I pędził pan Daniłłowicz na wierzchowcu samego Szatana, nie bacząc na wiatr wiejący prosto w oczy, które zalewały się już morzem łez. W takich sytuacjach ten na co dzień poczciwy i tchórzliwy pijak i jebaka zdobywał się na chwilę odwagi- miał bowiem inne wyjście? Upadek z tego konia przypłaciłby przynajmniej utratą w kończynach władzy, zaś jeżeli będzie tylko kulił się na nim i modlił, to bez wątpienia czeka go śmierć- będzie bowiem celem równie łatwym, co martwy królik dla strzelca królewskiego. - Et, psia mać wasza, matkojebcy i czarcie pomioty!- wywrzeszczał, wyrywając zza pasa dwa nabite zawczasu pistolety i unosząc je w kierunku tłumu. Koń sam go prowadził, a była to bestia naprawdę silna i wielka, tak więc Władysław nie miał wielkich problemów z utrzymaniem się na jej grzbiecie.
W myślach układał sobie plan- Boruta bez wątpienia nie miał zamiaru go już teraz mordować, bo cóż mu po duszy, jeżeli przez najbliższe sześć i pół roku będzie miał w nim sługę na ziemi? Spróbuje wystrzelić prosto w cel przed Diabła wyznaczony, wtedy pewnie koń poniesie go z dala od bitwy. A jeżeli kule chybią... Cóż, mimo masy swej, Daniłłowicz szermierzem był wprawnym. I chociaż daleko mu było do finezji ruchów, to cięciem porządnym łeb oderżnąć potrafił...
Szykował się do walki- i pierwszy raz od wielu dni nie była to walka z grawitacją podczas kolejnych upadków po opróżnieniu jednego-dzbana-wina-za-dużo.
__________________ Kutak - to brzmi dumnie. |