lastinn

lastinn (http://lastinn.info/)
-   Sesje RPG - Warhammer (http://lastinn.info/sesje-rpg-warhammer/)
-   -   [WFRP 2ed.] Wissenlandzkie obyczaje I (18+) (http://lastinn.info/sesje-rpg-warhammer/20101-wfrp-2ed-wissenlandzkie-obyczaje-i-18-a.html)

Nanatar 07-03-2022 20:58

Matka Natura
 
Wiodąc ocalałych ku jak mniemał bezpiecznej przystani Leo odwracał się do tyłu coraz rzadziej, wreszcie upewniwszy się, że Hans wzorowo wywiązuje się ze swej roli, zapadł się w wilku, zatopił w naturze.

Muza nieobowiązkowa


Koił słuch szumem drzew, szeptem strumieni, krzykami ptaków, wzrok pieścił zielenią, tu i ówdzie jaskrawymi plamami kwiatów, dotyk mchu i zapach kamfory. Leonidas wiedział, że to tylko jedna strona Matki Natury, była i druga. Okrutna, bezlitosna, łakoma. Wściekła wobec całego kosmosu, inna. Pełna, wciąż zmieniająca oblicze, wiecznie w ruchu. Karmiła się chaosem, jak wydra rybą, będąc mu matką i kanibalistyczną kochanką.

Piękna i okrutna królowa, gotowa kochać, cierpieć ból porodu, a jednocześnie zabijać. Tropiciel czuł jak pozwala mu się zmieniać, stawać się jej częścią, żyły wypełniał mu chaos, stawał się zwierzem i jako taki pragnął jeszcze bardziej jej bliskości. Być w niej wypełniać, smakować kwiat życia i śmierci.


Wiedźma przeklnie tych, którzy ją zdradzili.

Przewodnik omijał wszelkie charakterystyczne punkty: Kapliczki, wyrobisko gliny, osady węglarzy, wyszukując drogę bezludną. Ku uldze kompanów wreszcie powstrzymał pochód i pozwolił na złapanie oddechu.

Rozglądnął się, wydobył małą miedzianą misę, podszedł do jakiejś dziupli i cudem odnalezioną wodę nalał do wysokiego czajnika, następnie nazbierał nieco chrustu wetknął do ustrojstwa od dołu i ustawił w maleńkim zagłębieniu.
Prawie bez ognia i dymu woda szybko zabulgotała. Przelał do misy, dorzucił kilka liści i podał towarzyszom.

- Sporo w was krzepy jak na mieszczuchów Ktoś ranny?- spróbował. - Prowadzę nas do obozu dyplomatycznego. To już niedaleko. Zdawało się, że Rust mówił coś o powiadomieniu dworu. Może i racja, choć łunę pewnie widzieli. Rozsądek mówi mi żeby udać się na dwór, ale serce ciągnie znów w głąb lasu, do kopalni, gdzie mieliśmy się udać. No i nie wiadomo jak wytłumaczymy, że wszystkich usiekli tylko my się ostaliśmy. Co myślicie?


Wybaczcie ten podwójny post w kolejce. mam nadzieję, że nie namieszałem Mistrzom Gry.


Aro 08-03-2022 19:58

Panowie z Serrig

Płuca paliły, wypalone wdychanym siwym dymem i kręciło się w głowach od całej pożogi. Spłycone oddechy, bolące mięśnie i szczypiące zadrapiania, gdzie sięgnęły ich gałęzie i krzaki. Sadza i rozmazany popiół na twarzach, krew na ubraniach i pod paznokciami. Delegaci, jeszcze do niedawna eleganccy i zadbani, teraz już nie przypominali wcale delegatów, a jedynie umorusaną bandę uchodźców. Zasapani, skrwawieni, słaniający się na nogach. Byli zmordowani intensywnością ognistej zasadzki, ale i tak... Od “zmordowanych” do “zamordowanych” brakło jedynie jednej samogłoski i zdawali sobie sprawę z tego, że wyślizgnęli się z zaciskających objęć Morra ledwo, ledwo.

Mimo że pożoga szalała gdzieś dalej i kolejne drzewa padały niczym domino, wskrzeszając iskry i napędzając płomienie jeszcze bardziej, musieli na chwilę przystanąć. Złapać oddech, dać płucom szansę na przeczyszczenie, ogarnąć co dalej. Fretka między szarpanymi wdechami i wydechami wyłożył im plan działania, który zdawał się być najrozsądniejszym wyjściem z sytuacji. Jeszcze tylko chwila, jeszcze momencik i już odbijali z czyściejszymi głowami od konarów o które się opierali, czy prostowali się z pochylonych pozycji. Przybrali proponowany szyk, podążając za nowym przewodnikiem po dziczy. Oby lepszym i solidniejszym, niż ten poprzedni.

