Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 14-12-2007, 01:05   #34
rudaad
 
rudaad's Avatar
 
Reputacja: 1 rudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputację
Imię: Joanne Roughstorm, Rought

Wiek: 19 lat.

Wzrost: 178cm

Waga: 60 kg

Funkcja ze schronu: brak

Wygląd: Joanne jest kobietą wysoką 178cm wzrostu, o rudych kręconych włosach sięgających za łopatki, jasnej karnacji, stalowo-zielonym kolorze oczu i dość przyjemnej powierzchowności. Za piękność raczej trudno ją uznać, ale do brzydkich kobiet też nie ma siły jej zaliczyć. Wiele do urody dodaje jej szczery, często goszczący na jej twarzy uśmiech. Ubiera się zazwyczaj adekwatnie do sytuacji z którą przyszło się jej zmierzyć, ale najczęściej można ją dostrzec w startych, obcisłych jeansach, pewnie własnoręcznie farbowanej koszulce, i jakiejś równie kolorowej co koszulka chuście zawiązanej na biodrach.

Cechy:
Siła: 3
Percepcja: 4
Wytrzymałość: 4
Zręczność: 6
Charyzma: 7
Inteligencja: 7
Szczęście: 9

Skills:
Hazard (gambling) 6
Przemawianie (speech) 2
Rzucanie (throwing) 2

Historia:
Joanne urodziła się jak każdy żyjący do tej pory człowiek, w czasach po wielkie wojnie-w Krypcie. Lecz w domu różnym od wielu innych, w domu patrycjuszkiej rodziny, jeśli o takiej grupie społeczeństwa można jeszcze mówić. A wydaję się wielu szarym jednostką, że można, bo przecież członkowie Rady też są tylko ludźmi i pragną jak każdy człowiek pozostawić po sobie ślad istnienia. Takim właśnie śladem istnienia Marka i Laury Roughstorm była Joanne - dziecko wychowywane z całą miłością i poświęceniem na jakie było stać niemłodych już rodziców, lecz odrobinę inaczej niż większość dzieci mieszkańców krypty...

W wieku czterech lat nie ominęło Joanne połowiczne sieroctwo, które dotykało i dotyka wielu dzieci każdego dnia.. W czasie ogromnego trzęsienia ziemi, a konkretnie w czasie wielkiego pożaru, który owe trzęsienie wywołał straciła ojca. Zginął on śmiercią chwalebną i został "pochowany" jako jeden z wielkich bohaterów Krypty, który wraz z 29 innych mężczyzn ocalił życie "wybranych" odcinając płonące sektory schronu od pozostałych pomieszczeń bunkra, tym samym tracąc możliwość powrotu do świata i rodzin. Tak naprawdę dziecku nie sprawia różnicy kim został ich ojciec po śmierci, bo każde ma tak bujną wyobraźnie, że potrafi opowiedzieć miliony historii o życiu, czynach i śmierci rodzica, ale nie potrafi tylko jednego - wrócić mu życia. Na swoje szczęście Joanne nawet nie próbowała. Nie próbowała zaś bo nie była w stanie. Sama ledwo przeżyła i została naznaczona piętnem największej katastrofy Krypty -przez cały lewy bok od pachwiny, aż po bark ciągnęła jej się rozległa blizna po poważnym oparzeniu, którego doznała w tamtym czasie. Mimo wszystko jej ocalenie nazywane zostało "cudem", a sama dziewczynka otrzymała miano "dziecka szczęścia".

Wychowana przez matkę członkinię Rady i babkę naczelnika Krypty odebrała najlepszą możliwą edukację, otoczona była protektoratem i miłością, jakiej przez poczucie obowiązku i szaloną odwagę ojca nie zaznała z jego strony. Dlatego też wszystkie jej wybryki były traktowane z przymrużeniem oka, każde przewinienie puszczane płazem, a każda skarga na nią zbywana. Dziewczę więc dorastało w poczuciu bezkarności, choć także głębokim szacunku dla pamięci o ojcu i władzy dzierżonej przez Matronę jej rodu. Jednak nie przeszkadzało jej to w zajmowaniu się hazardem, szulerstwem, grą w kości, karty i innymi rzeczami nie odpowiednimi dla młodej panienki jej pochodzenia.
Wszystkie swoje obowiązki wobec rodziny wypełniała zawsze sumiennie, a więc tymi "wysublimowanymi" przyjemnościami zajmowała się po godzinach swoich zajęć krasomówczych. Z jedną tylko wolą patronek nie potrafiła się zgodzić- nie miała zamiaru wypełnić nigdy ich woli względem późniejszego przejęcia ciężaru ich władzy w Krypcie. Co stało się zarzewiem domowej wojny między dwoma kobietami z tego samego rodu i o tych samych cechach- uporze, porywczości i wewnętrznej sile. Joanne na złość babci coraz bardziej odsuwała się od wyznaczonej jej przez los i urodzenie drogi, by cały wolny czas spędzać na najniższych poziomach krypty ucząc się rzeczy o których w mniemaniu babci na pewno nie powinna wiedzieć.

