Świnka rozparł się wygodniej na krześle, który, nawet jak na spore rozmiary arcybiskupa było dość szerokie i uśmiechnął się do swego rozmówcy. Rumiane poliki duchownego nadawały twarzy rys miękkich i sympatycznych, a dziesiątkami lat ćwiczony uśmiech był doprowadzony do perfekcji, w swej przyjacielskiej wymowie.
- Książę Andrzeju, nie jest li tajemnicą, że mocarna pięść nie bierze się z nikąd. Trza ją uzbroić i trzymać poprzez stały dopływ złota, a żywność i chłopstwo, które chronić będzie flank rycerskich także są nie od rzeczy. Ufam więc, że ty jako możny tego świata, a ja jako duchowy przewodnik i wysłannik Pana znajdziemy wspólny język w dążeniu do jednego celu. Niechaj jednak będzie mi wolno zapytać cię panie, jakie są twoje przesłanki? Czy chcesz stanąć na czele nowej Korony, czy też wolisz rolę szarej eminencji, skrytej w cieniu i podszeptującej władcy jakie poczynania będą najlepsze... dla państwa rzecz jasna?
Deszcz bił agresywnie o skórzany kaptur. Skryty pod nim człek długimi krokami szedł przed siebie, rozbijając stopami w oczach rosnące kałuże.
- Diabli nadali, taką pogodę. – kapturnik nie krył złego humoru, lecz w ciemności nikt nie mógł usłyszeć jego słów.
Skierował się do najbliższej chaty. Zapukał głośno. Nie czekając niemal chwili, uderzył ponownie, jeszcze mocniej. Woda wciąż zalewała świat i z jej szumu trudno było kapturnikowi ocenić, czy z drugiej strony ktoś reaguje na hałasy, czy nie.
Już miał zakląć siarczyście, gdy drzwi rozwarły się wypuszczając słabe światło. Świeczkę trzymał niski chłop, o przerażonej twarzy i wielkich oczach. Na sobie miał jeno szarą koszulę, a z dołu nic. Go nie kryło.
- Panie, coście za jedni?! – Zakrzyknął gospodarz, ale kapturnik nie miał zamiaru dalej stać w progu. Wparował do środka chaty, lekko odpychając chłopa.
-
Biskupi sługa – odrzekł odrzucając przy tym kaptur, z którego wciąż spływała woda.
Fryzura, która zdobiła głowę przybysza jednoznacznie określała stan. Czubek głowy miał ogolony, obwódka była na trzy centymetry długa i dalej znów świeciła goła glaca. –
Powiedziano mi, że młodych chłopców we wsi znajdę.
Chłop stał nie do końca pewny, co myśleć i powiedzieć, ale język w gębie odzyskał, gdy obcy zaświecił bogato zdobionym, złotym pierścieniem z misternymi kościelnymi wzorami.
-
Niech będzie pochwalony, ojcze. - Na wieki wieków. Chłopców dawajcie. Dwóch, bądź trzech, ino prędko.
Z drugiej izby wyszła kobieta. Widać ubierała się, bo już w codziennym ubraniu była. I najwyraźniej podsłuchiwała jednym uchem, bowiem z progu już zaczęła, jak to baba, szczebiotać.
- Po co wam nasze chłopaki?! My was ojcze nie znamy. Toż przecie nie licuje, by...
-
Na mszę do Księcia Bolko. Ministrantami będą. Cichajcie no i róbcie jak wam każę, to i coś wam skapnie.
Na te słowa kobieta zamilkła i rzekła za siebie.
- Hej, Jędruś, chono tu.
Z drugiej izby wychyliła się twarz młodego mężczyzny, może miał z piętnaście lat. Duchowny skrzywił się.
- Za stary. Młodszych nie macie?
-
Józek, Plisek, do mnie, ale już – warknął chłop i dwa małe dzieciaki, lat może z osiem i dziesięć wybiegły i stanęły posłusznie po prawicy matki.
-
Te się nadają? – zapytał gospodarz.
Przybysz przyjrzał się bachorom, zmierzył ich od stóp do głów. Małe, lekko przestraszone, ale w gruncie rzeczy ładne.
-
W sam raz. Tutaj macie srebrniaka. Jutro wam tą dziatwę odprowadzę.
Gdy duchowny, narzuciwszy skórzany płaszcz i kryjąc pod nim dzieci, wyszedł, kobieta wyglądając przez małe okienko w jego śladu zapytała dziwnym głosem.
-
Ale jak to tak... w nocy msza?
Chłop podrapał się w głowę przypatrując się przy tym uważnie monecie.
-
A cichajże babo. Dziś je widać biorą na poranną mszę. Co by przysposobić wcześniej do boskiej posługi.