych i zdolnych. Mamy jeszcze raz tyle chłopaków i dziewczyn zdolnych zamachnąć się porządnie toporkiem tarczy nie upuszczając, ale to jeszcze dzieci…
- Wiele miejsca nie zajmuję - szczurak wyszczerzył się w uśmiechu - Mały kącik, osłonięty od goblinów, ale blisko. Kilka tuzinów, tym bardziej zdeterminowanych, w wąskim gardle może powstrzymać kilka setek najeźdźców. Dlatego trzeba zadbać, żeby most pozostał jedynym przejściem przez rzekę. Musicie mieć parę zespołów do radzenia sobie z prowizorycznymi mostami. Ktoś krzepki z toporem do przecinania lin i lewarem do spychania bali w rzekę, plus jedna lub dwie osoby osłaniające go z pawężami, zrobionymi chociażby z drzwi czy stołów. Jesteście przygotowani na próby podpalenia?
- Mamy jedną studnię w środku no i Mezę… - odpowiedział Renald spoglądając w kierunku wioski - Felk, leć. Zorganizuj ludzi. Pozbieraj wiadra. I napełnijcie je już, niech czekają przy domu Boltstona. Na wszelkie wypadek.
Jego spojrzenie powędrowało po goblinach, co zdążyły się wycofać wstecz, pod wzgórze z którego para orków wciąż obserwowała wydarzenia. Biernie. Nawet pomimo, że nie mogli nie widzieć Varluka umacniającego pozycję.
- Chata Zofii będzie najlepsza. Armand - wzniósł Renald głos aby zwrócić na siebie uwagę zainteresowanego - cię zaprowadzi i wyjaśni jej kiedy tylko będziesz chciał.
Treggit pokiwał głową z uznaniem. Ci ludzie może i nie byli przeszkoleni, ale szybko się orientowali i byli bardziej niż zdeterminowani. Pozwolił się poprowadzić do najbliższego domostwa, a po wejściu ukłonił się uprzejmie gospodyni.
- Niech błogosławieństwa Ojca Jeleni spłyną na ten dom. Potrzebuję jedynie spokojnego kąta dla mojej aparatury, żeby przygotować trochę hmm… produktów, które pomogą wam w obecnym kryzysie - odpowiedział, dając Armandowi wyjaśnić resztę.
Chata, jak to wiejskie domostwo, była dość ciasna, ale jemu to wystarczało. Wykorzystując jedną ze skrzyń jako dostosowany do jego wzrostu stół, zaczął przygotowywać swoją podróżną aparaturę. Sam ten proces wyglądał fascynująco - wokół szczuraka pojawiały się kolejne miniaturowe portale, z których wyciągał alembiki, palniki i całą gamę narzędzi.
- Niestety, istnieje ryzyko drobnych uszkodzeń mebli od kwasów czy ognia, koszty ich naprawdy biorę na siebie, ma pani moje słowo - rzucił, jednocześnie sięgając za pazuchę po jedną z przygotowanych mikstur, którą podał Zofii - Proszę, czy może to pani zanieść do świątyni? Przyda się któremuś z rannych, w międzyczasie mogę przygotować kolejne. Przy okazji, jeśli macie gdzieś składowane zioła lecznicze, ususzony koński nawóz albo środki dla garbarzy, mogą mi się przydać.