Zawsze skora do uśmiechu i zabawy budziła powszechną sympatię w pospólstwie w którym przebywała, lecz nie w członkach Rady, którzy już coraz mniej potrafili zapanować nad rozbestwioną nastolatką. Co gorsza babka mimo otwartej wojny z wnuczką nadal roztaczała nad nią ochronę, co nakazywało im w sprawach spornych dotyczących Joanne brać jej stronę i karać za jej przewinienia niewinnych. Nie to, żeby mieli jakieś ogromne wyrzuty sumienia, bądź silną wewnętrzną potrzebę zaprowadzenia sprawiedliwości, ale niemożność zaprowadzenia swoich porządków jak każdej dopuszczonej do władzy hienie odejmowała im rozum.
Gdy tylko ogłoszono, iż zostanie wysłana kilkuosobowa ekspedycja na powierzchnię w celu zebrania informacji dla HALa 9000, poszczególni członkowie Rady zaczęli przekonywać Margaret, że taka szkoła życia doskonale zrobi jej dziecku:
- Uspokoi się tam nareszcie, nabierze ogłady i doświadczenia, co w szczelnych warunkach Krypty nie jest wykonalne.
- Joanne przez wiele lat przecież uczęszczała do ośrodka samoobrony prowadzonego przez pana O'Relly'a i jego syna więc z pewnością będzie potrafiła sobie porazić.
-No poza tym to bardzo mądra dziewczyna, w końcu odziedziczyła przecież coś po pani, prócz urody.

Każde słowa pochwały padające z ust tych rządnych władzy sępów, było dla Joanne nawet nie zupełnie obojętne, ale drażniące, wywołujące podświadomy bunt, a nawet budujące agresje. Od dzieciństwa słyszała nad sobą obłudne głosy zachwytu, puste pochlebstwa, wyszukane komplementy. Za plecami zaś matki i babki ciche przekleństwa, nigdy niewypowiedziane głośno groźby i najgorliwsze życzenia wszystkiego najgorszego. Dlatego wolała towarzystwo zwykłych ludzi, którzy jeśli mieli coś do powiedzenia, to po prostu to mówili i jeśli chcieli coś zrobić, robili to. Co prawda ci zwykli ludzi z czasem stawali się dla niej szarą masą pozbawioną świadomości, zajmującą się najprostszymi i najbardziej podstawowymi czynnościami życiowymi... Choć ponoć w każdym człowieku jest jakaś tajemnica do odkrycia, to szablonowość opakowań powoli zniechęcała ją do szukania głębiej.. Pozytywnymi uczuciami jeśli nie przyjaźnią darzyła tak naprawdę niewielu ludzi, prócz rodziny. Mimo swojej otwartości najważniejsze myśli i uczucia zostawiała tylko dla siebie..
W czasie lat treningów samoobrony najlepiej wyszkoliła się w rzucaniu nożem, lecz również zżyła się z Andy'm, synem instruktora. Wraz z nim bardzo silnie przeżyła śmierć jego ojca, a widząc jego starania w próbach poradzenia sobie z bezsilnością i władz i swoją własną, przyrzekła sobie, że kiedyś go zabierze z miejsca, które jak mówił tak bardzo go przytłaczało.