Ruszyli w końcu dalej, skorzy do oddalenia się od rozprzestrzeniającego się ognia, przybierając szyk proponowany przez Leonidasa. Greger ruszył ostatni, pociągając solidnie z bukłaka przy pasie, by w razie gdyby miał dać popis talentu gwizdania nie zaschło mu w gardle. Rust i Waldemar, wsparci o siebie niczym kompani po popijawie, wyprzedzali go o paręnaście kroków, a Hansa, czujnie obserwującego Fretkę, już nie widział. Sam Leo, wysunięty na szpicę czołową, kroczył uważnie i nadawał żwawe tempo orszakowi. Chciał nieco zwolnić i bardziej przyłożyć uwagę do wypatrywania zasadzki, ale zimne spojrzenie Grubera które czuł na karku i mrowienie skóry nie pozwalały mu na to. Miał dosyć lasu, a las miał dosyć ich. Kłębiące się wściekle sploty i węzły Ghyranu na pograniczu wizji dobitnie to potwierdzały i narzucały taką, a nie inną prędkość pochodu.

Każdy trzask, każdy cień, każdy jeden najlżejszy nawet odgłos dodawały do paranoi i niepokoju, palce zaciśnięte na orężu siniały i oczy śmigały wte i wewte. Szyk był jednak dobry, nie musieli mieć oczu dookoła głowy. Nawet Greger, który był w ariergardzie. Obłok gazów jelitowych, woniejący bigosem i fasolą, był skutecznym środkiem odstraszającym i niebezpieczeństwa od nawietrznej się nie spodziewał. Przynajmniej takiego, które zdołałoby się podkraść niepostrzeżenie i bezszelestnie. Bedhof zerkał więc do tyłu tylko od czasu do czasu.

Gwizd.


***


Panowie z Teoffen

Wydarli się z zaciskającej płomiennej pętli, pędząc na złamanie karku i za nic mając smagające ich gałęzie i krzewy. Zziajani, skrwawieni, sapiący. Ogień był niepowstrzymanym żywiołem, pochłaniającym kolejne połacie lasu, ale zwykła ludzka chęć przeżycia zwyciężała. Buzująca adrenaliną krew wypełniała organizm, przesuwała naturalne granice możliwości, napędzała kończyny i motywowała desperacją. Pędzili niczym spłoszone stado rumaków, jak najdalej od pożogi i walących się konarów, odruchowo ciągnąc, podnosząc i popędzając się nawzajem. “Jeden za wszystkich...”

Szaleńczy bieg zakończyli gdy drzewa przerzedziły się w skromną polanę, zalaną promieniami słonecznymi jakby sam Sigmar wskazywał im bezpieczną przystań. Drgające źdźbła trawy i różowo-fioletowa masa bujających się kwiatów miodunek. Oaza chwilowego spokoju, przystanek szaleńczego peletonu przez las. Legli wśród zieleniny i kwiatów, znanych Hohenheimowi jako Pulmonaria angustifolia, kaszląc, plując i charcząc. Krótki odpoczynek, chwila wytchnienia. Szansa na przegrupowanie i dogadanie, co dalej.

- Bez zasadzek, tovarishchi - zgięty wpół Semen wydał w końcu swój wyrok. - Trzeba iść dalej, odpoczniemy w tym wąwozie, co junak o nim wspomniał. Później zobaczym.

Nie mieli sił dyskutować i wszyscy byli zgodni, że polanka nadawała się tylko na chwilowy postój. Szary dym i smród krążył w ich stronę między drzewami, a płomienie zapewne prędzej czy później miały doń dołączyć. Zebrali się więc ze swoich miejsc, powoli prostując protestujące mięśnie. Lanwin wpatrywał się w cienie rzucane przez korony drzew i przeszedł się po obrzeżach łąki, pogrążony w mentalnym rachunku.

- Tędy - zadecydował w końcu.

Dalej i wyżej, wzdłuż szarej ściany dymu. Ku poetycko nazwanemu Wąwozowi Głupców, z dala od pożaru i niebezpieczeństwa. I czas tylko pokaże, czy i oni nie mieli okazać się głupcami, wybierając taki, a nie inny kierunek.


***


Panowie z Serrig

Gwizd nigdy nie nadszedł.

Wytoczyli się z lasu po kolei, jak szli. Mniej lub bardziej elegancko wyrwali się z linii drzew, oddychając głębiej i wyciągając twarze ku słońcu. Nizina, otwarta i rozpościerająca się przed nimi, w odległości znakowana złotymi polami, była mile widzianym widokiem. Stąd, z punktu wyjścia z Freundeswaldu aż do obozu dyplomatycznego ciężko byłoby się zasadzić. Zdawali sobie z tego sprawę i zrobiło im się jakoś lżej na duchu. Nawet gdyby ktoś miał się na nich rzucić, musiałby zrobić to jak bogowie przykazali. Żadnych podchodów czy manewrów w cieniach. To się ceniło.