Ludzie sami zebrali się by pomóc Varlukowi, jako że ten wyglądał na takiego który wiedział co robi. Pomimo ciężaru jaki niósł na sobie pracował za dwóch wbijając głęboko łopatę w glebę i przerzucając ją na bok na hałdę. Potem ubijał ją. Ziemia była mokra głębiej tuż przy rzece, ale to dobrze - łatwiej było utrudnić podejście pod powstający wał, który po prostu rósł w oczach. Trudno było powiedzieć czy to magiczne narzędzie czy jakieś nadnaturalne zdolności krasnoluda. Kazał ludziom ubijać ziemię na wale, by go utwardzić, a gdy był dostatecznie duży rył w nim stopień, aby wróg nie mógł przejść, a obrońcy mieli przewagę wysokości i osłony.
- Jeżeli nie posłali nikogo, a korzystają z alchemii… mogą czekać na to aż ich alkemiki uważą nowe świństwa. - stwierdził robią sobie chwilę przerwy - Orkowie… całe życie się napierdalają… tym żyją. Przemocą. Dominacją. Pewnie myślą że tym przyjemniej będzie zmiażdżyć ludzi skoro ktoś wzmógł ich nadzieję, a obronienie się… heh… biedne dranie… oni jeszcze nie wiedzą.
Po wale przyszła kolej na podejście. Podziobany kamień i wolno leżący tłuczeń powinny być dostatecznie upierdliwymi przeszkodami by po przejściu przez drewnianą zaporę parę gobasów wywaliło się na głupie ryje, a reszta zaczęła się o nich potykać.
- Tak… pewnie kombinują jak pokonać zaporę. - mruknął do siebie samego.
Fortyfikacja była gotowa. Tak naprawdę nic wielkiego, ale nic lepszego nie dało się zrobić w tak krótkim czasie. Varluk kiwnął ludziom w podzięce za pomoc.
- Chwila prywatności dla mnie. Ubiorę się od końca i mogę zacząć ich… hmmmm… czyścić. - rzekł.
By jego ostateczna niespodzianka zadziałała potrzebował pójść w krzaczory albo do chaty, i to nie za potrzebą, tylko by zamaskować ostentacyjne oznaki czarowania. Poszedł więc do domostwa które udostępniono Treggitowi.
- Albo robią taktyczne manewry albo czekają na swoich alchemików… albo ich przeceniamy a oni chcą się po prostu nasycić świadomością że pomimo wszystkich przygotowań i tak nas zmiażdżą. - rzekł wchodząc do środka.
Stanął w pewnej odległości od szczuraka. Broda i oczy zapłonęły gdy krasnolud zaczął splatać magię i kreślić runy na broni, rękawicach oraz pancerzu. Mówił przy tym po krasnoludzku jakieś tajemne formuły i modły do Toraga. Gdy wypływająca z kowala moc zagęstniała i zmaterializowała się przez chwilę znaki się jarzyły a potem przygasły.
- Masz trochę carbo activatus? Muszę wymienić wkład w masce filtrującej. - zapytał Treggita.
- A czy tabaxi mają pchły? - odparł szczurak wesołym tonem, wskazując na spory słój z czarnym proszkiem - Częstuj się, w razie czego oczyścimy trochę tego, co mają tu w paleniskach. A co do orków, to jest tam coś więcej… Ich dowódcy w ogóle nie zależy na zdobyciu czy złupieniu Zbożyc, tak samo jak nie przejmuje się żadnym ze swoich żołnierzy. To drugie to akurat wśród orczych plemion normalne, ale reszta mnie niepokoi. Jaki w ogóle jest tu ich cel? Sprawdzenie się? A może na kogoś czekają?
- Każda z tych opcji brzmi równie źle. Najpewniej będzie trzeba wziąć ich na spytki. Orasów. - Zharrmus wyjął z chlebaka na pasie skórzaną maskę z wizjerami oraz spory metalowy krążek.
Musiał pomajstrować by wkomponować maskę w hełm tak by śruby trzymały szkła wściółkę. No i filtr. Po wymianie węgla i krążków bawełny przykręcił go do otworu w przyłbicy hełmu. W końcu założył go z powrotem, docisnął do twarzy i wziął głębszy oddech. Żarzące się jeszcze oczy wyglądały jak dwa małe punkciki światła w głębi pieca.
- No i gra. - dobiegł spod hełmu przytłumiony głos krasnoluda - Będziesz mógł kadzić przy barykadzie do woli.
Trochę namęczył się ściągając z powrotem hełm.
- Myślisz że jak zaczniemy bić na dzień dobry w orków to będzie lepiej? Bym wolał rozkwasić kawalerię. Te miotacze sieci będą piekielnie upierdliwe.
- W przypadku takiego “stylu” dowodzenia likwidacja dowódców efektywnie zakończyłaby bitwę - Treggit mówił, nie przestając pracować przy alembikach - Gobliny zapewne momentalnie rozbiegły by się na wszystkie strony. A ich bandy biegające samopas po okolicy mogą być równie dużym utrapieniem co zorganizowana grupa, szczególnie dla okolicznych wiosek. Nie podoba mi się ta perspektywa, ale konieczna może być kompletna eksterminacja. Twoja eksplozywna magia do szybkiej likwidacji zwartych grup, mroczne sploty Anathemy do ograniczenia mobilności kawalerii - szczurak zamyślił się nagle - ciekawe, czy Wdowa zdołałaby opętać jednego z orków? Orientujesz się, jaki jest efektywny zasięg miotaczy?
- Z cztery metry? - stwierdził po chwili zastanowienia - To bardziej wspomożenie i komfort niż realny samomiotający wichajster. Co do eksterminacji to mamy szczęście. Rozproszone płomienie powinny być wystarczające by ich spalić. Gobliny. Orczyca i jej chop będą wymagali większego skupienia mocy.
Myśląc o tym Varluk westchnął.
- To miała być moja ostatnia przygoda z wami.
Jego rozmówca uniósł brew, ale nie odrywał się od pracy.
- Tęsknota za rodziną, klanem? Bo nie wmówisz mi, że jesteś już na to za stary - zapytał, na poły żartobliwie, na poły poważnie.
- Po części to pierwsze. Jednak chodzi też o… hmmm… Zgromadzenie jest gotowe jeszcze raz dopuścić mnie do Próby. Mógłbym zostać wyświęconym Kapłanem Kuźni. Z autorytetem Kościoła za swoimi plecami. - Varluk skrzyżował ręce i postukał palcami o swoje blachy - Prestiżowa praca, pozycja społeczna, respekt… i spokój. Widziałbym jak dorastają moje dzieci. Mógłbym wyciągnąć swoich rodziców z zapierdalania w hucie dla gildijniaków. Nawet tego Eryka zgarnąłem bo pomyślałem że na długą podróż przyda się ochroniarz a będzie mógł chłopak się czegoś nauczyć i też być przy rodzinie mając spokojniejsze zajęcie.
Pokręcił głową.
- Ale teraz ta heca w Zielonej Bramie. To mi śmierdzi jakimś grubym popieprzonym, międzyplanarnym kryzysem. Chociaż nie zostałem kapłanem to przysięgałem stać na straży swojego ludu. Jest tu dużo krasnoludów, tu mieszkają rodzice Truddi. Nie machnę na to ręką.
Zamilkł na dłuższą chwilę.
- Nie będę udawał że jestem za słaby albo nie mam możliwości by móc coś z tym zrobić. - dodał cicho
Naczynia brzęknęły cicho, gdy szczurak odłożył je i odwrócił się do krasnoluda.