Na okazję nie trzeba było czekać długo. Gdy tylko świętej pamięci Thamara Roughstorm-Naczelnik Krypty w wieku 87 lat opuściła ten ziemski padół Margaret uległa namową reszty Rady i wydelegowała swoje dziecko do wzięcia udziału w Ekspedycji poznawczej. Sama Joanne nie sprzeciwiała się tej decyzji ani chwili.. Chciała czymkolwiek spłacić swój dług względem babci, która była odpowiedzialna za całe społeczeństwo w Krypcie,a tak wiele swej uwagi musiała poświęcać walce z niesforną wnuczką. Co oczywiście nie znaczyło, że młoda Rought zamierzała się zmieniać.. - "Jest przecież jeszcze tyle rzeczy do wygrania.. "

OPINIE BLISKICH O JOANNE:

Thamara Roughstorm:
"Joanne Roughstorm... Taaak.. Potwornie zdolna bestia.. Inteligentna.. Kontaktowa.. Potrafi słuchać.. Ale buńczuczna, kłótliwa i uparta.. Kiedyś pewnie będzie porywać narody i z pewnością zapisze się w historii współczesnego świata znacznie mocniej niż ja, a nawet jej świętej pamięci ojciec."

Margaret Roughtstorm:
"To naprawdę kochane dziecko, nasza gwiazdka w domu. Pełna radości, uśmiechu i tej szaleńczej odwagi przez którą zginął jej ojciec. Mądra, opiekuńcza.. Choć także niesamowicie uparta i nieustępliwa, co odziedziczyła po teściowej i przez co ostatnimi czasy nie może się z nią dogadać."

Andy O'Relly:
"Rougt?... Eee to znaczy Joanna Roughtstorm? Fajna kobieta. Urocza i słodka, ale jak na taką kobietę przystało strasznie bezczelna, wygadana a co gorsze uparta jest. A wie pan co mnie najbardziej denerwuje? To jej szczęście. Czy wie pan, że jeszcze nigdy z nią w nic i niczego nie wygrałem? Jeszcze jako dziecko zawsze wygrywała moje pieniądze na śniadanie.. Teraz nic się prawie nie zmieniło. Heh.. Ta Rought.. Eee, to znaczy pani Joanna Rougtstorm."

Tom O'Relly:
"Joanna Roughtstorm jest bardzo ambitną uczennicą. Choć nie trenuje jej osobiście widzę jej duże postępy w treningach. Jej ponadprzeciętna inteligencja i upór sprawiają, że doskonale przyswaja wiedzę. Muszę przyznać, że bardzo dobrze się się dogaduje z moim synem. Oby tak dalej."

***

Czas do odprawy niezwykle dłużył się Joanne ,dość już miała życzliwych uśmiechów, dobrych rad, czułych pożegnań, życzeń powodzenia i bezpiecznego powrotu do domu tych oślizgłych Radnych.. Przez cały czas tej szopki zastanawiała się czy oni naprawdę wierzą w to, że ona nie wyczuwa ich obłudy i sztuczności? Chyba jednak wierzyli, nie zdając sobie sprawy jak wiele odziedziczyła po babce... Na szczęście godzinę przed rozpoczęciem misji mogła spędzić z Andym i to właśnie z nim poszła się pożegnać z matką. Z jej pełnym błogosławieństwem i złożoną obietnicą, że nie wróci z dzieckiem na ręku ruszyli do sali odpraw. Nie odzywali się do siebie zbyt wiele, czekając na to co czeka ich na zewnątrz... Właśnie wokół tego co zobaczy poza Kryptą obracały się wszystkie myśli Rought w czasie kazania tego młodocianego szczura, który zajął miejsce z którym przez tak wiele lat władała jej babka.. Wszyscy czuli się bezpiecznie gdy sprawowała swoje zwierzchnictwo.. A teraz, co? Ten najszybszy ze szczurów zajął miejsce Matki... Do tego doskonale zdawał sobie sprawę z tego, że tam nie pasuje, ale trzymał się stołka pazurami i zębami ze wszystkich sił.. Nic dziwnego, że największego rywala wysyłał na samobójczą ekspedycję, ale za to na honorowej pozycji."

Gdy przemowa się skończyła, Rought bez słowa ruszyła ramię w ramię z Andym ku granicy "betonowej niewoli". W przedsionku postępując zgodnie z całą tą pierdzieloną procedurą zaczekali na zamknięcie się drzwi do Krypty i sygnał rozszczelnienia się śluzy. W czasie gdy współtowarzyszy całkowicie zajmowały własne emocje i niepewność następnego kroku, ona postanowiła pożegnać się z dawnym życiem na te cztery lata w sposób na jaki sobie zasłużyło. I radośnie pochwyciwszy ostatnią chwilę gdy Naczelnik żegnał wzrokiem pełnym powagi "bohaterów przyszłych czasów", wystawiła mu w międzynarodowym geście pokoju "fuck you", szepnęła pod nosem :

-I tak wrócę skurwielu.

