Justin i Chris usiedli na tylnych siedzeniach DeLoreana. Nie było tu wiele miejsca, ale nie można było narzekać na niewygodę. Patrick zajął miejsce obok kierowcy - Roberta. Jednocześnie zamknęli drzwi, najwyraźniej oboje bawili się znacznie lepiej niż ich koledzy z tyłu. Po chwili silnik zawarczał, a Robert nie tracąc czasu ruszył z miejsca z piskiem opon. Samochód pracował jak marzenie, widać, że staruszek władował w niego sporo pieniędzy i musiał go nieźle podrasować. Zaledwie w ciągu kilku sekund przekroczyli 70 km/h i... wtedy zaczęło się coś dziać. Jedna z kontrolek na pulpicie zapaliła się na zielono, coś w mechanizmie umieszczonym z tyłu przełączyło się i głośno stuknęło - tak, że Justin i Chris aż podskoczyli. Samochód wyraźnie przyspieszył i w zaledwie mgnienie oka dobił do setki! Wtedy zapaliła się żółta kontrolka i z tyłu znowu coś przeskoczyło. DeLorean mknął jak strzała, pasażerowie byli niemal wgniatani w siedzenia. Od momentu przekroczenia siedemdziesiątki wszystko działo się dosłownie na przestrzeni kilku sekund. Robert nie mógł uwierzyć, że taki samochód może w przeciągu tak krótkiego czasu rozpędzić się do 130 kilometrów i wciąż przyspieszać! Co profesor mówił o tym paliwie? W jego głowie zaświtało tylko jedno - 150 kilometrów na godzinę. Zdaniem Smitha tyle "wystarczyło" żeby odbyć podróż w czasie. No to zaraz się przekonamy!
Chwilę później Justin i Chris zakryli dłońmi oczy - to, co profesorek nazywał obwodem czasowym, zaczęło wydawać niebezpieczne dźwięki, a potem rozżarzyło się i wybuchnęło oślepiającym blaskiem. Patrick zdążył zauważyć, że kontrolki na przednim panelu szaleńczo zapalały się i gasły, potem obraz przed maską samochodu rozmył się i wybuchł! Robert krzyknął i momentalnie nacisnął na hamulce. DeLoreanem szarpnęło i obróciło, wszyscy czterej chłopcy polecieli do przodu, a potem na boki, obijając się i uderzając o siebie nawzajem i o różne części samochodu. Chmura pyłu uniosła się nad pojazdem tworząc niemal zaporę dymną. Zaszokowani jeszcze przez chwilę nie ruszali się z miejsca. Wystarczająco długo, by kurz, który wzniecili gwałtownym hamowaniem, zdążył opaść i ukazać im przedziwny krajobraz. Tuż przed samochodem znajdowało się... pole kempingowo-namiotowe. Małe drewniane domki, porozwieszane sznury z kolorowym praniem, kilka wyznaczonych miejsc na ogniska, namioty przypominające wigwamy, kilka starych minibusów z wymalowanymi kwiatami, jedna przyczepa kempingowa i nieco z boku dziwna drewniana konstrukcja z desek i beczek przypominająca prymitywny prysznic. Wszystko pogrążone w cichym śnie - albo opuszczone, chociaż o ósmej rano w sobotę bardziej prawdopodobny byłby ten pierwszy scenariusz. Dzięki Bogu Robert wystarczająco wcześnie nacisnął na hamulec i nie wjechał w najbliższy namiot.
Jednak w tym momencie w głowach całej czwórki krążyła jedna, uporczywa myśl - skąd, do jasnej cholery, wziął się tutaj ten kemping?! Przecież daliby sobie obciąć głowę za to, że jadąc całkiem niedawno w stronę domu profesora nie mijali czegoś takiego... |