- Wiesz, czasem ci zazdroszczę. Masz swoje miejsce, rodzinę, klan… perspektywa powrotu i takiego spokoju musi być wspaniała, nieważne jak byłaby odległa. Niewielu w naszym fachu może na coś takiego liczyć - uśmiechnął się, a krasnolud nie miał pewności, czy chodzi o awanturnictwo, czy coś zupełnie innego - Ale wydaje mi się, że nie wytrzymałbyś długo na takiej emeryturze. Jesteśmy ulepieni z innej gliny, no, w twoim wypadku to pewnie kamienia. Dopniesz swego, w to nie wątpię, ale minie kilka lat i zatęsknisz, tym razem za traktem.
Jeden z wąsów Zharrmusa uniósł się do góry.
- Dzięki. Z pewnością zatęsknię ale miałbym inne rzeczy do roboty. Rzeczy dzięki którym taka bezpieczna przystań w życiu istnieje. U nas obowiązki… u nas podejście do nich wygląda trochę inaczej. Tęsknoty… hmmm… zagłuszone by zostały przez to czego bym uczył swoje dzieci. - przymknął oczy i zastanowił się nad czymś po czym machnął ręką - Z resztą. Nie wykluczam możliwości że ta druga szansa to kolejna próba zemsty na moim nauczycielu.
- Dają szansę na awans społeczny uczniowi, by zaszkodzić nauczycielowi? - zapytał szczurak ze szczerą ciekawością.
- Wiele lat temu doszło do… hmmm.. metaforycznie na zbiorze rywal mojego mistrza powiedział by ten „wypierdalał” na co mój nauczyciel odparł że „to on może wypierdolić, swojego psa w dupę”. Po latach podchodzę do Prób, na koniec okazuję wykuty przez siebie adamantowy młot przed zgromadzeniem a tu niespodzianka - przewodzi mu pociśnięty rywal mistrza. Minimalną przewagą zostaję uznany niegodnym. Mistrz wedle obyczaju, nie prawa, powinien mnie przegnać ale tego nie robi i udaje się ze mną na Diasporę. Nie mieliśmy koneksji by się postawić, a sama góra hierarchii nie pochyla się nad takimi rzeczami. By uniknąć eskalacji wycofaliśmy się… i szczerze mówiąc nie żałuję. - tu Varluk uniósł palec - I teraz skoro jednak ktoś się pochylił i dopuszcza mnie jeszcze raz to może wszystko pójść z płatka… Tylko że poza krasnoludzkimi królestwami nie znajdziesz kuźni która pozwala obrabiać najlepsze z materiałów. To trudne a na koniec Prób trzeba zaprezentować owoc swego kunsztu. Jestem już za stary by adamantowy młot z perfekcyjnym wyważeniem przeszedł, choć u młodszego by spokojnie wystarczył. Więc raz: przeszkody natury technicznej, by okazać coś od czego oczy zbieleją. Jest więc szansa że bym nie dał rady. Numer dwa natomiast to kwestie… strukturalne. Przechodzę Próby, zostaję Kapłanem Kuźni i z automatu wraz z wyświęceniem zostaję włączony do hierarchii. A więc muszę wykonywać polecenia swoich przełożonych. I myk. Zsyłka na zadupie. Białogrzywy, mój nauczyciel, jest za stary by dobierać się bezpośrednio do niego. Ale ja - jestem doskonałym celem. Umocowany w hierarchii jestem też dość wysoko by upadek bolał. A nieposłuszeństwo młodego kapłana może się skończyć grubymi niełaskami dla niego i jego rodziny. Gdy chodzi o ucznia musi to dźwigać nauczyciel. - poskrobał się po wygolonej głowie- Teoretycznie mógłbym zostać od razu pustelnikiem by mi mogli nagwizdać, ale wtedy zapomnij o awansie społecznym.
- Może zbroja wykonana po części z adamantu, a po części z mithrilu? Łącząca zalety obu materiałów? Z pewnością wykonanie jej będzie wymagało znacznie większego kunsztu - zaproponował szczurak po dłuższej chwili - Jeśli dobrze rozumiem, twój nauczyciel ma w hierarchii tego jednego rywala, a nie całą frakcję? I to on może być źródłem wszelkich twoich kłopotów, kiedy wrócisz do swoich?
- To… dobra myśl. Ale do czegoś takiego jeszcze jestem za chudy między uszami. - Varluk pogładził się po brodzie - Z alchemicznym wspomaganiem dałbym radę ale skucie dwu tak specyficznych metali ze sobą… musiałbym się tu doszlifować.
Krasnolud by zająć ręce chwycił w nie młot i zaczął zeskrobywać brudy z bijaka.
- Jakby bez zbędnych szczegółów… Masz podział na Rezydentów, Wędrujących i Pustelników. Frakcje, tu bez zaskoczeń, trzymająca większość władzy Ortodoksja i mniejszościowi Postępowcy. Rywal jest rezydentem w stolicy i ortodoksem. Ma koneksje i znajomości. Odpowiednik… gildyjniaka. Mój nauczyciel to pustelnik, kiedyś postępowiec. Zero zaplecza politycznego. Pozycja doradcza, ale bardzo szanowana, dzięki czemu uniknęliśmy grubej infamii. Drabina wygląda tak: robisz najpierw jako rezydent na posyłki, jak się sprawdzisz to wędrujesz. Potem wybierasz albo szlak albo rezydencję. Wędrujący mają dostęp do zasobów ale wpływy minimalne. W pustelnictwo idziesz gdy chcesz się w całości poświęcić służbie dla Przodków. - opowiadając żywo gestykulował to dłutkiem to drucianą szczotką - Rywal, przydomek Egzemplariusz, ma niezachwianą reputację i adamantowy pręt w dupie. Oczernić nas nie może ale przekonywać do trzymania mnie krótko i zawyżania oczekiwań jak najbardziej. Z pomniejszych to po pierwsze - plama na reputacji bo już raz mnie uwalono, dwa - wspomniane że mam już swój wiek i powinienem umieć dużo więcej, trzy - jestem anomalią bo mam moc która nie jest z bożej łaski tylko wrodzona.
Pomasował skroń.
- Jeżeli to przeskoczę to i tak będę robił za chłopca na posyłki Ortodoksji najpierw w stolicy a potem w regionie. Jedyny sposób jaki widzę by od razu zyskać samodzielność to niezaprzeczalna boską przychylność…
Varluk chwycił się za splecionego wąsa i głęboko zamyślił.
- Och Varluk. Stary a głupi i do tego małej wiary. Tak podchodzić do sprawy od dupy strony. - mruknął.
Szczurak uśmiechnął się.
- Teraz rozumiem, czemu w rzeczywistości tak ci niespieszno do powrotu do swoich. I tego się trzymaj, wróć dopiero, kiedy będziesz pewien, że wynik twojej Próby powali ich na łopatki - Treggit poskubał się po brodzie - A co do Egzemplariusza, to zapewniam cię, nie istnieje coś takiego jak zupełnie niezachwiana reputacja, z tym zawsze da się coś zrobić.
- To dobra rada. I tak będzie. - zgodził się krasnolud ale z jakimś dziwnie uniesionym wyrazem twarzy jakby było coś w tym więcej.
Jakby znalazł coś więcej niż rozwiązanie swojego problemu.
- Ogień Kuźni. - wyszeptał do siebie mimo uszu puszczając stwierdzenie o reputacji.
Patrzył na płomienie które podgrzewały składniki przygotowywane przez alchemika. Uśmiechnął się szeroko.
A pieprzyć tego Egzemę, zawszonego capa! - rzucił nagle - Dziękuję że mnie wysłuchałeś Treggit! Wybacz że ci ogon zawróciłem. Miele ozorem a jest robota do zrobienia!
Rzekł ruszając energicznym krokiem do wyjścia.