.. i odwróciwszy się z rozmachem ruszyła jak najdalej od źródła dźwięku, który na dłuższą metę byłby w stanie doprowadzić do szaleństwa każdą rozumną istotę. Idąc ciemnym korytarzem, powoli zatracała radość wynikającą z satysfakcji udowodnienia Thomasowi, kto będzie jeszcze górą. A narastało w niej poczucie niepewności - "Czy ten tryiumf, nie będzie ostatnim, czy nie umrą nim przekroczą próg.." Doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że jej obawy są potwornie dziecinne, ale jeśli miała umierać to przynajmniej z kimś bliskim, dlatego też delikatnie wsunęła swoją drobną, delikatną dłoń w dłoń Andye'ego. "A niech też coś ma od życia. Poza tym przecież dzieci z tego nie będzie, nie bój się mamo."

Przekroczywszy ostatni próg Krypty pierwszą rzeczą jaką dojrzała Rought był oślepiający blask. Przez dłuższą chwile nie mogła się przyzwyczaić do panującej wszędzie jasności.. Gdy już uporała się z tą krótką, acz dość deprymującą niedogodnością i potwierdziła w praktyce swoje przypuszczenie, że nienależy patrzeć w tą wielką jasną kulę gdzieś na horyzoncie, bo przecież jest to słońce, które oślepia, jak jej ten grubas co fizykę i astronomię wykładał opowiedział swego czasu. Skupiła swoją uwagę na współtowarzyszach niedoli. Każdemu z nich przyglądała się w skupieniu, ale z uśmiechem, zastanawiając się czego mogą też chcieć, że mają takie dziwne miny.. Po chwili namysłu stwierdziła, że już wie.. Przecież dalej trzymali się za dłonie z Andym i lepiej było szybko coś wymyślić nim zaczną się głupie pytania. Z pomocą przyszedł jej stary trik szulerski polegający na wyciąganiu karty z rękawa, zawsze na taką okazje miała przygotowany "zestaw małego oszusta", który udało się jej zmontować nawet w ubraniu podróżnym, które czekało przecież już od dłuższego czas na nią na składzie, do którego trudno się było nie dostać. Dlatego też jednym zwinnym ruchem nadgarstka wsunęła pomiędzy ich dłonie asa pikowego z rękawa i robiąc minę niewiniątka zapytała uprzejmym tonem swojego przyjaciela, czy łaskawie zechciałby już zwrócić jej tę kartę, której nie dała mu rady wyrwać od dłuższego czasu? Andy uśmiechając się puścił jej dłoń i teatralnie pokazując wszystkim w okół kartę przekazał ją Rought, kłaniając się przy tym prześmiewczo, za co dostał kuksańca.
Joanne obserwując kontem oka miny pozostałych towarzyszy czekała tylko, aż usłyszy komentarz: "Co za banda dzieciaków.", bądź zobaczy jak któryś ze starszych panów klepnie się w czoło w ostatecznym geście rozpaczy.

Niedoczekawszy się jednak takiej reakcji, nie pozostało jej nic innego jak odstawienie kolejnego przedstawienia, ale tym razem z rekwizytami bardziej okazałymi niż zgrana pikowa karta. Westchnąwszy ciężko, odkleiła do połowy uśmiech z twarzy i spojrzawszy jedynie z rozbawieniem na Andyego, skarciła go kolejnym rzuconym spojrzeniem i delikatnym pokręceniem głową, widząc już co chłopak planował. Jednak trzynaście lat to taka kupa czasu, że wie się prawie wszystko o drugiej osobie.
Po czym rozpoczęła przemowę, z obrzydzeniem wspominając lekcje retoryki udzielane jej przez prawie zmumifikowaną, starszą kobietę, z włosami tak ciasno związanymi przy głowie, że dziwiła się, że oczy jej się nie ściągają do tyłu.

