Matka Natura Wiodąc ocalałych ku jak mniemał bezpiecznej przystani Leo odwracał się do tyłu coraz rzadziej, wreszcie upewniwszy się, że Hans wzorowo wywiązuje się ze swej roli, zapadł się w wilku, zatopił w naturze. |
________________________________________ 5k100 |
Twarz cyrulika była jak martwa, zupełnie nieruchoma. - Nie widzę tu miejsca na dyplomację - powiedział Waldemar do Rusta półgębkiem. W takich chwilach miał konkretne wytyczne: skulony przeniósł się na tyły namiotu sir Helmuta, ku jego orszakowi. Tam spośród zapakowanych rzeczy wydobył zwitek pergaminu i kawałkiem zwęglonej gałązki napisał krótko: zaczęli rzeź w obozie. Zwitek umocował do nóżki pocztowego gołębia, którego wypuścił z klatki. Ptak należał do Henrietty a cyrulik miał nadzieję, że Corredo przechwyci wiadomość. Było to jednak zwykłe chciejstwo. Gdy Waldemar obrócił głowę ku kompanom miał już tylko nadzieję, że wciąż tkwią w ukryciu w stanie nienaruszonym. Na widok tego, co zobaczył, otworzył jednak oczy nieco szerzej. |
Fretka nie zawiódł. Przeciwnie, wywiódł poobijanych i zziajanych turystów do bezpieczeństwa. - Mam u ciebie dług wdzięczności, Fretka – Rust jeszcze przed wejściem na wiejski trakt poczuł jak spływa z niego napięcie, dreszcz falą odpala organizm do poprawnego działania, włączając wyciszone adrenaliną punkty i punkciki. Siniaki, otarcia, zadrapania, trafiła się nawet nieduża rana. Zasklepiona nieco, ale dalej wilgotna jak pieczątka, nieopatrzne ruchy zdążyły rozmazać czerwień po twarzy jak wojenne barwy. Niby nico, multum razy zdarzyło się już we krwi płacić poważniejszy okup. Tym razem jednak Rust był w obcym środowisku i za szczęśliwe rozwiązanie nie mógł rozdzielić zasług między siebie, Ranalda i moooże jakichś sprawdzonych druhów. Wybawienie grupy było głównie udziałem Leonidasa. – Wyprowadziłeś nas z niezłej kabały. Tego ci nie zapomnę. * * * - Mhmpf – ni to mruknął, ni to parsknął Rust na wspomnienie wydarzeń może sprzed godziny. Wyrwali się z płonących kleszczy, można było sobie gratulować i nie zapominać, ale krótką chwilę, bo już groziło ubicie przez rozochoconych woziwodów i kuchcików. Co robić, znowu szczęknęły ostrza. - Dobrze wiedzieć… – Rust podziękował Fretce za wskazówkę, co do ulokowania koni. – Ale na razie jakoś jeszcze nie wypada. Skoczył w sukurs siekącym tłuszczę w pierwszej linii, zdzielił jakiegoś chmyza po łbie i cofnął się za barierę tarczowników. Była chwila, żeby zmierzyć i zważyć planszę wokół. Dał znać grupce zbrojnych, którzy zostali w odwodzie by ruszyli za nim i tnąc płótno namiotów przedarł się korytarzem dalej, na stronę Teoffen. Bełty świszczały już na całego, metal dźwięczał aż uszy bolały, ale pawężowa barykada dalej stała na miejscu. - Na b-b-booooogi, na Sigmara! Ponicz Detlow! – ryknął ile sił w płucach, zerkając gdzieś zza parawanu na flankę szykujących się do szarży zbrojnych. – Ponicz Detlow ubity! Ponicz Detlow nie żywie! Nie było wątpliwości, mimo bitewnego zgiełku fake news dostał się do wiadomości walczących. Zapadł pod czaszki, w pierwszej chwili dając się wchłonąć, a potem tłumiąc nieco impulsy na potrzeby strawienia informacji. Nadchodząca reakcja w koktajlu z wjazdem grupy wypadowej od flanki miała trochę ostudzić temperamenty wybuchowych chłopaków z Teoffen. 9, 34, 11, 62, 53. |
Bitwa tu, bitwa tam. Można byłoby pomyśleć, że życie na wsi toczy się jeszcze szybszym rytmem niż w mieście, ale było to rozważanie teoretyczne na długie dysputy przy winie i kominku z tymi, którzy zachwalali wiejskie wywczasy i sielskość widoków. Greger tęsknił już dawno do starego, dobrego Nuln, gdzie wszystko toczyło się wedle znanych mu reguł i prawideł. Serrig było mieściną tak nędzną, że nawet lokalni łotrzykowie przypominali bardziej urwisów niźli prawdziwych bandziorów. Razem z Rustem zrobili w tej materii pewne rozeznanie i byli przekonani, że ułożenie sobie tu życia na szczycie