Gdy Treggit dowiedywał się wszystkiego czego mógł potrzebować od miejscowego lidera, Du Zan był już w drodze do świątyni Erastila. Czuł zapach drewna, wygarbowanych skór, oraz zwierzęcych kości już z większej odległości, a bukiet ten tylko nabierał mocy gdy się zbliżał. Mocy nabierał też zapach żelaza, charakterystyczny dla krwi, ludzkich odchodów i szczyn. Zbliżał się do szpitala polowego, a jęki dobiegające zza masywnych drzwi, raz po raz uchylających się by wpuścić, bądź wypuścić kogoś ze sprawunkami, tylko utwierdzał go w tym przekonaniu.

- Jak zawsze każdej potyczce towarzyszy wiele cierpienia. - stwierdził, zwracając się do skrytej w pasie upiorzycy i naparł na skrzydła wrót - Zobaczmy czy możemy im pomóc.

- Są naszym światom immamentne wraz ze wszystkim co ze sobą niosą. Nie dziw, że tak wielu trawi pragnienie potęgi. Chęć wzniesienia się ponad stos trupów, czekający na nich pod ułudą spokojnego życia - szeptliwy głos wydobył się z nawiedzonego przez Obecność sznura.

Wszedł do środka, niemal niezauważony przez uwijających się medyków. Przez chwilę stał bez ruchu, gdy wysyłał pulsy swojego Ki, omiatając wszystkich i wszystko w świątyni. Oceniał rany. Oceniał zgromadzonych. Oceniał cierpienie. Ruszył ku najbliższemu rannemu. Wyprowadził serię precyzyjnych uderzeń w punkty spustowe poszkodowanego, a jego rany nagle przestały krwawić. Kości kolejnego były pogruchotane. Szybkim ruchem ustawił je w prawidłowym ułożeniu i przeciągnął nić z Ki przez fragmenty, scalając je tymczasowo ze sobą. Nie tracił czasu i przeszedł do kolejnego i kolejnego i kolejnego, powtarzając proceder, a tam gdzie przeszedł stan pacjentów się stabilizował. Nie ulegali natychmiastowemu ozdrowieniu, ale… cień śmierci został odepchnięty dostatecznie daleko.

Wymagało to odrobiny dyplomacji i łagodniejszych początków, ale Siostrzyczki kierowane przez Siostrę… w sumie cztery kobiety ubrane w habity w kolorach błękitu, zieleni i czerni. Szybko dały sobie udowodnić, że metody Pięści, pomimo pozornej brutalności były skuteczne i zaczęły wspomagać go jak tylko mogły. Wielu wymagało wciąż długiej rekonwalescencji, urazy jednego z nich wciąż pozostawały zbyt głębokie i Du Zan wiedział, ze nawet ki samo nie starczy, a potrzeba medykusa co by go otworzył, oczyścił, naprawił i zamknął nie powodując zakażenia… ale dziesięciu mężczyzn i kobiet co nie zobaczyliby kolejnego świtu żyli dzięki niemu

- Więcej nie zrobię. - zwrócił się do kobiet - Ale moi towarzysze mogą pomóc bardziej rannemu. Wyślijcie kogoś do Tregitta, szczuraka który ostatnio rozmawiał z Renaldem. Siostro, powiedz mi co wyznawcy Erastila mogą jeszcze zrobić dla obrony wioski?

- Nie jesteśmy wojowniczkami - Odpowiedziała Siostra Elara. Była ona wysoka kobietą w powoli wychodzącą ze średniego wieku o jasnych włosach splecionych w gruby warkocz luźno puszczony po prawym ramieniu. Oczy miała zielone, pełne mądrości i spokoju, którego próżno było szukać wśród jej podopiecznych.
- Ani uzdrowicielkami. Potrafimy zająć się chorymi, nastawić złamanie. Naszą rolą jest nauczać. Chronimy wartości rodzinne i wspieramy wspólnotę mądrością, nie siłą.
Jej ton był… niemal przepraszający. Niewątpliwie była dumna ze swej roli, ale chciałaby móc zrobić więcej w tym kryzysie.
Du Zan pokiwał głową.
- Szczęśliwie dla was ja jestem wojownikiem. Nie wiem czego będą chcieli moi towarzysze za pomoc, ale moją ceną jest wiedza. Jeśli to przeżyjemy podzielicie się ze mną swoją mądrością.
Siostra nie kryła swojej mimiki… myśląc, że rozmawia ze ślepcem nie czuła takiej potrzeby i Pięść wyraźnie dostrzegał wdzięczność oraz uznanie.
- Nie mogę się doczekać uiszczenia tej opłaty.
- A ja jej odebrania. Do zobaczenia siostro. - powiedział i opuścił tymczasowy lazaret, w poszukiwaniu kolejnego sposobu na wsparcie obrońców.

Ślepa Pięść obszedł wioskę wokół. Jego spojrzenie nie sięgało daleko, ale to co widziało nie napawało optymizmem. Poza fosą z Mezy była praktycznie otwarta. O zerowych zdolnościach obronnych… moment gdy zielonoskórzy udadzą się na wycieczkę by przeprawić się spokojniejszą częścią rzeki będzie bardzo trudny dla wioski, bo zrobi się z tego walna bitwa. Las niemal graniczący ze Zbozycami od zachodniego południa tylko pogarszał sprawę, bo pozwalał podejść niezauważonym… To nie była łatwa sytuacja.

- Baronesso, jakieś pomysły? - spytał towarzyszącą mu zjawę - Nie wiem czemu zieloni czekają z atakiem. Z praktycznego punktu widzenia wioska nie ma żadnych szans. Jakby jej zdobycie i splądrowanie były tylko dodatkiem, a opóźnianie ataku daje obrońcomy tylko czas na przygotowanie bardziej zaciekłej obrony.

- Zapewne przekraczają rzekę gdzieś od strony gąszczu, by uderzyć z dwóch stron. Być może czekają na zmierzch, by wykorzystać przewagę wzroku przystosowanego do życia w głębokich pieczarach - odpowiedzi Wdowy zawierały pesymistyczną prostotę. – Barykady pomiędzy budynkami by nie było im łatwo rozproszyć się po mieście? Alchemiczne pułapki w pasie ziemi od strony drzew? - nie była co do pomysłów przekonana, równie mocno jak do ostatniego - Podpalmy las.
- Nie jest to dobry pomysł. W każdym razie nie póki nie mamy pewności że atak jest w drodze. Jeśli podpalimy las teraz damy sobie kilka dodatkowych godzin gdy będzie płonął, a potem ułatwimy im dojście przez wypalony teren. - odparł Pięść, zdecydowanie nie zgadzając się z pomysłem - Czy życzysz sobie żeby gdzieś pójść? Podejrzewam że nie chcesz jeszcze objawiać swojego ciała tutejszym.
- W czasie bitwy, gdy zajdzie konieczność lub ukaże słabość... - ostatnim czego Anáthema pragnęła, było plątać się bez większego celu pośród przytłoczonych zagrożeniem mieszkańców Zbożyc. - Żar płomiennych mów wygasł. Wzniosłe sprawy godne pełnego oddania zmurszały. Nie potrafię już nieść inspiracji. Sama jej potrzebuje. Twa aura, choć nie rozumiem sposobu, potrafi otworzyć dawno zatrzaśnięte wrota. Błyskawice palą mocniej, cienie stają się głębsze, jak w minionych czasach. Łaknę się w niej ogrzać.