-Heh.. No witam serdecznie na naszej wycieczce krajoznawczej, mającej na celu zbadanie i zraportowanie dla naszego wspaniałego przyjaciela HALa jak najliczniejszych aspektów nie tylko, życia, fauny, flory, atmosfery itd. świata zewnętrznego, ale także naszych zachowań i możliwości przystosowania się do nowych warunków w których przyszło nam żyć. A więc powtarzając słowa naszej wspaniałej Rady Starszych: "Całe społeczeństwo będzie wam wdzięczne" , chciałabym zachęcić panów do prób nawiązania ze sobą wzajemnie współpracy i zaprosić jako wasz team lider do podążenia za genialnymi wskazówkami naszej "krypcianej sztucznej inteligencji" na zachód tej idyllicznej nadal dla 99% naszej społeczności krainy. Zapowiadając jednocześnie na dzisiejszy obozowy wieczór, pierwszą imprezę zapoznawczą.
Pozwolicie panowie, że zakończę swą krótką przemowę przedstawieniem się, gdyż przy natłoku jakże ważnych informacji powtórzonych wam już chyba setny raz, moglibyście zapomnieć do kogo i w jaki sposób możecie zgłaszać z wszelkimi problemami. Nazywam się więc Joanne Roughstorm, choć was zachęcam do zwracania się do mnie w mniej oficjalny sposób czyli Rought. Dalej prosiłabym was o krótką samoprezentację, co będzie z pewnością miłym urozmaiceniem nam marszu na zachód, w czasie którego możemy sobie jeszcze pozwolić na odpuszczenie szukanie zjawisk adekwatnych do wymogów stawianych nam przez nasze zadnie, a cieszyć się "ponownym narodzeniem" którego każdy z nas dostąpił, gdy w jego płucach znalazło się prawdziwe powietrze.

Nie czekając specjalnie na oklaski po przemowie, ruszyła pociągając za rękaw Andy'ego w kierunku, który Pipboy wskazywał jako zachód.

I tak zaczęła się dla nich wszystkich największa przygoda ich życia, w czasie której każdy odkryje nie tylko siebie, ale też to o czym nigdy nie marzył - swoich towarzyszy.."

***

"Rougth idąc niespiesznym krokiem pobieżnie spoglądała, z ograniczonym entuzjazmem na wszystko co się wokół niej znajdował. W końcu zdąży jeszcze naoddychać się prawdziwym powietrzem i napatrzeć się jeszcze na otaczający ich świat, poza tym nie zapowiadała się zbyt szybka zmiana krajobrazu.. Co niespecjalnie ją martwiło, choć nie raz obijały się w jej głowie pytania -"A czego innego się spodziewałaś dziewczyno, milionów nieznanych barw, zapachów? Czy czegoś co będzie cię prowadzić przez cały czas?"

W pierwszym etapie drogi na zachód bardziej interesowali ją jej współtowarzysze, to jakie mają nastawienie do niej samej, współtowarzyszy i ich misji.. Ale to co wyczuwała w tonach ich głosów, drobnych gestach, ukradkowych spojrzeniach, niespecjalnie napawało ją optymizmem.. Nie czuła się zagrożona, jednak wiedziała, że nie dostała łatwego zadania.. Co prawda nie było to zarządzanie całą Kryptą, a tylko bandą cholernych indywidualistów jednak tutaj nie miała służb porządkowych do pomocy jak babka kiedyś, a zdawała sobie sprawę, że będzie oceniana przez wszystkich przez pryzmat jej osoby... Czego można by było nie powiedzieć o ich wzajemnych stosunkach, to teraz gdy już jej nie było, Joanne brakowało jej.. Tęskniła za chwilami, gdy jako głowa rodziny wskazywała jej właściwą drogę, z którą zawsze Rought się mijała.. Ale przynajmniej miała poczucie bezpieczeństwa.. Teraz wbrew woli Matki wysłano ją "samą" na tę wyprawę..

Poczuła chłodny powiew wiatru i dopięła szczelniej kurtkę, by się nie przeziębić na samym początku tworzenia nowego rozdziału historii... Nie przerywając marszu, ani nie zmieniając tempa wyjęła z kieszeni ciemną bawełnianą chustkę i czując, że wiatr się coraz bardziej wzmaga unosząc w górę coraz więcej pyłu z ziemi związała ją sobie na twarzy... Nie podobało się jej to co widziała w okół, całą tą ziemię pochłonęła śmierć... Nie dała ona szansy nawet samej glebie, która niczym starcza skóra miejscami zupełnie skamieniała, popękała lub "łuszczyła się" pozostawiając ze zdrowej tkanki tylko nic nieznaczące i nienadające się do niczego skalne odłamki.. Wszystko zaś co na niej rosło, bądź się znajdowało widząc iż ich żywicielka umiera, postanowiło umrzeć wraz z nią... "I gdzie ten wspaniały świat ? - Odszedł tam gdzie nas nigdy nie będzie...""