Mimo wszystko, Fretka pozostawał nieustępliwy i dalej trzymał tempo marszu. Kraniec lasu to było za mało, musieli oddalić się od kniei jak tylko mogli, zanim będą mogli odpocząć. Szli więc dalej, tym razem w nieco bardziej zwartej formacji, sapiąc już nie z powodu dymu, a promieni słonecznych wyżymających z nich siódme poty. Upał nie odpuszczał, nawet mimo późnego popołudnia, ale nie narzekali i nie psioczyli, oszczędzając oddech. Do obozu był jeszcze ładny kawał drogi. Weszli na wiejski trakt, witając podłoże na którym nie trzeba było uważać jak się stawia kroki, ale radość nie potrwała prędko. Parę minut i Fretka już machał dłonią, sprowadzając ich z ubitego gościńca, między krzewy i w dół skromnego pagórka.

- Tutaj możemy przysiąść - rzucił przez ramię w ramach wyjaśnienia.

Miejsce na krótki odpoczynek było niczego sobie, to musieli przyznać. Kamulce i pniaki, na których mogli sobie przycupnąć oraz szumiący strumyk gdzie mogli się nieco obmyć, coby nie stawać przed lady Henriettą, wyglądając jak banda dzikusów. Były i resztki paleniska - spopielone resztki bierwion i żagwi, otoczone kamieniami. Zaiste jak z obrazka. Nawet chłodny wiatr, który zszedł z gór, umilił nieco atmosferę, łagodząc ukrop lejący się z nieba. Tylko nieco, bo niósł ze sobą smród pożogi i popiół.

Czarno-szary pył wirował leniwie w powietrzu.


***


Panowie z Teoffen

- ”Wąwóz” to trochę na wyrost - zawyrokował Tupik.

Nie mogli się z nim nie zgodzić. Geologiczna formacja może i spełniała wymogi takiego nazewnictwa, ale inaczej ją sobie wyobrażali. Coś bardziej jak z obrazów, a nie wklęśnięty teren między błotnistymi pagórkami, porośniętymi mchem i kłączami. Tak czy inaczej, stąpali ostrożnie za Lanwinem, zanurzając się głębiej i dalej w podgórską serpentynę z mlaskającym i luźnym gruntem pod stopami. Zdawali się na zmysły zwiadowcy, klucząc słabo widoczną ścieżką wolną od niebezpieczeństw.

Zatrzymali się w końcu przy skalnej formacji, która oferowała całkiem dobre schronienie. Wrzynająca się w pagórek, półksiężycowata przestrzeń osłaniała ich z trzech stron - od tyłu i na flankach - a kamienisty “daszek” zdobiony bluszczem i przebijającymi się przezeń korzeniami zakrywał ich od góry. Mimo że schronienie nie było pełnoprawną grotą, to zimne dreszcze mimo wszystko przeszły Semena, Tupika i Theo, których ostatnie perypetie w pewnej grocie zakończyły się mało przyjemnie.

Rozsiedli się jednak, dając odetchnąć kończynom które zaczęły domagać się odpoczynku. Musieli złapać oddech, a wedle Lanwina to było ostatnia szansa zanim rozpoczną żmudną wędrówki po wyżynach, w stronę kopalni. Odpoczywali więc, ile mogli, korzystając z okazji. Jedynie Hohenheim nie mógł w pełni stłamsić niepokoju. Kształty na semenowym toporze zniknęły jak sen i próżno było ich teraz szukać, ale co innego zaprzątało jego głową. Zielone smugi, które wiły się gdzieś na pograniczu jego wizji podczas wędrówki. Kłębiące się i zwijające pasma, które sięgały ku nim niczym rozumne pnącza. Złowróżbnie i zastraszająco, jakby chciały zacisnąć się wokół ich krtani i pociągnąć ich w górę, niczym szubieniczników.

- Powinniśmy chyba wrócić do Detlefa - Tupik przerwał ciszę. - W obozie pewnie już skoczyli sobie do gardeł.

- Szlachcice na pewno nie - oznajmił Dexter. - Co najwyżej zbrojni. Detlef jest bezpieczny. Matrona własną piersią go zasłoni, zanim pozwoli mu zrobić krzywdę.

Co do tego byli zgodni, bo Matilda była niczym lwica, gdy szło o jej syna.

- Stąd bliżej nam do Teoffen - zauważył Lanwin. - Łunę i dym pewnie widzieli, a znając herbowych, zaszyją się na swoich zamkach.

- A do kopalni? - Wtrącił Semen.

- Do kopalni jeszcze bliżej. Jesteśmy tuż, tuż.

- Z pustymi rękami nie lza wracać - oznajmił Kislevita. - A kopalnia tuż, tuż, to i możemy zerknąć.

Odpowiedziały mu przytaknięcia, wzruszenia ramion lub cisza. Nikt nie protestował. Zaczęli się zbierać.


***


Panowie z Serrig

- Co to miało, kurwa, być!? - Sir Helmut nie był zadowolony.

