Obóz nad Sołynką - ranek
Słońce przebijało się nieśmiało przez poranna mgiełkę, gdy szedł pan
Ankwicz ku watasze zbójeckiej. Ludzie Rosińskiego z koni pozsiadali i półkole utworzyli dając tez perspektywę obrońcom taboru. Mógł tedy pan
Mateusz przypatrzyć sie swojemu przeciwnikowi. Człek był to lat prawie czterdziestu, o postawie pysznej i zawadiackiej, spojrzeniu kpiącym.
Żolichowski herbu Brodzic
Spojrzał na
pana brata i rzucił :
-
Żolichowski herbu Brodzic. Kogo dzisiaj będziem chować - spytał jednocześnie szablą młynka szablą robiąc, chcąc przeciwnika w konfuzję widać wpędzić okazując wprawę szermierczą.
Szabla przeciwnika pana Ankwicza
Pan
Mateusz opowiedział się adwersarzowi, zrzucili więc kontusze zostając w koszulach i hajdawerach. Krążyć wokół siebie zaczęli badać swe umiejętności, przycięli, odskoczyli.
-
Waszeć powiadasz żeś Ankwicz - ozwał się
Żolichowski.
- Znam ja Ankwiczów, znam. Dwa rody to są. Jeden z ziemi przemyskiej pochodzi i do herbu sie przypiął, z chłopów się prowadząc. Ale to nie waszeci ród - dodał widząc poczerwieniałą nieco twarz pana
brata.
- Waszeci to ten drugi od ladacznicy przemyskiej się wywodzi. Mać znana, a ojca w krzakach szukaj - roześmiał się grubo widząc alterację pana
Mateusza, a reszta jego kompanionów gruchnęła śmiechem srogim.
W taborze
panowie bracia patrzyli z napięciem na to co dzieje się nieopodal. Odległość nie była duża ( kroków może ze czterdzieści ), przeto z za wozów widok mieli dobry. Hajducy rusznic jednak z rąk nie wypuszczali, widać było ze pan
Bełzecki ludzi do swej chorągwi pieszej ludzi bywałych dobierał, nie ciury.
Jednocześnie głos jakiś odezwał się za towarzystwem.
-
Cóż to Waszmościowie za hałasy ? - spytał pan
Ligęza z namiotu wychodząc. Oczy mrużył i blady był widać nie służyło już sławnemu
banicie i infamisowi wino jak onegdaj.
Pan
Rokutowski pistolet zza pasa dobył i tak uzbrojony z szablą w jednej i krócicą w drugiej obiecał sobie drogo skórę sprzedać. Bo po prawdzie i zrobić więcej nic nie mógł. Na wystrzały i krzyki zbiegło sie z tuzin napastników choć w wiekszości pachołków i chmyzów. Wkrótce jednak drabiny przynieśli i trzech napastników z szerpentynami w rękach piąć na stryszek się po nich zaczęło...
Pan
Daniłłowicz w paluch sie zakłół i jak obyczaj nakazuje diabelski krwią własną pismo podpisał.
Uśmiechnął sie
Boruta pod wąsem i w taki takt ozwał się do pana
Władysława :
- Po waszmości służby się upomnę gdy głowę z stad cało wyniesiesz panie bracie - uśmiechnął się
diabeł iście diabelsko.
- Ja tu pomóc Ci nie mogę , chodz gdzie diabeł nie może... - zamyślił się na chwilę.
-
Nic Waszeci nie zostaje jak dobrej myśli być - dorzucił -
i sztabą oną - tu wskazał na deskę w kącie leżącą -
odrzwia zastawić.
-
No bywaj Waszmość - rzekł
Boruta nie wiadomo czemu uśmiechając się krotochwilnie -
ja tu znajomą odwiedzić muszę.
Zawinął się
czart piekielnym sposobem i... znikł. Lekki zapach siarki i przedniego węgrzyna jaki po nim pozostał świadczyło jeno, ze nie był snem.