Niedawno wcześniej…


Mari wyglądała przez dłuższe chwile na zamyśloną. Stanowczo zbyt długo zamyśloną.
- Muszę coś sprawdzić…
Powiedziała ni to do towarzyszy, ni to do siebie, rzucając urwane zdanie w eter po którym wymówiła inkantacje zaklęcia przemiany, a wraz z ostatnim gestem jej sylwetka przemieniła się w ptactwo. Nie był to jednak jak ostatnio przedstawiciel krukowatych lecz czapla.
Punkt na niebie oddalał się od drużyny która nie wiedziała, że nie przyjdzie się im już spotkać…


Para orków obserwowała niewzruszona ludzi zbrojących się po drugiej stronie rzeki. Uśmiech satysfakcji rysował się w jednym, ukrytym pod hełmem, kąciku ust Kendry. Z rzadka coś komentowała do swojego towarzysza, a ten nieco częściej wywarkiwał do goblinów rozkazy, kiedy te ośmielały się rozluźnić. Były cały czas gotowe. Ich komfort nie miał znaczenia. Niewolni nieszczęśnicy mieli jedno miejsce i było to pod butem lepszych od siebie. Wiele z nich nawet, w przebłysku szaleństwa, z czasem uczyło się kochać bat. Nie rzadziej niż co kwadrans przybiegał jakiś z nieco mniej-skretyniałych niewolników zarapartować obserwacje na perymetrze. Kendra nie miała zamiaru dać się zaskoczyć. I jej niewolnicy również nie przyniosą jej wstydu…

Stalowy 08-06-2024 15:26

Varluk namachał się łopatą jak nigdy ale oto powstał wał obejmujący zejście z mostu. Przed nim krasnolud rozrył ziemię i kamień robiąc rów którego dno było nierówne i błotniste. Sam wał nie był specjalnie wysoki ale dzięki lekkiemu pogłębieniu na podejściu zapewniał osłonę i przewagę wysokości, szczególnie że krasnolud ubił po tej stronie ziemię by obrońcy mogli komfortowo stać i wychylać się do ataku na szturmujących. Z wału sterczały zaostrzone pale gwarantujące serdeczne przywitanie każdemu kto poślizgnie się na nierównościach.
Zharrmus stał na wale i patrzył na orków. Czy orkowie stosowali fortele… czy to była gra na wyniszczenie psychiczne i po prostu cieszyli się z paniki i strachu jaki panował w wiosce? Byli do czegoś takiego zdolni?
Czy spodziewali się tego co mają zamiar im zgotować?
Krasnolud wbił wzrok w orczycę. Ciekawe czy jej pancerz jest magiczny, zastanawiał się połechtany starą dobrą krasnoludzką chciwością.
- Gotowi? - zapytał towarzyszy.
- Zawsze. - odpowiedzał mnich, a puste oczodoły skrywane za przepaską napełniły się błękitnym światłem. Kumulował energię. - Baronesso, liczę na wsparcie magią. - powiedział do skrytej w pasie upiorzycy - Powodzenia.
- Hmpf - potwierdził Treggit, przeżuwając słodkie kuleczki, którymi raczył się od czasu do czasu. Opierał się o swoją laskę, uważnie lustrując przeciwników, z chowańcem uczepionym jego pleców.

Krasnolud kiwnął głową i złożył dłonie na adamantowym młocie.
-Toragu chroń nas w tym starciu, Angraddzie obdarz nas siłą i ogniem, Magrimie uważnie obserwuj nasze czyny. Folgrit, Czujna Matko bądź łaskawa nie zważać na słowa które zaraz wypowiem.
Po tej krótkiej modlitwie Varluk Zharrmus wspiął się na wał. Złożył dłonie w trąbkę.
- Ee!! Babo!! - huknął w wspólnym - Jaki kocioł że tylu chopa karmisz?!
Nabrał powietrza i znów zaczął krzyczeć.
- A nie! Przepraszam! U was odwrotnie! Dobrze gotuje gołodupiec?! Wydajny?! Dużo batów leci nim się bierze za sprzątanie?!
- Może fartuch mu się przydał?! Gacie też! Tanio sprzedam!! By zimno mu nie było!! I się nie ubabrał na zmywaku!
- A może on taki goły do czego innego!? Powróz też się jaki znajdzie!!*

Gdy krasnolud rzucał obelgami, mnich przygotowywał się do ataku.
- Baronesso, jak będą w odległości szarży daj znać. Moje zmysły nie są precyzyjne na tak duże odległości.
Ledwie materialne chrząknięcie potwierdziło zrozumienie zjawy.


- Do tyłu, Jessebel - warknął Renald tonem groźnym i stanowczym, niemal agresywnym na córkę próbującą dostać się do drugiego szeregu obrońców… Widząc spojrzenie pozostałych mężczyzn rozzłoszczona wycofała się w tył…


Kednra w hełmie nie bardzo słyszała, co krasnolud do niej pokrzykiwał… ale jej towarzysz z umiarkowaną chęcią jej wszystko powtarzał. Na wyraźne jej polecenie. Nie widział jej reakcji, ale w pewnym momencie… usłyszał chyba zgrzytnięcie zebów.
- Rozpoczynamy.
- Ale… zmrok jeszcze…
- ROZ. PO. CZY. NAMY.
- Besalis, leier Kendra!
- Kom ons begin, julle onervare knape! - warknął na gardłowo na gobliny - Maak gereed!
Odpowiedział my ryk z ponad stu gardeł i tylko Varluk, co słyszał w przeszłości właśnie takie okrzyki nie zdziwił się słysząc jaki grom potrafią z siebie wydać małe goblińskie gardła w hordzie.
Nieartykułowalne krzyki topiły w sobie przekleństwa i groźby. Czuć było… a raczej widać w kącikach oczu, że pod wieloma obrońcami, w pamięci których wciąż świeża była śmierć przyjaciół, przynajmniej drżały kolana.