***

Rought leżała na ziemi. Serce kołatało jej w piersi. Sińce i obite żebra dawały znać o swoim istnieniu. Ból nie był silny, a ciemność nie była w cale jej wrogiem. Oczy przyzwyczaiły się dawno do otoczenia, ale dusza nie potrafiła do więzów...
Otaczające ją krzewy i brak zainteresowania ze strony nocnych napastników mógł stać się kluczem do jej sukcesu, tylko dlaczego myśli nie mogły trzymać się bliżej teraźniejszości, zamiast uciekać w przeszłość, przyszłość i marzenia... Pojedyncze sceny w jej głowie przeplatały się z tym co było realne, co wyczuwała swoimi zmysłami, a co naprawdę wydawało jej się majaczyć na jakiejś granicy snu i rzeczywistości.. Czym było to spowodowane? Może blokadą psychiczną spowodowaną strachem? Nie wiedziała i nie zastanawiała się nad tym gdyż nie zwracała nawet uwagi na to, iż taki stan nie jest naturalny..
Widziała swoja umierającą babkę, słyszała jej głos i żądania, które nawet na łożu śmierci z taką łatwością stawiała Rought... Następnie jak błysk flesza pojawiała się kolejna scena w jej umyśle... Andy całujący ją pewnej nocy na sali treningów w krypcie.. Kolejna - twarz ciemnowłosej dziewczyny całująca tego samego mężczyznę co ona.. Błysk.. Krew.. Błysk twarz Browna, jego służalcze słowa wypowiadane nocą w gliniance... Błysk.. Sammy siedzący z daleka od grupy na pierwszym postoju ekspedycji.. Błysk.. Thomas składający jej kondolencje... Pęknięty Pipboy.. Nóż w ciele mutanta..

Kolejna seria z karabinu maszynowego wróciła jej jako tako świadomość, a może to zasługa jednej z kolejnych scen w jej głowie w której dostała w twarz od własnej matki i została oskarżona za to, że nie jest własnym ojcem.. "Heeeej, stop. Myśl dziewczyno, myśl... Oni chcą znaleźć Kryptę, chcą właśnie kogoś zabić, a ty leżysz i nawet nie myślisz.. ""

***

Właśnie dlatego nienawidzę takich ludzi... "
Przyłożyła na moment policzek do chłodnej ziemi, by po niecałej sekundzie poderwać głowę i prawie histerycznie rozeznać się w sytuacji. "Zostało ich tylko dwóch, no może 2,5.. Zaczynają panikować, niedługo zaczną sie strzały na oślep, jak uciekać to te... " Tę myśl urwał jej oślepiający oczy przywykłe do mroku błysk i przeraźliwy krzyk umierającego w męczarni człowieka. Uniosła głowę ponad linie trawy i ujrzała zjawisko, które w tak przepotwornym bólu rozstawało się ze światem. Tak, zjawisko bo ciężko to co zdawało się żywą pochodnią nazwać już człowiekiem. Skóra zaczęła spływać z jego ciała, a w miejscach gdzie miał ubranie wtopiło się ono zupełnie w ciało... Ten krzyk bólu przypomniał jej pożar w krypcie, tam też tak ludzie krzyczeli, dokładnie w ten sam sposób... Poczuła jak połowę jej ciała ogarnia gorąc..."

***

Przez moment świat zupełnie zgasł dla dowódczyni ekspedycji... Ciemność nieprzenikniona, kolejna seria z broni szybkostrzelnej nad głową i kolejne myśli - "Po co ja tu wyszłam, przecież prócz spaczenia i pożogi nic nie zostało na tym świecie? Cholerny Thomas, sam byś ruszył dupę na zewnątrz zamiast udawać na lekcjach tej suchotnicy, że coś potrafisz... Vay... "

Rought podniosła jeszcze nic niewidzące oczy niczym szczenię, które dopiero co przyszło na świat. Spojrzała na Jima... Co się mogło dziać, nie miała pojęcia, ale żyli, a to było najważniejsze.
Nie słyszała go, czuła tylko, że jej ciało przechodzą dreszcze... "Co jest, kurwa?" Zaczęły dochodzić do niej dźwięki. Dlaczego krzyczała? Wszystko zdawało się obce, dalekie.. Jednak milkła w miarę tego jak Vay coraz czulej przyciskał ją do siebie. Opanowywała drżenie ciała, gdy gładził jej włosy. Uspokajała się czując jego ciepły oddech na swoim uchu. Chciała się poruszyć, odpowiedzieć, odwdzięczyć się choćby niewinnym pocałunkiem, jednak ciało dalej nie chciało jej słuchać."

