Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 18-10-2007, 11:34   #65
Arango
Banned
 
Reputacja: 1 Arango jest na bardzo dobrej drodzeArango jest na bardzo dobrej drodzeArango jest na bardzo dobrej drodzeArango jest na bardzo dobrej drodzeArango jest na bardzo dobrej drodzeArango jest na bardzo dobrej drodzeArango jest na bardzo dobrej drodzeArango jest na bardzo dobrej drodzeArango jest na bardzo dobrej drodze
Obóz nad Sołynką - ranek

Słońce przebijało się nieśmiało przez poranna mgiełkę, gdy szedł pan Ankwicz ku watasze zbójeckiej. Ludzie Rosińskiego z koni pozsiadali i półkole utworzyli dając tez perspektywę obrońcom taboru. Mógł tedy pan Mateusz przypatrzyć sie swojemu przeciwnikowi. Człek był to lat prawie czterdziestu, o postawie pysznej i zawadiackiej, spojrzeniu kpiącym.



Żolichowski herbu Brodzic


Spojrzał na pana brata i rzucił :

- Żolichowski herbu Brodzic. Kogo dzisiaj będziem chować - spytał jednocześnie szablą młynka szablą robiąc, chcąc przeciwnika w konfuzję widać wpędzić okazując wprawę szermierczą.



Szabla przeciwnika pana Ankwicza


Pan Mateusz opowiedział się adwersarzowi, zrzucili więc kontusze zostając w koszulach i hajdawerach. Krążyć wokół siebie zaczęli badać swe umiejętności, przycięli, odskoczyli.

- Waszeć powiadasz żeś Ankwicz - ozwał się Żolichowski.
-
Znam ja Ankwiczów, znam. Dwa rody to są. Jeden z ziemi przemyskiej pochodzi i do herbu sie przypiął, z chłopów się prowadząc. Ale to nie waszeci ród - dodał widząc poczerwieniałą nieco twarz pana brata.
-
Waszeci to ten drugi od ladacznicy przemyskiej się wywodzi. Mać znana, a ojca w krzakach szukaj - roześmiał się grubo widząc alterację pana Mateusza, a reszta jego kompanionów gruchnęła śmiechem srogim.


W taborze panowie bracia patrzyli z napięciem na to co dzieje się nieopodal. Odległość nie była duża ( kroków może ze czterdzieści ), przeto z za wozów widok mieli dobry. Hajducy rusznic jednak z rąk nie wypuszczali, widać było ze pan Bełzecki ludzi do swej chorągwi pieszej ludzi bywałych dobierał, nie ciury.

Jednocześnie głos jakiś odezwał się za towarzystwem.
- Cóż to Waszmościowie za hałasy ? - spytał pan Ligęza z namiotu wychodząc. Oczy mrużył i blady był widać nie służyło już sławnemu banicie i infamisowi wino jak onegdaj.


Pan Rokutowski pistolet zza pasa dobył i tak uzbrojony z szablą w jednej i krócicą w drugiej obiecał sobie drogo skórę sprzedać. Bo po prawdzie i zrobić więcej nic nie mógł. Na wystrzały i krzyki zbiegło sie z tuzin napastników choć w wiekszości pachołków i chmyzów. Wkrótce jednak drabiny przynieśli i trzech napastników z szerpentynami w rękach piąć na stryszek się po nich zaczęło...


Pan Daniłłowicz w paluch sie zakłół i jak obyczaj nakazuje diabelski krwią własną pismo podpisał.
Uśmiechnął sie Boruta pod wąsem i w taki takt ozwał się do pana Władysława :
-
Po waszmości służby się upomnę gdy głowę z stad cało wyniesiesz panie bracie - uśmiechnął się diabeł iście diabelsko.
- Ja tu pomóc Ci nie mogę , chodz gdzie diabeł nie może... - zamyślił się na chwilę.
- Nic Waszeci nie zostaje jak dobrej myśli być - dorzucił - i sztabą oną - tu wskazał na deskę w kącie leżącą - odrzwia zastawić.
- No bywaj Waszmość - rzekł Boruta nie wiadomo czemu uśmiechając się krotochwilnie - ja tu znajomą odwiedzić muszę.

Zawinął się czart piekielnym sposobem i... znikł. Lekki zapach siarki i przedniego węgrzyna jaki po nim pozostał świadczyło jeno, ze nie był snem.
 

Ostatnio edytowane przez Arango : 18-10-2007 o 14:24.
Arango jest offline