Obóz, wbrew oczekiwaniom, nie kipiał. Owszem, sytuacja była napięta i owe napięcie można byłoby ciąć nożem, ale nie było tak źle, jak się spodziewali. W pewnym sensie było jednak gorzej, bo łuna i kłęby dymu nad Freundeswaldem widoczne były nawet tutaj, co skutkowało w tym, że rozmowy szlag trafił. Lady Henrietta oskarżyła Teoffen o zdradę, zabierając ze sobą swój orszak i zostawiając jedynie służbę, parę paziów i garść zbrojnych, którzy mieli najpierw zwinąć namiotową osadę, a później ruszyć do Serrig. Teoffen po swojej stronie zrobiło to samo. Dyplomacja umarła, a szlachta zawinęła się do swoich zamków, ale przynajmniej nie polała się krew. Jak na razie...

- Miał być konsensus i współpraca - sir Helmut wyglądał, jakby w prosiakowatej twarzy miała mu zaraz pójść żyłka. - A kurwa teraz pół lasu hajcuje się i dymi. Co, na cycki Vereny, tam się stało?

- Zasadzka - oznajmił Rust, rozkładając ręce. On i Waldemar, lepiej obeznani w etykiecie, zostali niejako wypchnięci przed szereg przez kompanów. - Sir Helmucie, napadnięto nas zdradziecko. Podpalili las i wzięli się do nożowej roboty, zarzynając orszak. Sami ledwo uszliśmy z życiem.

- Byli w konszachtach z druidem - dodał Brök.

- KURWA - sapnął Helmut. - Malcolm, polej.

Malcolm, chudy i nerwowy paź który sprowadził ich do namiotu rycerza, drgnął i rzucił się do dzbana z winem. Kościste dłonie zaraz zaczęły wypełniać gliniane kubki, które chłopak zaczął podawać wszystkim po kolei, trzęsąc się jak osika na wietrze. Helmut jednym haustem pochłonął trunek i rąbnął o stół.

- Teoffen - warknął. - Jebane Teoffen chciało się dogadywać, a cichaczem knuli zdradę. Kurwie syny. Jak oni wyglądali?

- Jak banici - odezwał się Hans, wzruszając ramionami. - Chujki, co chowają się po krzakach i napadają od tyłu.

Sir Helmut nie zdawał się być zadowolony z odpowiedzi i wyglądał, jakby miał znowu się unieść, ale przerwał mu hałas. Gdzieś z zewnątrz. Krzyki, szczęki i przekleństwa. Rycerz zerwał się ze swojego krzesła i wyrwał z namiotu, jeszcze czerwieńszy na twarzy.

Grupa zbrojnych w kolorach Serrig próbowała wstrzymać i odepchnąć tłuszczę w teoffeńskich liberiach. Zbrojni lady Henrietty wznieśli mur z tarcz, ale napierający tłum przesuwał linię obrońców i zasypywał ich kamieniami, napędzany wściekłością i złością.

“Zabili naszych!”, “Zdrajcy!”, “Kurwie syny!”, “Na pohybel!”

Łup!, łup!, łup! - kolejne uderzenia odbijały się od ciężkich tarcz. Ostrze sir Helmuta z sykiem wyskoczyło z jaszczura, a sam rycerz ruszył naprzód, przebierając nogami i wydzierając się.

- Won! Poszli won, chamy! Serrig, trzymać szyk! Precz, kurwie syny. Jesteśmy pod protekcją lady Henrietty!

- Chuj jej w dupę!

Teoffeńczycy za nic mieli jednak ryki Helmuta, dalej raz po raz rozbijając się o tarczowników. Ktoś, gdzieś, zdołał naruszyć szyk obronny i ściągnąć któregoś pazia do parteru. Drugi skoczył mu w sukurs, z obnażonym ostrzem. Szybki sztych, buchnęła krew. Ryk rozniósł się po obozie. Szczęknęły kusze i świsnęły bełty. Sytuacja wymknęła się spod kontroli nader prędko. Zwyciężyły najgorsze instynkty.

Delegaci widzieli, jak zbrojni Detlefa von Teoffen, widząc że starcie przeszło do krwawego, wskoczyli na konie i dobyli broni, szykując się do szarży, a pochowani między namiotami strzelcy ładowali kolejną salwę. Służba z Serrig rzuciła się do pomocy, chwytając co tylko mogli, nawet mimo płonnych prób sir Helmuta do uspokojenia całej sytuacji. Nie, spokojne rozwiązania nie mogły się teraz udać.

- Tam są konie - syknął Leo, wskazując którąś z odnóg płóciennego labiryntu.

Skryci za jednym z namiotów delegaci spojrzeli po sobie.

Odwrót czy kontratak?


***


Panowie z Teoffen

Wyżyny, wzgórza, pagórki i wzniesienia. Ostatnia prosta nie należała do najłatwiejszych wędrówek, idąc stopniowo wyżej i wyżej, wykręcając i skręcając nagle, gwałtownie. Lanwin niby prowadził ich jakąś ścieżką, ale dla nieprzywykłej do dzikich terenów reszcie jawiła się ona jako wymysł zwiadowcy. Mlaskające błoto i chrzęszczące kamienie, trzaski, sapania i przekleństwa. Wspinaczka wymagała ich pełnej uwagi, jeden zły krok groził potknięciem i runięciem w dół wzgórza. O ile takie koziołkowania byłoby zapewne zabawnym widokiem, tak widmo skręcenia karku odradzało bezmyślność. Cenili sobie swoje karki.

