Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 10-12-2007, 18:33   #28
Kelly
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
- Rozgość się ojcze – rzekł Marco do księdza, który jeszcze nie ochłonął dobrze po wybuchu złości. – Możesz spać na łożu, ja zaś spokojnie przedrzemię się gdzie na podłodze. Wezmę tylko derkę, która miałem na koniu oraz siodło.
- Chcesz spać na podłodze
?
- Ano, nie pierwszyzna mi to. Na podłodze przy tym lepiej niż na ziemi, często w chłodzie. – Marco naprawdę nieraz tak sypiał, aczkolwiek zwyczajem żołnierskim było, ze nieraz dwóch czy trzech żołnierzy pakowało się do jednego łóżka, gdy trzeba było i nikt nie robił sobie nic z tego. Wypoczynek był ważniejszy, niż ludzkie języki. Zresztą te ostanie także nie wypowiadały się o tym szczególnie negatywnie, jako ze tak robiły wszystkie armie świata, a i w gospodach nieraz ładowano zupełnie obcych ludzi do łóżek innym. Jednakże nie wtedy, gdy były to osoby o tak wysokiej pozycji, stosunkach oraz samouwielbieniu, jak Constancius Vinhentheim. Marco zdawał sobie sprawę, że dla takich ludzi własne łóżko to kwestia prestiżu. – Dlatego nie przejmuj się, wielebny. Teraz zaś rozgość się, a ja idę zobaczyć, czy nasze jadło już gotowe. Lepiej, żebyś się nie pokazywał na dole, bo może nie zauważyłeś, ale ów Cygan już miał rękę przygotowaną na głowni swej broni. Lada moment, mógłby uderzyć.
- Mnie, śmiałby?
- Myślę, że tak. Jednakże nie bądź zły ojcze, bo czyż to nie jest niezwykłe spotkać taką istotę.
- Widziałem, jak na nią patrzyłeś
– powiedział ksiądz. – Uważaj na siebie, synu. Dzieci książęcego rodu nie powinny w tak niebezpieczną stronę się zwracać. Ma ona wszelkie atrybuty, które męża niedoświadczonego mogą pociągnąć, bo i lice, i wzroki i piersi i kibić, a głos, niczym śpiew słowika. Lecz zważaj na nie i odwróć swe oczy, gdyż niejeden młodzian, co mu panna zawróciła głowę, zszedł na drogę niecnoty.
- Nie martw się ojcze
– smętnie rzucił Marco. – Noc późna rozpostarła swe skrzydła, a jeszcze minie czas jakiś, dzień ponowny nadejdzie oznaczając chwile naszego odjazdu.
- Poeta się w tobie odezwał
– uśmiechnął się ksiądz.
- Macie rację, ojcze. Dlaczego, nie wiem, ale ta atmosfera przypomina mi „Decameron” Giovanniego Boccaccia. Pomyśl, tak jak bohaterowie jego dzieła: 7 pań i 3 młodzieńców należących do szlachty toskańskiej sprzed dwóch wieków, jesteśmy w lasach nieopodal Florencji, tak jak oni rozmawiamy między sobą, a pobyt owej elfiny tworzy niezwykły, tajemniczy nastrój, pełen czegoś, co nie do końca potrafię opisać.
- Idź po owe jedzenie
– machnął ręka ksiądz. Widać było, ze Marco poddał się atmosferze chwili, a Vinhentheim nie zamierzał robić mu wykładu. Założył, że kiedy wyjadą problem sam się rozwiąże.

- Gospodarzu, jedzenie gotowe? – Zapytał Pizańczyk po zejściu do izby.
- Zaraz będzie. Poczekajcie chwilę i usiądźcie. Jeszcze się nie dogotowało – wprawdzie Marco widział, że Cygan i elfina już jedli, ale nie spodziewał się innego traktowania po słowach księdza. Został jednak, patrząc na elfinę, która w towarzystwie Cygana wesoło rozmawiała.