Gobliny zaczęły uderzać w tarcze, czy kiepskie zbroje, albo bronią o broń gdy trzymały dwie, a gdy nie mogły to wciąż pokrzykiwały.
Mnich wsłuchiwał się w głosy zbliżających goblinów. Wyczuwał smród ich niemytych ciał. Delikatnie wibracje ziemi i powietrza, wzburzone przez tupot stóp. Przesunął się bliżej wału usypanego przez krasnoludzkiego towarzysza i przygotował na atak przeciwników. W czasie swoich podróży poznał rycerza, który spędził niemal całe swoje życie przykuty do jednego miejsca, węzłem powinności. Rycerz miał proste zadanie. Chronić poświęconego terenu i był w tym mistrzem. Mnich przez wiele dni próbował zmusić go do ulegnięcia i porzucenia zadania, ale nie odniósł sukcesu. Ale nauczył się przy tym jak stać się kamiennym filarem, wbitym w trzewia ziemi, blokującym wszystko i wszystkich. I właśnie tą szkołę walki postanowił zaadaptować do tej potyczki. Treggit milczał, a jego dłonie wykonywały skomplikowane gesty, naginając samą strukturę rzeczywistości do jego woli i wiedzy. Osnowa czasu stawiała znaczący opór samą swoją bezwładnością, ale szczurak miał swoje sposoby. Wyciągał pojedyncze włókna czasu, spowalniając jego postrzeganie u obiektów, którym i tak nie robiło różnicy, jak kamienie pod ich nogami, a następnie wplatał je w aury temporalne swoją i towarzyszy, przyspieszając ich ruchy.
- Wiem przez co przechodzicie! - huknął krasnolud do ludzi wysoko wznosząc młot a z każdym słowem runy na rynsztunku jaśniały coraz bardziej - Wiem co czujecie! Miejcie odwagę stawić czoło strachowi! Macie rozkaz… CISZA TAM - zagrzmiał krasnolud wybuchając ogniem i zamachując się w kierunku wroga.
Eksplozja ognia pochłonęła kawał terenu i kawał goblinów.
- MY MORDUJEMY TAM, WY TO CO SIĘ PRZEDRZE - huczał Zharrmus niczym rozgrzany piec hutniczy - MACIE ROZKAZ POMŚCIĆ KAMRATÓW, PRZEŻYĆ I WRÓCIĆ DO RODZIN!! JASNE?! W OGIEŃ BITWY… - Varluk wniósł młot niczym rasowy bitewny kapłan - NA KOWADŁO WOJNY!!!

Pomiędzy goblinami przemykał się dotąd nie widziany, a przynajmniej nie DOSTRZEŻONY wróg. Goblin alchemik, kryjący się ze swoim wiernym wilkiem w krzakach gdy składał swoje formuły i wywary, a potem po prostu obserwując z bezpieczeństwa ukrycia. Teraz przemykał się wciąż nie dostrzegany w gromie i huku.

Ognista fala Varluka przetoczyła się po goblińskich hordach gdy alchemik Fizzbang (którego alchemia przyprawiła by Treggita o gęsią skórkę z powodu nagromadzenia błędów w sztuce, z których każdy mógł kosztować kończynę) wyrzucił w górę nie jedną a dwie bomby… dwie obelgi dla poprawnej alchemii. Wziął zamach ciężką pałką i gdy opadły na wysokość jego oczu zdzielił je obie jednym uderzeniem… eksplozja zewnętrznych ładunków prochowych wyrwała alchemikowi kij z ręki, ale nadała jeszcze większej prędkości bombom. Jakim cudem nie rozbiły się od tego uderzenia? To Fizzbang miałby wiele wyjaśnień, wszytskie równie absurdalne.

Bomby spadły zauważone na ułamek sekundy przed uderzeniem. Kwasowa nie trafiła nikogo by zachlapać część obrońców kwasem, ale opiłki dostały się kilku z nich do oczy, a piankowa uwięziła jednego ze zbrojnych, przyklejając go do ziemi.

Był to sygnał do ataku.

Kendra wywarkiwała rozkazy z niezrozumiałej mowie. Hasłami wyrżniętymi w świadomości goblinów biczem i butem. Jej towarzysz objechał pole bitwy i zniknął z oczu za wielkim głazem, ale sekundę później obrońcy poszuli jak włosy im się zjeżyły na karku a kolana zadrżały… ktoś spojrzał nieco w górę i dostrzegł niematerialny totem unoszący się nad nimi. Czarna mgła śmierci opadała z oczodołów bawolej czaszki, ale znikała nim się zbliżyła.

Goblińscy jeźdźcy jak na jeden wdech podjechali w zasięg swoich miotaczy sieci… i okazał się on być znacznie większy niż cokolwiek co dotąd Varluk widział. Sieci leciały na niemal dwadzieścia metrów ciągnąć za sobą liny, które gobliny szybko owijały wokół haków na siodłach… jeszcze nim spadły nie na ludzi (w większości), ale na ostrokół. Pięć sieci ciasno chwyciło za kolce. Pięć bestii… trzy wielkie pająki i dwa bojowe dziki szarpnąły wyrywają ostrokół z mostu. Cudem utrzymał się on w jednym kawałku, ale zatrzymał na ostatni metrze, blokując się o barierkę… gobliny już zbierały się do kolejnego szarpnięcia co miało zupełnie wyrwać go z mostu.

Varluk dojrzał spojrzenie Armanda po swojej prawicy… wdzięczność i aprobujące przytaknięcie mówiły wszystko. Gdyby nie wał krasnoluda gobliny zaraz by się wlały prosto w nich.

Za to na flankach dwóch obrońców Zbożyc zaczęło krzyczeć, gdy sieci ich złapały i gobliny wyraźnie próbowały wciągnąć ich do Mezy. W sieciach nie mieliby szans przeżyć jej dzikiego nurtu.

Z innych stron nie działo się lepiej. Rozpędzone rozkazami gobliny popęwdzały swe wierzchowce skacząc już nad rzeką. Jeden już daleko wyminął obrońców, kierując się do świątyni.

Du Zan zareagował niemal natychmiast przesuwając się w kierunku odsłoniętej flanki. Przybrał niską pozycję, niemal w półprzysiadzie i uderzył prawą nogą z impetem w ziemię. Gleba zadrżała, na krótki moment pozbawiając jednego z goblinich jeźdźców równowagi, co wykorzystał posyłając prawy sierpowy w kierunku zielonoskórego. Kolumna sprężonego od siły ciosu powietrza zdmuchnęła jeźdźca wraz z wierzchowcem, a ich krzyki zabrała z sobą pędząca rzeka.

Za życia, bała się ciemności. Czarnego nieba wiszącego nad Golarionem, czarnej wzburzonej wody, czarnego pyłu, wdzierającego się w oczy i płuca. Nie dając szans dostrzec swych bliskich. Duszącego drobinami wbitymi w gardło, nie pozwalającego odkrztusić. Samotna śmierć w tłumie. Ofiarowała hordzie strzępy przeszłości. Ziemię rozwierającą się pod stopami. Wypełnianą zachłanną cieczą. Wciągającą w głęboką toń, spod której powierzchni nie szło już dostrzec słońca. Skąd droga wiodła tylko w dół, w otchłań, w strach, w daremną walkę lub bezsilne pogodzenie z losem. Albowiem widmo zagłady wciąż krążyło po świecie, przepełnione terrorem wydarzeń, którego samo nie było w stanie zdzierżyć. I dzieliło się nim ze wszystkimi, którzy zapragnęli wysłuchać. O, jakże była im za to wdzięczna.