Dym i pożar trwały dalej, ale mieli je daleko za sobą. Freundeswald wyglądało teraz jako największe palenisko Starego Świata, wyrzucając z siebie potężne chmury dymu i spowijając otoczenie dymną mgłą. Na wysokości mieli na to dobry widok, widzieli jakie zniszczenia wyrządziła leśna zasadzka i cieszyli się, że zdołali się zeń wydostać. Nie próżnowali jednak i nie marnowali czasu na podziwianie płonących hektarów. Na podziwianie majestatycznych szczytów Szaraków, gdzieniegdzie ośnieżonych, też nie. Parli przed siebie, niemal wypluwając płuca.

Mozolnie i powoli wspięli się na kolejne, ostatnie już wzniesienie, którego szczyt opleciony był głazami niczym girlandą. Szczęśliwie dla nich. Lanwin wychwycił głosy w ostatnim momencie, gdy już miał przemierzać szczyt wzniesienia, za którym była kopalnia. Kucnął prędko i ponaglającym gestem kazał dreptającemu za nim Tupikowi uczynić to samo, jakby zapominając nieco o jego karłowatej budowie. Cóż, ostrożności nigdy za wiele. Reszta prędko poszła w ich ślady, manewrując wśród skalnych osłon.

- ...nie tak miało być!

Głos, wzniesiony i wściekły, odbił się echem. Delegaci zerknęli ostrożnie nad czy zza głazów w dół, gdzie było jego źródło. Druid. Jebany druid. Tenże sam, który był w bandzie z Serrig, która ruszyła z nimi do Freundeswaldu. Spętani jak szynka na wędzenie... Drwale? Leśnicy? Któż by tam wiedział. Co najmniej tuzin spętanych kuców górskich. I trzech klanowych. Górale w skórach, z barwami wojennymi na twarzach. Największy z nich, poznaczony bliznami od stóp do głowy, beznamiętnie wpatrywał się we wściekłego jemiolarza, który miotał się wte i wewte przed nim.

- Nie tak miało być - potwierdził góral. Nie musiał nawet za specjalnie podnosić głosu, który miał naturalnie donośny. - Miał być szczeniak, nie było szczeniaka. Nie tak się układałeś z nami.

- Wy... wy... - zacietrzewił się druid - wy jebane barbarzyńskie dzikusy. Tak spalić las! Pojęcia nie macie, coście uczynili. Barbarzyńcy! Mieliście napaść, a nie spalić. Sukinsyny, wy jesteście...

Druid kontynuował tyradę w najlepsze, a klanowi za nic zdawali się mieć jego słowa. Siedzieli, wpatrując się w niego z kamiennymi twarzami, gdzieniegdzie tylko znakowanymi pobłażliwymi uśmieszkami. Za nic mieli wściekłość i jad sączący się z ust druida. Philippus czuł, że popełniali błąd. Głowa go ćmiła, a skóra mrowiła. Energia buzowała miarowo, w rytm wyrzucanych przez Felixa słów i to zaciskających się, to rozluźniających pięści. Wściekła zieleń zaczynała kiełkować na pograniczu wizji cyrulika.

A jego kompani radzili, czy nie odpłacić góralom pięknym za nadobne.


________________________________________

5k100

Avitto 08-03-2022 20:32

Twarz cyrulika była jak martwa, zupełnie nieruchoma.
- Nie widzę tu miejsca na dyplomację - powiedział Waldemar do Rusta półgębkiem.

W takich chwilach miał konkretne wytyczne: skulony przeniósł się na tyły namiotu sir Helmuta, ku jego orszakowi. Tam spośród zapakowanych rzeczy wydobył zwitek pergaminu i kawałkiem zwęglonej gałązki napisał krótko: zaczęli rzeź w obozie. Zwitek umocował do nóżki pocztowego gołębia, którego wypuścił z klatki. Ptak należał do Henrietty a cyrulik miał nadzieję, że Corredo przechwyci wiadomość. Było to jednak zwykłe chciejstwo.

Gdy Waldemar obrócił głowę ku kompanom miał już tylko nadzieję, że wciąż tkwią w ukryciu w stanie nienaruszonym. Na widok tego, co zobaczył, otworzył jednak oczy nieco szerzej.



Panicz 08-03-2022 22:20

Fretka nie zawiódł. Przeciwnie, wywiódł poobijanych i zziajanych turystów do bezpieczeństwa.

