Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 18-10-2007, 14:19   #67
Junior
 
Junior's Avatar
 
Reputacja: 1 Junior ma wspaniałą reputacjęJunior ma wspaniałą reputacjęJunior ma wspaniałą reputacjęJunior ma wspaniałą reputacjęJunior ma wspaniałą reputacjęJunior ma wspaniałą reputacjęJunior ma wspaniałą reputacjęJunior ma wspaniałą reputacjęJunior ma wspaniałą reputacjęJunior ma wspaniałą reputacjęJunior ma wspaniałą reputację
Mateusz postępował ku swym adwersarzom krokiem spiesznym i energicznym. Zdało by się że zdradzającym tak podniecenie jak i zdenerwowanie. Szlachcic nijak nie chciał dać znać po sobie że zmitygowany może być sytuacją. Kiedy postąpił w okręg co to towarzysze mości Żolichowskiego poczynili, otoczyły go paskudne gęby wątpliwego nieraz szlachectwa. Spoglądali z niechęcią, co by nie powiedzieć z wrogością na Pana Mateusza. Tak że chwilami wątpić można było czy faktycznie szlachectwa starczy grasantom i czy aby nie zechcą kupą zakończyć starcia. Bądź usiec Mateusza, gdyby ten położył Żolichowskiego.
- Żolichowski herbu Brodzic. Kogo dzisiaj będziem chować - spytał Żolichowski jednocześnie szablą młynka robiąc, dając tym popis swych niechybnych umiejętności. Mateusz jakby po chwili pojąl że to do niego się mówi.
- Waszmości? – Spytał, ale nikt się nie zaśmiał. Mateusz pomiarkował że wszyscy w koło po prawdzie zebrali się aby widzieć jego śmierć. I nagle ciężej mu się zrobiło na sercu.
– Mateusz Ankwicz herbu Abdank. Stawaj waszmość
Tak też adwersarze zrzucili kontusze w milczeniu, lecz pośród wyzwisk i uwag ze strony towarzyszy Żolichowskiego. Mateusz odpiął szablę i dobył ostrza. Dzierżył on dziwną broń, bowiem bardziej zakrzywioną jakby na modę wschodnią. Ale nie było czasu się oglądać, bo adwersarze stanęli już do walki i poczęli krążyć w kolo szukając okazji do pierwszego natarcia.
- Waszeć powiadasz żeś Ankwicz – ozwał się Żolichowski. - Znam ja Ankwiczów, znam. Dwa rody to są. Jeden z przemyskiego pochodzi i do herbu się przypiął, z chłopów się prowadząc. Ale to nie waszeci ród - dodał widząc poczerwieniałą nieco twarz pana brata. Mateusza denerwowało gadanie, bo nic tak nie wyprowadzało z równowagi młodego szlachcica jak insynuacje w kierunku rodziny. Ale Żolichowski ciągnął
- Waszeci to ten drugi od ladacznicy przemyskiej się wywodzi. Mać znana, a ojca w krzakach szukaj - roześmiał się grubo widząc alterację pana Mateusza, a reszta jego kompanionów gruchnęła śmiechem srogim.
Krew napłynęła mu do głowy jak to usłyszał. Ale wnet próbował się uspokoić, bo pomiarkował o co przeciwnikowi chodzi. Ozwał się tedy:
– Widać żeś waszmość prostak i niebywały. Bo ja ród z Sandomierskiego wiodę. Pewnie waszmość byś usłyszał, ale jak się ze świniami poleguje to i uszy zapchane. – zadziornie próbował ripostować – A bo to wiadomo, że…
Nie zdążył dokończyć. Żolichowski skoczył ku niemu wnet wyprowadzając cięcie. Mateusz zasłonił się lecz postąpił krok w tył. Kolejne cięcia, zastawy, pchnięcia. Żelichowski atakował z fantazją i umiejętnością. A znakiem że wyprowadził swego adwersarza z równowagi, było że Mateusz bronił się tylko i obrona ta zdawała się desperacka. Szlachcic cofał się wciąż, a szczęście że robił to umiejętnie, tak że nie dawał się wmanewrować tak by walkę szybko kończyć mógł Żolichowski.