Trawiasty grunt, choć kształtem niezmienny, utracił kolor, jakby ktoś zarzucił na niego płachtę umoczoną w smole. W miejscu zaraz przed wyrwanym i przesuniętym siłą goblińskich ramion ostrokołem, gdzie ujawnił się utalentowany w warzeniu mikstur i dekoktów mędrek. Gdy towarzysze broni zielonego, próbowali utrzymać się wierzchem na zwierzętach zapadających w teren, nie będący w stanie dłużej utrzymać ich ciężaru. Ten ostatni, obdarzony niesamowitym szczęściem, które zresztą pozwoliło mu zajść daleko w tajnikach kultywowanej sztuki, wymknął się niebezpieczeństwu. Ku udręce Wdowy, nie dając się pochłonąć ani tafli płynnego mroku, ani ująć czającej się pod nią wężowej masie chwytliwych macek. Zawiła się wewnątrz nawiedzonego pasa, obserwując jak krople kwasu z sykiem ciekną po ubraniu swego Powiernika, zbliżając do niej samej.
Szczurak warknął zadowolony widząc, jak Anathema unieruchamia w jednym miejscu kilku przeciwników - wyglądało to niczym prezent dla niego. Przyjrzał się dokładnie tej partackiej parodii alchemika, którą jego zdaniem był goblin, na domiar złego korzystający z podobnych substancji co on sam. Jeden rzut oka wystarczył, by dostrzec brak doświadczenia i wąską specjalizację zielonoskórego. Mimo to przez kompletny brak skrupułów mógł napsuć im krwi…
- Tak to się robi… - mruknął do siebie, posyłając wysokim lobem swoje dzieło, które rozbryznęło się pomiędzy uwięzionymi goblinami z jasnym błyskiem i hukiem czystej mocy, zabijając ich wierzchowce, a samych pokurczy posyłając w śmiertelne objęcia mrocznych macek. Treggit nie zwracał już na to uwagi, w pośpiechu wyciągając z nie-przestrzeni kolejne odczynni i w polowych warunkach mieszając kolejną porcję dekoktu.

Alchemicznym granatom wtórowały ogniste wykwity na przeciwległym brzegu. Twarz Varluka zakrywała przyłbica, a wokół hełmu falowała ognista rozeta. Skryte za szklanymi wizjerami oczy jarzyły się jak dwa ogniste punkciki. Maska tłumiła okrzyki w ignis które towarzyszyły wyrzutom ognistej energii. W krasnoludzie rosła frustracja. Pamiętał słowa ojca o destrukcyjności ognia i legendy o tym dlaczego jego klan był tak blisko z nim związany. Pamiętał też opowieści teścia o tym jak gobliny miały wrodzony talent do igrania z ogniem - wzniecania płomieni z niczego i unikania konsekwencji związanych z jego użyciem. Uskakujące przed ogniem gobliny tak rozsierdziły Varluka że część ognia zdołała wymknąć mu się spod kontroli i go sparzyć. Pomimo tego nie zaprzestał zalewania pola bitwy ognistymi wybuchami.
Goblińscy piechurzy w końcu przełamali swoje lęki i niezdecydowanie. Dokończyli robotę jeźdźców, wyrywając ostrokół i wdzierając się na most. Ich rozpędzona szarża zatrzymałą się we wgłębieniu i na palach wkopanych w wał. Gobasy które przetrwały zdołały się wspiąć na wał. Jednak wytracony impet sprawił że nie zasiali dość zamętu i nie zdołali zepchnąć obrońców z umocnień.
Każda walka generowała energię, to ciężkie do uchwycenia uczucia przemocy wiszącej w powietrzu. Im więcej się działo, tym więcej tej energii było. A mnich potrafił ją splatać. Teraz jego Ki tętniło w rytm chaosu, czuł każde najdrobniejsze ziarenko piasku, każdy por na skórach goblinów, każde pióro na ciele sowoniedźwiedzia… i Treggita dodającego mu prędkości. Du Zan przybrał mistyczną pozę i dłońmi zaczął skręcać włókna magii która go otaczała, nadając jej siły, aż w końcu wysłał impuls zwrotny do nadawcy, przeładowany i przeciążony tak dalece że czar groził natychmiastową eksplozją.

Szczurak na mgnienie oka zamazał się, a następnie rzucił bombę w otaczającą ich hordę. Czy raczej rzucił ją w gobliny po drugiej stronie rzeki. Ewentualnie puścił ją wysokim łukiem, rozbijając na ziemi pod uciekającym z alchemikiem orkiem. Każda z tych rzeczy wydarzyła się w tym samym momencie, a jednocześnie każdy z obserwujących pamiętał tylko jedną z jej możliwości. Skutki bombardowania były jednak jasno widoczne, a tylko próby przypomnienia sobie ich przyczyn powodowały zawroty głowy - umysły nie wiedziały co zrobić z czymś, co jednocześnie zaistniało i nie zaistniało. Pełną świadomość zachował jedynie Treggit, któremu zamknięcie w krótkotrwałej temporalnej pętli postawiło włosy na całym ciele na baczność.

Otrząsnąwszy się z pierwszego szoku, bez trudu wymknął się oślepionym i powalonym nagłym błyskiem goblinom, pilnie uzupełniając swoje zapasy. Jedną z bomb niemal natychmiast wyrwał mu z dłoni jego chowaniec, wzbijając się w powietrze.
- Przypilnuj dowódczyni-

Pod wpływem brutalnej odpowiedzi Arcanum mrowie goblinów które wpełzły na wał zostały zredukowane do bandy zataczających się i kwiczących ze strachu zielonych łamag. Kolejna ognista fala przetaczająca się przez most pochłonęła “mięsny szturm” nasłany przez orczycę Kendrę. Ognista chmura kłębiła się przez chwilę, a z jej wnętrza wyszedł obryzgany krwią i osmolony Varluk. Zszedł z mostu i wzniósł młot wskazując nim orczą dowódczynię która całe starcie ogłądała z wysokiej skały.

Kendra zawróciła swojego wierzchowca i ruszyła do ucieczki.

