Wielkie odrzwia sali balowej otwarły się z hukiem. Otwarły, a raczej zostały otwarte przez dwóch strażników ich strzegących. Z trudem podnosili się z ziemi rozglądając się wokół w oszołomieniu. W drzwiach stanęła wysoka postać w pięknej mediolańskiej zbroi. Przy pasie przypięty miał miecz w pięknej,zdobionej wschodnimi wzorami pochwie oraz ciężki, szeroki sztylet, którego rękojeść wysadzana była szlachetnymi kamieniami.Donośnym głosem przemówił: -
Cóż to za sprosna dzicz, żeby nie przepuścić posłańca z ważnym listem? Raus! Słowiańskie ścierwo, ale już !– zakrzyczał za oddalającymi się zbrojnymi.
Biały płaszcz zwisał mu z prawego ramienia, a czarny krzyż zdobiący zarówno okrycie jak i solidną tarczę nie pozostawiał złudzeń co do przynależności postawnego rycerza. Powolnym ruchem zdjął hełm z głowy. Blond włosy wypłynęły spod metalowego nakrycia, kontrastowały z błękitnymi jak toń jeziora oczami. Przystojna, harmonijna twarz tchnęła spokojem. Czerstwość cery świadczyła, że młodzieniec ten spędzał wiele dni w siodle. Zlustrował chłodnym wzrokiem całą salę balową, oceniając każdego z gości w myślach.
Wreszcie wzrok milczącego Krzyżaka zatrzymał się na
Brukhardzie siedzącym na przeciwległym końcu Sali, w towarzystwie dwóch braci zakonnych. Ruszył powolnym dostojnym krokiem w kierunku wielkiego marszałka. Prawą dłoń odzianą w kończą rękawicę trzymał na rękojeści miecza. Drugą ściskał hełm, goście którzy stali bliżej mogli na jego lewym naramienniku zbroi zauważyć inkrustowany złotem napis:
T
R
I
SIT MIHI CRUX
ADVERSUS DAEMONES
U
M
P
H
U
S
I równie misternie zdobione godło Zakonu:
Kiedy przechodził obok pozostałych zakonnych braci, Ci wstali i unieśli prawe dłonie w geście pozdrowienia i salutu. Skłonił się im dumnie głową, wiedział, że muszą mu oddawać honory, w końcu był ich zwierzchnikiem.
Stanął przez
von Truttcheweitz’em, który wpatrywał się w jego oczy z wyczekiwaniem. W głębi duszy cieszył się, ze może przekazać
wielkiemu marszałkowi pomyślne wieści. W końcu dokąd sześć lat temu jego ojciec oddał go na służbę u swego brata – wysokiego dostojnika
Zakonu, nigdy nie zawiódł oczekiwań
Brukharda. Był prawą ręką swego wuja, bezpośrednio dowodził jego zbrojnym orszakiem i wykonywał „specjalne” zadania. Wprawa z jaką młodzieniec poruszał się w ciężkiej bitewnej zbroi świadczyła o jego słusznej tężyźnie fizycznej, a dryg w ruchach o pobieraniu nauk u najlepszych fechmistrzów w Akkce.
Prawą dłoń uniósł w geście salutu i pozdrowienia:
- Witaj wielki marszałku. Niech Pan nasz będzie z Tobą, byś mógł służyć chwale Zakonu i wiecznego Kościoła Rzymskiego. –
„Dokładnie w takiej kolejności” – uśmiechnął się do swoich myśli
Zygfryd. Skłonił się przed wujem, aż zachrzęściły blachy mediolanki.
- Witaj Zygfrydzie, pobożny sługo Zakonu i synowcu mój ukochany. Jakie przynosisz wieści? – marszałek zapytał się głośno.
Zygfryd wyjął z za pasa zwój z którego zwisała wielka pieczęć
Zakonu i podał wujowi. – Tu mam panie interesujące Cię informację – wyprostował się i dumnie rozejrzał się po towarzystwie, które było dość interesujące i różnorodne.
Brukhard wstał i rzekł do zebranych:
- Pozwólcie waszmościowie, ze przedstawię wam mego bratanka, rycerza w służbie Najświętszej Panienki – Zygfryda von Truttcheweitz. Niechże będzie wam on miłym współbiesiadnikiem. Zygfryd gestem nakazał dwóm obsługującym marszałka braciom zakonnym zrobić mu miejsce. Oddalili się w kierunku pozostałego rycerstwa zakonnego. Kiedy on był w pobliżu swego mentora nikt inny nie musiał dbać o bezpieczeństwo wielkiego marszałka. Kiedy siadał przy stole, nieliczni tylko mogli zauważyć że u pasa pod płaszczem miał przypięty długi skórzany futerał.