Obóz nad Sołynką - ranek
Cisza zapadła gdy padł pan
Żolichowski, lecz krótko trwała. Wrzask się podniósł od strony najezdników i kilku z nich zsiadłszy z konia rzuciło się ku panu
Mateuszowi, inni krzyczeć zaczęli ku taborkowi :
-
Zdać się psie syny !!! - i palić z półhaków ku obrońcom.
Inni kompanionów z obozu heretyków wołać zaczęli i wnet kopnęła się z stamtąd gromada pieszych w większości czeladzi lada jak uzbrojonej, ale licznej. Zamieszanie się wśród kompanii
Rosińskiego zaczęła, bo część do pana
Ankwicza biegła, część odgrażała obrońcom, inni z pistoletów strzelali choć po prawdzie bardziej dla postrachu i w powietrze.
Dymy prochowe mieszać się zaczęły z mgłą nisko jeszcze po łąkach się płużącą.
W taborze pan
Ligęza do podoficera krzyknął jeno :
-
Alt !!!
Po czym ku wiadru z wodą naniesioną przez wozniców wieczorem skoczył i głowę zanurzył, widać że wino wczoraj jeszcze z głowy mu nie wywietrzało.
-
Przy Tobie komenda ! On pijany jeszcze !- krzyknął
Niewiarowski Mihiczowi.
Drabiny jęczały pod ciężarem wspinających się pachołków. Pierwszy łeb jaki się ukazał ciął pan
Algiert, a cham jeno jak kur zarzynany zapiał cienko i ręce rozłożywszy upadł na klepisko.
Zaraz jednak spisy, drągi, kije w otwór wrażono, tedy pan
Rokutowski ciąć następnych nie mógł i skoczyć w kąt musiał. Zaraz tez sześciu drabów na stryszku onym znalazło się. Jednemu prosto w pierś wypalił z krócicy a ten padł jak łan zboża przez kosiarza zżęty. Inni jednak zaraz z szablami sie rzucili i zdrowo sie pan
Algiert zwijać musiał. Jednego przez pysk chlasnął, innemu rękę z szerpentyną przy łokciu samym odwalił, gdy przypadł z boku chłop ogromny, rudobrody i w bok wraził mu dwuzębne widły.
Upadł pan
Walenty na kolana i jedynie
- Matko Boska ! - zawołać zdążył, gdy zgraja dopadła tak, że zniknął pod nawałą ciosów. Nie minęły dwa pacierze gdy tylko zewłok bezkształtny na stryszku ostał, a pijane krwią i umazane juchą ciury rzucać się głową pana
Algierta zaczęli.
Tak zginął pan
Walenty Algiert Rokutowski herbu
Działosza, który z Litwy aż przyjechał by tu z rąk pachołków kupy swawolnej śmierć znalezć.
Nerwy pana
Daniłłowicza napięte były jak postronki gdy trwał wpatrzony w drzwi szopy. Tedy aż podskoczył usłyszawszy skrzyp za plecami. Odwrócił sie wartko i ujrzał jak uchylają się w tylnej ścianie, małe drzwiczki służące do wypędzania owiec i baranów na pastwisko. Doleciał go tez z stamtąd naglący szept :
-
Pane, pane, bieżaj do mnie to Cię te piekielniki nie znajdą.
A po chwili :
-
Pane jasny a obiecaj, ze jak łoziną Cię do lasu wyprowadzę to ze mną zatańcujesz. Przysięgnij sie bo ja okrutnie tańcować lubię.
Jednocześnie w szopie pojawiła się młoda dziewczyna z wiejska przybrana, ale w odróżnieniu od nurków sańskich w kolorową spódnicę i kubraczek, a nie jak inne kobiety w obozowisku w brązy i szarości.