Tymczasem przerośnięty wilk który niósł orczego czarownika rozpaczliwie mielił łapami starając się dotrzeć do brzegu plamy ciemności w którą dał się złapać. Varluk uniósł pięść z dwoma wyprostowanymi palcami. Okalająca go ognista grzywa wciąż płomiennie falowała. Spod maski wydobyły się stłumione słowa w ignis, a z koniuszków palców wystrzelił pocisk płonącej many by wbić się w skroń zwierzęcia. Krasnolud uniósł przełbicę i splunął.
- Tępy chuj. - skwitował.
Wielki wilk opadł bez życia na granicy plamy ciemności powołanej przez Wdowę. Varluk otarł nadpalony kawałek brody która odzyskała naturalny rudy kolor, odwrócił się i pobiegł do Zbożyc. Tam wciąż mogli umierać ludzie.

***

Goblini jeźdźcy świadomi byli pogoni za nimi… ale nie oczekiwali, że będzie im deptała po piętach. Oczekiwali czasu. Przynajmniej kilkudziesięciu sekund przewagi. Nie trzech które Du Zan z Treggitem byli gotowi im zaoferować. Ruszyli między budynkami próbując zgubić ogon, ale nie dali rady. Zabawa w kota i myszkę się przedłużała… ale niecałe trzy minuty później drużyna obserwowała uciekających jeźdźców. Oddalających się od wioski w morderczym tempie. Cokolwiek próbowali zrobić… wyglądało, że im się nie udało.

***

Wdowa opętawszy rakowatego chowańca Treggita poleciała za uciekającą Kendrą. Nie był to sprint, a maraton i wiedziała o tym. To czego nie wiedziała to to, że nie tylko ona potrafiła korzystać z przestworzy. Tak jak ona śledziła Kendrę, uciekającą, pokonaną i upokorzoną… przerażoną reakcją wodza gdy będzie zmuszona mu powiedzieć, że straciła prawie całe mięso armatnie, ale jeszcze Fizzbanga i, co gorsza, Kragmara… tak jak Kendrę widziała Wdowa, tak jej powłokę widział Mistral. Sokół z którym łączyło orczycę takie samo łącze empatyczne jak Treggita z jego chowańcem. Który, identycznym w regule kodem emocjonalnym już ją poinformował, że jest śledzona a pozbawiony jakichkolwiek osłony rakowaty, wyrośnięty nietoperz był łatwy do ukradkowego wypatrzenia.
Po drodze dołączyło do niej trzech goblińskich jeźdźców… ostatnich z małej hordy którą dostała pod swoja komendę.
Anáthema sarknęła. Wyrośnięty dzik niósł orczycę z wytrwałościa, jakby była odziana jedynie w jedwabie, nie metalowe płyty, a i jego samego nie chroniło ciężkie opancerzenie. Zaprawieni rajdami najeźdźcy zdawali się w ogóle nie męczyć długotrwałym biegiem. Nim zmiarkowała, zafrasowana pościgiem, pokonali już znaczną odległość od Zbożyc, większą niżby chciała. Teren wypłaszczył się, zadrzewienie przerzedziło. Grupa zwiększyła liczebność o trzech maruderów, biorąc w znak zapytania powodzenie planu pojmania. Niepokoiło ją dlaczego nie zwalniają tempa, mimo że znajdowali się poza zasięgiem zagrożeń. W miejscu gdzie nie sięgnie ich ni rozgrzany młot, alchemiczne roztwory, czy uderzenia powietrza przenoszące siłę rozpędzonych pięści. Wszystkich poza jednym... nienasyconą ciemnością.

Wielki dzik siłą rozpędu stratował próbujące go schwytać macki, nie dając się złapać niemal żadnej i zrywając te którym się to udało. Goblinscy nomadzi nie mieli tyle szczęścia. Wszystkie trzy wilki zostały schwytane, a jeden zaczął tonąc. Gobliny szukały sposobu ucieczki, ale na razie nie widziały…

Jeden z nomadów był niedaleko skraju plamy nienasyconej ciemności. Chwycił miotacz sieci i skoczył, przetaczając się przez bark po ziemi. Wdowa dostrzegła coś… wcale jej nie szukał. Wiedział gdzie jest cel. Miotacz sieci wystrzelił w desperackim zasięgu. Nie mogła tego wiedzieć, ale w takiej sytuacji gobliny zwykle były by bite za marnowanie cennych sieci… ale Zruk czuł, że to jego moment!

Wdowa nie doceniła jak szeroko sieć się rozłoży w locie. Poczuła szarpnięcie, które dla małego nietoperzego ciałka wydawało się straszliwą siłą, oszałamiając na krótki moment. Spadał. Spadał i wirował i Wdowa nie potrafiła nawet ocenić gdzie jest góra a gdzie dół w tym locie.

Baronessa, nie potrafiąc zapanować nad rozbujanym kalejdoskopem obrazów poprzecinanych kratami sznurów - nieba, ziemi, traktu, listowia atakujących dezorientująco jej zmysły, w końcu wyrwała się matni. "Uwolnij się", Ukryj". Telepatycznie doradziła zwierzęciu, nie będąc pewną czy zostanie zrozumiana, nim wypłynęła bezcieleśnie poza więzy, szybując z majestatyczną powłóczystością w kierunku, który już pewnie mogła określić spodem. W jej szczupłych dłoniach zmaterializowała się zbijana z przyciąganych elektrycznością drobinek pyłu, piasku, metalicznych skałek, kosa o falistym drzewcu, której ostrze zalśniło ostrością przebiegających wyładowań. Eteryczne wichry rozwiewały jej suknie, włosy, w mniejszym stopniu kontury ciała. Wzrok, przenosząc się z grupy uciekinierów w stronę wciąż uwięzionego stworzenia, zostawiał dwie blaknące linie, niczym przesuwany szybko płomień świecy. Szarpnęła mocą umysłu za metalowe obciążniki, przytwierdzone do krańców sieci, powstrzymując jej upadek. Nietoperz został powierzony jej opiece, był chowańcem Treggita i zamierzała odprowadzić go żywego do domu. Teraz pozwalając zaczepić się splotowi lin o koronę drzewa, w następstwie mniej pochopnie podchodzić do wykorzystywania w boju podobnej istoty. Boju, który oddalał się wraz z niknącą, coraz mniejszą sylwetką Kendry, migającą jeszcze gdzieniegdzie za przeszkodami terenu i zbierającym się w panice z ziemi, próbującym za nią nadążyć, rozbitym orszakiem.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 19:30.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172