Nagle dźwięk lekki przeszył powietrze i szczebiotliwy, niczym głos radosnej panny, rytm wypełnił całe pomieszczenie rozpychając zbyt ciasne, wydawałoby się, ściany i belki powały. Karczmarka Luisa zaczęła grać na swojej gitarze melodię: słodką i wesołą. Cienie pochowały się w kątach, a myśli niedobre uciekły jak niepyszne przed srebrnym pyłem wytarzanym strunami instrumentu. Na moment tylko. Jakby bowiem Luisa, innej myśli będąc niż elfina, stopniowo spowolniła melodię oraz ściszyła. Dźwięki nie stały się gorsze, ale słodsze lecz bardziej zawiłe, zagadkowe. Niczym serce stojące na rozdrożu, które drżąc wybiera niepewny kierunek, tak gitara karczmarki z wesołej pieśni, przy której chciało się skakać, stała się źródłem zaklętego rytuału, który ludzki rozum miesza na równi ze zmysłami.

Myśli chaotyczne przychodzące nie wiadomo skąd i dokąd zmierzające wbijały Marco w krzesło, póki nie zobaczył, że elfia dziewczyna wstaje zza stołu podążając na środek sali. Jakby zmiana rytmu grania nie dotyczyła jej oraz nie dotykała swoją dziwna mocą. Wydawało się to niemożliwe, ale dźwięki instrumentu Luisy stały się jeszcze cichsze i jeszcze bardziej zmysłowe. Jakby srebrne skry poleciały ze strun w stronę elfiny, która w ich takt zaczęła się delikatnie poruszać. Wolno, ale jednocześnie z niezwykłą gracją. Prawie stała w miejscu, prawie robiła nic szczególnego, nic, czego nie potrafiłyby ludzkie tancerki, które występowały na Piazza della Signoria, a przecież każdy ruch jej ciała pałał zmysłowością wtulając się w kołdrę złożoną z dźwięków gitary. Minimalne drgnięcie jej bioder, ust, ramion był niczym zaproszenie do wtopienia się w ów nastrój tajemniczej miłosnej pieśni. Jednocześnie zaś piękno, emitowane przez każdą cząstkę jej ciała trzymało na miejscu, usadzało, nie pozwalało się zbliżyć, by nie dotknąć, nie zbrukać ideału. Marco siedział. Nie mógł niemal oddychać wpatrzony w cudną scenerię. Słowa same przychodziły mu do świadomości i nawet się nie zorientował, kiedy wypowiada je na głos, a czarująca moc owej tajemniczej nocy łączy je z muzyką Luisy i tańcem elfiny w jeden korowód namiętnej poetyki:

- Jeśli to nie jest miłość - cóż ja czuję?
A jeśli miłość - co to jest takiego?
Jeśli rzecz dobra - skąd gorycz, co truje?
Gdy zła - skąd słodycz cierpienia każdego?

Jeśli z mej woli płonę - czemu płaczę ?
Jeśli wbrew woli - cóż pomoże lament ?
O śmierci żywa, radosna rozpaczy,
Jaką nade mną masz moc! Oto zamęt .

Żeglarz, ciśnięty złym wodom dla żeru,
W burzy znalazłem się podarłszy żagle,
Na pełnym morzu, samotny, bez steru.

W lekkiej od szaleństw, w ciężkiej od win łodzi
Płynę nie wiedząc już sam, czego pragnę,
W zimie żar pali, w lecie mróz mnie chłodzi
.

Marco, siedział, Marco mówił, Marco nie zorientował się, gdy stał pod drzwiami swojej izby bez kolacji i bez wina.
- "Muszę wrócić na dół" – pomyślał. Pragnął tego, a jednocześnie bał się, że pochłonie go znowu chaos owej dziwnej chwili, która z największego prozaika na moment może uczynić poetę.
 
Kelly jest offline