- Mam u ciebie dług wdzięczności, Fretka – Rust jeszcze przed wejściem na wiejski trakt poczuł jak spływa z niego napięcie, dreszcz falą odpala organizm do poprawnego działania, włączając wyciszone adrenaliną punkty i punkciki. Siniaki, otarcia, zadrapania, trafiła się nawet nieduża rana. Zasklepiona nieco, ale dalej wilgotna jak pieczątka, nieopatrzne ruchy zdążyły rozmazać czerwień po twarzy jak wojenne barwy. Niby nico, multum razy zdarzyło się już we krwi płacić poważniejszy okup. Tym razem jednak Rust był w obcym środowisku i za szczęśliwe rozwiązanie nie mógł rozdzielić zasług między siebie, Ranalda i moooże jakichś sprawdzonych druhów. Wybawienie grupy było głównie udziałem Leonidasa. – Wyprowadziłeś nas z niezłej kabały. Tego ci nie zapomnę.

* * *


- Mhmpf – ni to mruknął, ni to parsknął Rust na wspomnienie wydarzeń może sprzed godziny. Wyrwali się z płonących kleszczy, można było sobie gratulować i nie zapominać, ale krótką chwilę, bo już groziło ubicie przez rozochoconych woziwodów i kuchcików. Co robić, znowu szczęknęły ostrza.

- Dobrze wiedzieć… – Rust podziękował Fretce za wskazówkę, co do ulokowania koni. – Ale na razie jakoś jeszcze nie wypada.

Skoczył w sukurs siekącym tłuszczę w pierwszej linii, zdzielił jakiegoś chmyza po łbie i cofnął się za barierę tarczowników. Była chwila, żeby zmierzyć i zważyć planszę wokół.

Dał znać grupce zbrojnych, którzy zostali w odwodzie by ruszyli za nim i tnąc płótno namiotów przedarł się korytarzem dalej, na stronę Teoffen. Bełty świszczały już na całego, metal dźwięczał aż uszy bolały, ale pawężowa barykada dalej stała na miejscu.

- Na b-b-booooogi, na Sigmara! Ponicz Detlow! – ryknął ile sił w płucach, zerkając gdzieś zza parawanu na flankę szykujących się do szarży zbrojnych. – Ponicz Detlow ubity! Ponicz Detlow nie żywie!

Nie było wątpliwości, mimo bitewnego zgiełku fake news dostał się do wiadomości walczących. Zapadł pod czaszki, w pierwszej chwili dając się wchłonąć, a potem tłumiąc nieco impulsy na potrzeby strawienia informacji. Nadchodząca reakcja w koktajlu z wjazdem grupy wypadowej od flanki miała trochę ostudzić temperamenty wybuchowych chłopaków z Teoffen.

9, 34, 11, 62, 53.

Bielonek 09-03-2022 07:31

Bitwa tu, bitwa tam. Można byłoby pomyśleć, że życie na wsi toczy się jeszcze szybszym rytmem niż w mieście, ale było to rozważanie teoretyczne na długie dysputy przy winie i kominku z tymi, którzy zachwalali wiejskie wywczasy i sielskość widoków. Greger tęsknił już dawno do starego, dobrego Nuln, gdzie wszystko toczyło się wedle znanych mu reguł i prawideł. Serrig było mieściną tak nędzną, że nawet lokalni łotrzykowie przypominali bardziej urwisów niźli prawdziwych bandziorów. Razem z Rustem zrobili w tej materii pewne rozeznanie i byli przekonani, że ułożenie sobie tu życia na szczycie łańcucha pokarmowego zajęło by im może dwa dni. Gdyby pierwszy dzień chlali na umór a drugiego skacowani dochodzili do siebie. To było zadupie i bawiono się tu z iście wiejską fantazją. Ot, tu komuś jebnąć, tam przypierdolić, tu dostać po gębie, takie tam zabawy chamów. Widać też było gołym okiem, że nawet lokalni panosze nie tak daleko odeszli od zwyczajów gminu pośród którego żyli. Owszem, były ladrowane wierzchowce, były wykrzykiwane rozkazy, były i tytuły i powoływanie się na honor oraz godność. Jednak jak przychodziło co do czego, koniec końców i tak kończyło się to mordobiciem.

W tym jednym Greger mógł udzielić im wszystkim kilku lekcji.

Widząc szarżę Rusta Greger błyskawicznie ruszył jego śladem wiedząc, że kompan być może potrzebował będzie wsparcia. Po drodze zgarnął Fretkę, który już wcześniej okazał swą przydatność.

- Te patyki co nosisz używasz do drapania się po plecach? Bier je w garść i nas kryj! - krzyknął doń wskazując na łuk i strzały pierzące się znad sajdaka. Nie czekając na odpowiedź tamtego tylko pognał co sił za Rustem, przez walące się namioty, plątające się linki, poprzewracane kociołki i inne duperele. Gdzieś obok zwarły się szyki dwóch przeciwnych stronnictw, padły pierwsze ciosy, padły też pewnie i trupy, ale Greger miał jeden cel. Dopaść Rusta nim inni dopadną go wcześniej.

