Mateusz postępował ku swym adwersarzom krokiem spiesznym i energicznym. Zdało by się że zdradzającym tak podniecenie jak i zdenerwowanie. Szlachcic nijak nie chciał dać znać po sobie że zmitygowany może być sytuacją. Kiedy postąpił w okręg co to towarzysze mości Żolichowskiego poczynili, otoczyły go paskudne gęby wątpliwego nieraz szlachectwa. Spoglądali z niechęcią, co by nie powiedzieć z wrogością na Pana Mateusza. Tak że chwilami wątpić można było czy faktycznie szlachectwa starczy grasantom i czy aby nie zechcą kupą zakończyć starcia. Bądź usiec Mateusza, gdyby ten położył Żolichowskiego. - Żolichowski herbu Brodzic. Kogo dzisiaj będziem chować - spytał Żolichowski jednocześnie szablą młynka robiąc, dając tym popis swych niechybnych umiejętności. Mateusz jakby po chwili pojąl że to do niego się mówi. - Waszmości? – Spytał, ale nikt się nie zaśmiał. Mateusz pomiarkował że wszyscy w koło po prawdzie zebrali się aby widzieć jego śmierć. I nagle ciężej mu się zrobiło na sercu. – Mateusz Ankwicz herbu Abdank. Stawaj waszmość
Tak też adwersarze zrzucili kontusze w milczeniu, lecz pośród wyzwisk i uwag ze strony towarzyszy Żolichowskiego. Mateusz odpiął szablę i dobył ostrza. Dzierżył on dziwną broń, bowiem bardziej zakrzywioną jakby na modę wschodnią. Ale nie było czasu się oglądać, bo adwersarze stanęli już do walki i poczęli krążyć w kolo szukając okazji do pierwszego natarcia. - Waszeć powiadasz żeś Ankwicz – ozwał się Żolichowski. - Znam ja Ankwiczów, znam. Dwa rody to są. Jeden z przemyskiego pochodzi i do herbu się przypiął, z chłopów się prowadząc. Ale to nie waszeci ród - dodał widząc poczerwieniałą nieco twarz pana brata. Mateusza denerwowało gadanie, bo nic tak nie wyprowadzało z równowagi młodego szlachcica jak insynuacje w kierunku rodziny. Ale Żolichowski ciągnął - Waszeci to ten drugi od ladacznicy przemyskiej się wywodzi. Mać znana, a ojca w krzakach szukaj - roześmiał się grubo widząc alterację pana Mateusza, a reszta jego kompanionów gruchnęła śmiechem srogim.
Krew napłynęła mu do głowy jak to usłyszał. Ale wnet próbował się uspokoić, bo pomiarkował o co przeciwnikowi chodzi. Ozwał się tedy: – Widać żeś waszmość prostak i niebywały. Bo ja ród z Sandomierskiego wiodę. Pewnie waszmość byś usłyszał, ale jak się ze świniami poleguje to i uszy zapchane. – zadziornie próbował ripostować – A bo to wiadomo, że…
Nie zdążył dokończyć. Żolichowski skoczył ku niemu wnet wyprowadzając cięcie. Mateusz zasłonił się lecz postąpił krok w tył. Kolejne cięcia, zastawy, pchnięcia. Żelichowski atakował z fantazją i umiejętnością. A znakiem że wyprowadził swego adwersarza z równowagi, było że Mateusz bronił się tylko i obrona ta zdawała się desperacka. Szlachcic cofał się wciąż, a szczęście że robił to umiejętnie, tak że nie dawał się wmanewrować tak by walkę szybko kończyć mógł Żolichowski.
Co rusz starszy szlachcic czynił wypady i jeszcze z większą siła i złością uderzał na wroga. Zmieniał postawy, cięcia, chwyty. Męczył prezentując swe nie liche umiejętności i znajomość polską sztuką krzyżową. A Mateusz wyraźnie bronić się jedynie potrafiąc wyprowadzał cięcia niegroźnie bądź wcale ich nie robił.
Tak że zebrani widząc co się dzieje zaczęli wiwatować i krzyczeć rozradowani. Bo pewnym im było że Żelichowski nie tylko pokona swego adwersarza, ale i uczyni przedstawienie z tego nie liche. I jakby na spełnienie tych obietnic przy kolejnej wymianie wykonał mocne cięcie, by momentalnie z drugiej strony poprawić pieruńsko szybkim chlaśnięciem w bok. Mateusz jakby się zawahał i zamiast się złożyć, odskoczył chcąc uniknąć ostrza. Sekundę później syknął z bólu, a koszula zabarwiła się szkarłatem. – Waszmość miał kiedy w ręku szablę? Bo zdaje się żeś przywykły do palcatu jeno. – Tę uwagą Żolichowski wzbudził falę radości i śmiechu. Jeno Mateusz się nie śmiał spoglądając na swój bok. Rana piekła, ale gorsza była wątpliwość. Wszak nic nie rani tak dotkliwie jak zwątpienie w sercu szermierza. Stojąc tak i łapiąc oddech poczuł złość że dał się tak podejść. I wnet uczucie złości i determinacji wyparły wątpliwości. Ujął mocniej szablę. Wszak dobrze było dopuścić wroga, by ten pokazał jak walczy. A kiedy odkryje swe zdolności przypuścić atak tym skuteczniejszy. Ale trza przy tym zawsze kontrolować sytuację.
Zdeterminowany i niepomny odniesionej rany Mateusz stanął naprzeciw adwersarza. Znów szczęknęły szable. Buty ciężko uderzały o ziemie, kiedy obydwie postaci czyniły wciąż wypady, zejścia, cofnięcia i zastawy. Szable kręciły w koło wściekłe koła co rusz wystawiając obronę przeciwnika na próbę. Mateusz dawał się poznać z innej strony. Stopniowo przejmował inicjatywę, a szybkość jego ciosów stawiała oponenta w trudnej sytuacji. Nie było długo czekać jak tłum w koło pocichł i wszyscy już niepewni wyniku śledzili każdy ruch szermierzy.
Nagle w Żelichowskiego wstąpiły nowe siły. Tak jakby sam diabeł za nim stanął i dał mu drugi oddech. Szlachcic począł wyprowadzać ciosy może nie tak szybkie i dokładne ale diabelnie silne. I zdawało się że Mateusz odda znów inicjatywę. Bo choć Młody szlachcic zdawał się sprawniej robić i Młodość dawała mu przewagę na polu szybkości, to Żolichowski był bardziej doświadczony a teraz jeszcze swą siłą robił przewagę.
Kolejne cięcie. Mateusz zbił je wysoko, by przejść do niższego cięcia. Lecz Starszy poprawił i widać było że Pan Ankwicz nie zdoła się uchylić. Żelichowski ciął ramie adwersarza, lecz jeno je drasnął bo w pół ciosu przełożył szablę tak by bronić się niską zastawą. Mateusz jakby tylko na to czekał. Zamarkował cios, obrócił z wprawą broń i uderzył. Szabla ze świstem przecięła powietrze, zatoczyła krąg i z rozmachem uderzyła w czerep adwersarza. Ten zmarł, a na jego obliczu malowało się zdziwienie. Stał tak chwilę, poczym zwalił się jak długi na ziemię, która szybko przybrała szkarłatną barwę…
Mateusz cały mokry i ranny dyszał ciężko. Lecz na jego obliczu malowało się zadowolenie i radość. Spojrzał w stronę swych kompanów szukając tej samej radości. |