Co rusz starszy szlachcic czynił wypady i jeszcze z większą siła i złością uderzał na wroga. Zmieniał postawy, cięcia, chwyty. Męczył prezentując swe nie liche umiejętności i znajomość polską sztuką krzyżową. A Mateusz wyraźnie bronić się jedynie potrafiąc wyprowadzał cięcia niegroźnie bądź wcale ich nie robił.

Tak że zebrani widząc co się dzieje zaczęli wiwatować i krzyczeć rozradowani. Bo pewnym im było że Żelichowski nie tylko pokona swego adwersarza, ale i uczyni przedstawienie z tego nie liche. I jakby na spełnienie tych obietnic przy kolejnej wymianie wykonał mocne cięcie, by momentalnie z drugiej strony poprawić pieruńsko szybkim chlaśnięciem w bok. Mateusz jakby się zawahał i zamiast się złożyć, odskoczył chcąc uniknąć ostrza. Sekundę później syknął z bólu, a koszula zabarwiła się szkarłatem.

– Waszmość miał kiedy w ręku szablę? Bo zdaje się żeś przywykły do palcatu jeno. – Tę uwagą Żolichowski wzbudził falę radości i śmiechu. Jeno Mateusz się nie śmiał spoglądając na swój bok. Rana piekła, ale gorsza była wątpliwość. Wszak nic nie rani tak dotkliwie jak zwątpienie w sercu szermierza. Stojąc tak i łapiąc oddech poczuł złość że dał się tak podejść. I wnet uczucie złości i determinacji wyparły wątpliwości. Ujął mocniej szablę. Wszak dobrze było dopuścić wroga, by ten pokazał jak walczy. A kiedy odkryje swe zdolności przypuścić atak tym skuteczniejszy. Ale trza przy tym zawsze kontrolować sytuację.

Zdeterminowany i niepomny odniesionej rany Mateusz stanął naprzeciw adwersarza. Znów szczęknęły szable. Buty ciężko uderzały o ziemie, kiedy obydwie postaci czyniły wciąż wypady, zejścia, cofnięcia i zastawy. Szable kręciły w koło wściekłe koła co rusz wystawiając obronę przeciwnika na próbę. Mateusz dawał się poznać z innej strony. Stopniowo przejmował inicjatywę, a szybkość jego ciosów stawiała oponenta w trudnej sytuacji. Nie było długo czekać jak tłum w koło pocichł i wszyscy już niepewni wyniku śledzili każdy ruch szermierzy.

Nagle w Żelichowskiego wstąpiły nowe siły. Tak jakby sam diabeł za nim stanął i dał mu drugi oddech. Szlachcic począł wyprowadzać ciosy może nie tak szybkie i dokładne ale diabelnie silne. I zdawało się że Mateusz odda znów inicjatywę. Bo choć Młody szlachcic zdawał się sprawniej robić i Młodość dawała mu przewagę na polu szybkości, to Żolichowski był bardziej doświadczony a teraz jeszcze swą siłą robił przewagę.

Kolejne cięcie. Mateusz zbił je wysoko, by przejść do niższego cięcia. Lecz Starszy poprawił i widać było że Pan Ankwicz nie zdoła się uchylić. Żelichowski ciął ramie adwersarza, lecz jeno je drasnął bo w pół ciosu przełożył szablę tak by bronić się niską zastawą. Mateusz jakby tylko na to czekał. Zamarkował cios, obrócił z wprawą broń i uderzył. Szabla ze świstem przecięła powietrze, zatoczyła krąg i z rozmachem uderzyła w czerep adwersarza. Ten zmarł, a na jego obliczu malowało się zdziwienie. Stał tak chwilę, poczym zwalił się jak długi na ziemię, która szybko przybrała szkarłatną barwę…

Mateusz cały mokry i ranny dyszał ciężko. Lecz na jego obliczu malowało się zadowolenie i radość. Spojrzał w stronę swych kompanów szukając tej samej radości.
 
Junior jest offline