- Ponicz Detlow ubity! Ponicz Detlow nie żywie! - usłyszał krzyki towarzysza i w tej samej chwili dostrzegł zamieszanie, jakie jego słowa wywarły w szeregach. Zerknął na mijany w biegu osamotniony wóz, który słudzy w pośpiechu ładowali szykując się do wyjazdu. "Lupus, gnoju, jakżeś potrzebny zawsze cię nie ma!" zrugał w myślach kompania po czym jednym kopniakiem wybił dyszel wozu i dźwignął go w górę. "Tak, to jest odpowiednie narzędzie do wiejskiej zabawy" pomyślał, po czym ruszył w kierunku zwartego szyku zbrojnej czeladzi Teoffen mocującej się z przeciwnikami z Serrig. Biorąc solidny, mogący zmieść wszystko przed sobą, zamach.


5k100: 27, 11, 42, 21, 30

Eliasz 09-03-2022 12:49

„Adaptacja do sytuacja” – jak zwykł mawiać mistrz Zen z dalekowschodnich krain na których zajęciach Tupik von Goldenzungen nigdy nie uczęszczał.

Trzeba było jednak przyznać, że grupka która go otaczała nader szybko i skutecznie adaptowała się do zmiennych okoliczności. Tym razem znów musieli chwycić byka za rogi , czy też barbarzyńców za jaja, a zwłaszcza druida… Tupik w oka mgnieniu uszykował procę i załadował ją okrąglutkim kamieniem – zerknął jeszcze na towarzyszy dając im znaki by się rozeszli po flankach grupy, atak trzeba było przeprowadzić szybko, znienacka, wykorzystując element zaskoczenia. Póki jeszcze ów element stał po ich stronie. Szybki sprawny wypad połączony z ostrzałem powinien zrobić swoje.

Można było jeszcze pokusić się o uwolnienie jeńców licząc że dołączą do walki, w tym jednak momencie próby oswobodzenia drwali niechybnie zaalarmowały by klanowców i druida i być może musieliby toczyć walkę na równych warunkach, a to Tupikowi się nie widziało. Nie od dziś z racji swego wzrostu musiał zabiegać co najmniej o jedną czy dwie przewagi w bitwie. Z tego względu miał nadzieje że zasłona z zarośli nader długo ukryje jego obecność i że będzie mógł z niej swobodnie szyć z procy - przynajmniej do czasu aż nie przyjdzie pora na zmianę broni i dołączenie do towarzyszy.

Czekał gotowy do strzału ani myśląc rejterować w takiej chwili . Gdyby reszta nie zdecydowała się na atak i tak zamierzał posłać kamień w kierunku druida wymuszając niejako starcie , choć z pewnością odbyłoby się ono na mniej sprzyjających warunkach… Z drugiej strony mając w ekipie Semena jakoś nie przypuszczał że miałoby się to skończyć inaczej niż krwawa rzezią… Krew na nowo zaczęła mu krążyć szybciej, miał nadzieje że dane mu będzie w tej walce popisać się kunsztem strzeleckim z którego niegdyś słynął.


5K100 59, 50, 14, 51, 89


Mike 09-03-2022 21:16

Semen ściągnął kuszę z pleców. W czasie leśnej bitki nie było czasu jej na rychtować, ale teraz...
- Потанцуем - powiedział zakładając bełt. - Przedziurawię herszta, wy walcie z czego kto ma w resztę. Druidowi też się należy, choć wygląda na wkurwionego na klanowych. A potem... dokończymy ręcznie.

50, 63, 12, 45, 65


Anonim 09-03-2022 21:42

Ostatnie wydarzenia odrobinę wytrąciły z wątłej równowagi Grubera. Coś czaiło się w lesie z jakimiś łatwopalnymi substancjami. Ogień nie był sprawką żadnych ludzkich chujków, a czegoś niewidzialnego poruszającego się po drzewach. Takie niewidzialne chujki mogły czaić się wszędzie. Mogły nawet iść za nimi i nie spostrzegliby ich. Nie mówił o tym reszcie, bo pewnie nie uwierzyliby.

Podziękowania Rusta przyjął z pewnym zmieszaniem. Nie były skierowane do Hansa, ale jednak poczuł odrobinę zażenowania. Nie było przecież za co dziękować. Wszyscy działali po jednej stronie barykady i przecież obowiązkiem było współdziałanie w realizacji celu, a w tym wypadku w strategicznym wycofaniu się z niebezpiecznego miejsca. Nie było tu miejsca na sentymenty. To tylko biznes. Z drugiej strony być może dla zdobycia punktów przyjaźni i Hans mógł podziękować, ale nie zrobił tego, bo przecież brzmiałoby to kurewsko nieszczerze. A Gruber starał się jednak być szczerym. Nie brzydził się kłamstwem, ale wymagało ono zachodu. A po co przemęczać się?

Zamiast dołączenia do gadaniny to po prostu dyskretnie smarknął na trawę i równie dyskretnie rozejrzał się, czy znów nie dostrzegłby świecących oczu niewidzialnej istoty. Nic takiego nie zobaczył. Ogólnie było tam tak cicho, że można było niemal zapomnieć o krzyku płonących ludzi. I siarczystym zapachu przypiekanej wątróbki.