łańcucha pokarmowego zajęło by im może dwa dni. Gdyby pierwszy dzień chlali na umór a drugiego skacowani dochodzili do siebie. To było zadupie i bawiono się tu z iście wiejską fantazją. Ot, tu komuś jebnąć, tam przypierdolić, tu dostać po gębie, takie tam zabawy chamów. Widać też było gołym okiem, że nawet lokalni panosze nie tak daleko odeszli od zwyczajów gminu pośród którego żyli. Owszem, były ladrowane wierzchowce, były wykrzykiwane rozkazy, były i tytuły i powoływanie się na honor oraz godność. Jednak jak przychodziło co do czego, koniec końców i tak kończyło się to mordobiciem. W tym jednym Greger mógł udzielić im wszystkim kilku lekcji. Widząc szarżę Rusta Greger błyskawicznie ruszył jego śladem wiedząc, że kompan być może potrzebował będzie wsparcia. Po drodze zgarnął Fretkę, który już wcześniej okazał swą przydatność. - Te patyki co nosisz używasz do drapania się po plecach? Bier je w garść i nas kryj! - krzyknął doń wskazując na łuk i strzały pierzące się znad sajdaka. Nie czekając na odpowiedź tamtego tylko pognał co sił za Rustem, przez walące się namioty, plątające się linki, poprzewracane kociołki i inne duperele. Gdzieś obok zwarły się szyki dwóch przeciwnych stronnictw, padły pierwsze ciosy, padły też pewnie i trupy, ale Greger miał jeden cel. Dopaść Rusta nim inni dopadną go wcześniej. - Ponicz Detlow ubity! Ponicz Detlow nie żywie! - usłyszał krzyki towarzysza i w tej samej chwili dostrzegł zamieszanie, jakie jego słowa wywarły w szeregach. Zerknął na mijany w biegu osamotniony wóz, który słudzy w pośpiechu ładowali szykując się do wyjazdu. "Lupus, gnoju, jakżeś potrzebny zawsze cię nie ma!" zrugał w myślach kompania po czym jednym kopniakiem wybił dyszel wozu i dźwignął go w górę. "Tak, to jest odpowiednie narzędzie do wiejskiej zabawy" pomyślał, po czym ruszył w kierunku zwartego szyku zbrojnej czeladzi Teoffen mocującej się z przeciwnikami z Serrig. Biorąc solidny, mogący zmieść wszystko przed sobą, zamach. 5k100: 27, 11, 42, 21, 30 |
„Adaptacja do sytuacja” – jak zwykł mawiać mistrz Zen z dalekowschodnich krain na których zajęciach Tupik von Goldenzungen nigdy nie uczęszczał. Trzeba było jednak przyznać, że grupka która go otaczała nader szybko i skutecznie adaptowała się do zmiennych okoliczności. Tym razem znów musieli chwycić byka za rogi , czy też barbarzyńców za jaja, a zwłaszcza druida… Tupik w oka mgnieniu uszykował procę i załadował ją okrąglutkim kamieniem – zerknął jeszcze na towarzyszy dając im znaki by się rozeszli po flankach grupy, atak trzeba było przeprowadzić szybko, znienacka, wykorzystując element zaskoczenia. Póki jeszcze ów element stał po ich stronie. Szybki sprawny wypad połączony z ostrzałem powinien zrobić swoje. Można było jeszcze pokusić się o uwolnienie jeńców licząc że dołączą do walki, w tym jednak momencie próby oswobodzenia drwali niechybnie zaalarmowały by klanowców i druida i być może musieliby toczyć walkę na równych warunkach, a to Tupikowi się nie widziało. Nie od dziś z racji swego wzrostu musiał zabiegać co najmniej o jedną czy dwie przewagi w bitwie. Z tego względu miał nadzieje że zasłona z zarośli nader długo ukryje jego obecność i że będzie mógł z niej swobodnie szyć z procy - przynajmniej do czasu aż nie przyjdzie pora na zmianę broni i dołączenie do towarzyszy. Czekał gotowy do strzału ani myśląc rejterować w takiej chwili . Gdyby reszta nie zdecydowała się na atak i tak zamierzał posłać kamień w kierunku druida wymuszając niejako starcie , choć z pewnością odbyłoby się ono na mniej sprzyjających warunkach… Z drugiej strony mając w ekipie Semena jakoś nie przypuszczał że miałoby się to skończyć inaczej niż krwawa rzezią… Krew na nowo zaczęła mu krążyć szybciej, miał nadzieje że dane mu będzie w tej walce popisać się kunsztem strzeleckim z którego niegdyś słynął. |
Semen ściągnął kuszę z pleców. W czasie leśnej bitki nie było czasu jej na rychtować, ale teraz... - Потанцуем - powiedział zakładając bełt. - Przedziurawię herszta, wy walcie z czego kto ma w resztę. Druidowi też się należy, choć wygląda na wkurwionego na klanowych. A potem... dokończymy ręcznie. |
Ostatnie wydarzenia odrobinę wytrąciły z wątłej równowagi Grubera. Coś czaiło się w lesie z jakimiś łatwopalnymi substancjami. Ogień nie był sprawką żadnych ludzkich chujków, a czegoś niewidzialnego poruszającego się po drzewach. Takie niewidzialne chujki mogły czaić się wszędzie. Mogły nawet iść za nimi i nie spostrzegliby ich. Nie mówił o tym reszcie, bo pewnie nie uwierzyliby. Podziękowania Rusta przyjął z pewnym zmieszaniem. Nie były skierowane do Hansa, ale jednak poczuł odrobinę zażenowania. Nie było przecież za co dziękować. Wszyscy działali po jednej stronie barykady i przecież obowiązkiem było współdziałanie w realizacji celu, a w tym wypadku w strategicznym wycofaniu się z niebezpiecznego miejsca. Nie było tu miejsca na sentymenty. To tylko biznes. Z drugiej strony być może dla zdobycia punktów przyjaźni i Hans mógł podziękować, ale nie zrobił tego, bo przecież brzmiałoby to kurewsko nieszczerze. A Gruber starał się jednak być szczerym. Nie brzydził się kłamstwem, ale wymagało ono zachodu. A po co przemęczać się? Zamiast dołączenia do gadaniny to po prostu dyskretnie smarknął na trawę i równie dyskretnie rozejrzał się, czy znów nie dostrzegłby świecących oczu niewidzialnej istoty. Nic takiego nie zobaczył. Ogólnie było tam tak cicho, że można było niemal zapomnieć o krzyku płonących ludzi. I siarczystym zapachu przypiekanej wątróbki. ----------------------------------------------------------------------------- Narada u sir Helmuta nie należała do kategorii cennych i pouczających przeżyć. Właściwie to ledwo co zaczęli rozmawiać, a już jakieś chamstwo zaatakowało obóz i robiło rozpierdol. Najpierw sir Helmut, a potem Rust i Greger ruszyli do walki. Hans niewiele zastanawiając się zerwał się razem z Gregerem. Gruber wprost marzył o tym, żeby zarżnąć kogoś jak świnię. Każdy zarżnięty sukinsyn to jeden sukces. Im więcej sukcesów tym weselej będzie umierać - jak to mówił czasem Hans. Kiedyś marzył, żeby nie zostać ubitym przed pokonaniem dziesięciu wrogów, ale przez lat "walek" zebrało się już dużo zwłok. Nie to, że byli to jacyś nadzwyczajni wojownicy (czy w ogóle wojownicy), ale zwłoki to zwłoki. Liczy się liczba, a nie jakość, nie? Można tak było sobie to tłumaczyć. Biegnąc ku wrogom Hans zwrócił uwagę na jednego ewidentnego żółtodzioba, który ze strachem rozglądał się po polu, tej jakże niewielkiej, bitwy. Po ryju było widać, że pierwszy raz czynnie uczestniczy w walkach. Tego właśnie Hans wziął sobie za cel. Liczy się ilość, a nie jakość. Podbiegł i z rozpędu wbił temu biednemu sukinsynowi ostrze w oczodół. - Chuj ci w oko. - powiedział do niego, ale oczywiście słowa Grubera zniknęły w ogólnym zgiełku. Hans przypomniał sobie, że gdzieś niedaleko miejsca walk znajdowała się beczka z prochem. Nie chciał jednak opuszczać wyśmienitego towarzystwa Rusta i Gregera w związku z czym trzymał się ich w siekaniu przeciwników. A jakby oni wycofywali się to i on wycofa się. A jakby umierali to... no, nie zamierzał z nimi umierać. Nie byli aż tak blisko. ---------------------------------------------------- Liczby: 60, 10, 63, 46, 57 |
Błoto, bagna, las - tu się czuł jak ryba w wodzie. Cały czas uważał by nie zgubić drogi, którą kiedyś pokazał mu jego przyjaciel. Gdy w końcu byli już o krok od celu stało się - jego przypuszczenia były słuszne. Wiedział, że górale mieli coś wspólnego z kopalnią, ale co u licha robił ten druid? Inne miał mniemanie o tych ludziach - pieprzony podpalacz. - Gotujcie się - powiedział wyciągając pistolet i celując w klanowego. 92 - 1 - 90 - 36 - 94 |
|
Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 22:40. |
Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0