-----------------------------------------------------------------------------

Narada u sir Helmuta nie należała do kategorii cennych i pouczających przeżyć. Właściwie to ledwo co zaczęli rozmawiać, a już jakieś chamstwo zaatakowało obóz i robiło rozpierdol. Najpierw sir Helmut, a potem Rust i Greger ruszyli do walki. Hans niewiele zastanawiając się zerwał się razem z Gregerem. Gruber wprost marzył o tym, żeby zarżnąć kogoś jak świnię. Każdy zarżnięty sukinsyn to jeden sukces. Im więcej sukcesów tym weselej będzie umierać - jak to mówił czasem Hans. Kiedyś marzył, żeby nie zostać ubitym przed pokonaniem dziesięciu wrogów, ale przez lat "walek" zebrało się już dużo zwłok. Nie to, że byli to jacyś nadzwyczajni wojownicy (czy w ogóle wojownicy), ale zwłoki to zwłoki. Liczy się liczba, a nie jakość, nie? Można tak było sobie to tłumaczyć.

Biegnąc ku wrogom Hans zwrócił uwagę na jednego ewidentnego żółtodzioba, który ze strachem rozglądał się po polu, tej jakże niewielkiej, bitwy. Po ryju było widać, że pierwszy raz czynnie uczestniczy w walkach. Tego właśnie Hans wziął sobie za cel. Liczy się ilość, a nie jakość. Podbiegł i z rozpędu wbił temu biednemu sukinsynowi ostrze w oczodół.
- Chuj ci w oko. - powiedział do niego, ale oczywiście słowa Grubera zniknęły w ogólnym zgiełku.

Hans przypomniał sobie, że gdzieś niedaleko miejsca walk znajdowała się beczka z prochem. Nie chciał jednak opuszczać wyśmienitego towarzystwa Rusta i Gregera w związku z czym trzymał się ich w siekaniu przeciwników. A jakby oni wycofywali się to i on wycofa się. A jakby umierali to... no, nie zamierzał z nimi umierać. Nie byli aż tak blisko.


----------------------------------------------------

Liczby: 60, 10, 63, 46, 57

Rzuty (nie, no, tym razem zmyślam te liczby): 60 (taki mam poziom ostrzeżeń), 10 (liczba liter w Hans Gruber), 63 (Feniu odpisał o 6:31 według fałszywego zegara LI), 46 (teraz jest 12:46) i... powiedzmy 57 (razy 10.000, tyle wyświetleń ma ta melodia)


Feniu 10-03-2022 06:31

Błoto, bagna, las - tu się czuł jak ryba w wodzie. Cały czas uważał by nie zgubić drogi, którą kiedyś pokazał mu jego przyjaciel. Gdy w końcu byli już o krok od celu stało się - jego przypuszczenia były słuszne. Wiedział, że górale mieli coś wspólnego z kopalnią, ale co u licha robił ten druid? Inne miał mniemanie o tych ludziach - pieprzony podpalacz.


- Gotujcie się - powiedział wyciągając pistolet i celując w klanowego.



92 - 1 - 90 - 36 - 94

Lynx Lynx 10-03-2022 08:06

Z zasadzki zwiać się udało. Przez błocko przejść tyż. Co dalej ustalić też, aż do momentu jak się paru chyba górali nie napatoczyło i trza zdecydować czy nie dać im po ryjach przypadkiem. Mieli dzikusy też se sobą tego druida co z Serrig trzymał i wpadła myśl Dexterowi od razu, ze warto tego gagatka do Teoffen sprowadzić, aby zdał relacje z tego co było. Wróciła by kompania jak bohatyrzy z cennym jeńcem, a sam Schlejer mógłby przestać się przejmować wtedy pomówieniami starej baby.
- Jak bić się chcemy to jak rzekł nasz towarzysz niziołek rozjedźmy się trochę. W walce pamiętajcie o druidzie. Trzeba go pojmać, aby rzucił nam światło na tajemnice zasadzki. Towarzysze, a teraz do dzieła.- rzekł szeptem do swych kompanów niby rycerz.
Sam się przyczaił z mieczem w ręku czekając aż się rozpocznie. Skradać w pancerzu tak trochę słabo, a do bitki chętny nadto nie był. W pierwszej salwie też udziały nie miał jak wziąć. Wszak nie miał do tego odpowiedniego uzbrojenia. Co najwyżej pobliskim kamieniem mógł we wroga cisnąć. Wypatrywał więc, czy między skałami wystarczającego prześwitu gdzie z boku nie ma co by to mógł się przycisnąć i dopaść miłośnika drzew przed innymi, aby więzień który i tak ledwo już z przetrąconą gębą ledwo gadał mógł im jeszcze coś powiedzieć, a przy okazji barbarzyńców co swym paskudnym widokiem nie zachęcali do bliskiego spotkania w miarę możliwości chciał uniknąć.

Rzuty: 19, 27, 49, 82, 87


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 22:40.

Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0


1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172