***

"Uklękła przy ciele ich dawnego gospodarza i delikatnym ruchem dłoni zamknęła wpatrzone w wieczną ciemność oczy. Dłoń jej drżała. Jednak odpięła zegarek z nadgarstka mężczyzny i złożyła na ziemi tuż obok innych drobnych znalezionych przy nim przedmiotów takich jak otwarta paczka papierosów, zapalniczka Zippo, piersiówka, jakieś nienaruszone konserwy o nieokreślonej dacie przydatności do spożycia i pistolecie z zapasowym magazynkiem. Nie interesowało ją jak nazywa się ta broń, w końcu nie ona od tego tu była. Ostatnią rzeczą jaką zrobiła było wyjęcie z kolana Browna swojej rzutki... Gdy to robiła ciało drgnęło, a sama dziewczyna zbladła potwornie, zdjęta nagłym strachem. Jednak nie zaniechała zamiaru odzyskania jedynej broni jaką się z dużą wprawą posługiwała i po niedługiej chwili trzymała w dłoni zakrwawione ostrze... Delikatnie ułożyła je na pisaku tuż obok rzeczy nieboszczka. Nie miała siły teraz go czyścić, chciała pożegnać tego nieznanego człowieka, tylko jak? Nie czuła do niego nic prócz złości od kiedy tylko odebrał sobie życie zabierając najważniejsze dla nich tajemnice ze sobą do grobu... Dla nich, dla niej, dla ekspedycji... Brudną od krwi dłoń ułożyła tuż przy twarzy tego osamotnionego w nieskończonej nicości człowieka. Wolną dłonią pogładziła jego zimną twarz i przypomniała sobie ich pierwsze spotkanie, moment w którym wydawał się być człowiekiem wartym ich czasu i zaufania. Uśmiechnęła się spokojnie, chcąc jakby część swojego spokoju oddać tej duszy i odwracając wzrok ku zebranym fantom prawie automatycznie podjęła decyzje o wsunięciu mu pod koszulę tykającego zegarka, być może jako symbolu nowego życia... Nie ważne...
Rought była po raz pierwszy tak blisko prawdziwej, namacalnej śmierci, próbowała się z nią pogodzić, tak jak potrafiła... Może było to dla kogoś śmieszne i dziwnie sentymentalne, ale dla niej w tamtej chwili było rzeczą najważniejszą na świecie."

---------------------------------------------------------------------------

Louise Claudel

Louise Rouseau ur. dnia 21.12. 1764 roku w Paryżu w niezbyt zamożnej szlacheckiej rodzinie. W 1780 wyszła za mąż za Ludwika Claudel działacza rewolucyjnego, który w późniejszych latach wstąpił do wielkiej armii rewolucyjnej zmęczony działaniami politycznymi oraz dywersyjnymi i zginął w roku 1794 podczas akcji w Wandei, będąc jednym z "potworów" walczących w "piekielnych kolumnach" utworzonych na mocy dekretu z dnia 21 grudnia 1793r...
Sama Lousie brała na początku udział w ataku na Bastylie.. Co wywarło ogromny wpływ na jej późniejsze życie i decyzje w nim podejmowane.. Kobieta nie była wielką zwolenniczką Rewolucji, jednak Jej duch był obecny w jej domu prawie przez całe jej dorosłe życie..
Zakochana w mężu do granic możliwości ruszyła za nim na wojnę o idee w które on wierzył.. I przekonała się o ich bezsensowności widząc masakrę którą zwolennicy "Wolności, równości i braterstwa" zgotowali ludności Wandei.. Mimo iż sama działała przy kolumnach jako markietanka, wielokrotnie musiała chwytać za broń wraz z żołnierzami, odpierając ataki zdesperowanej i wycieńczonej ludności tej zachodnio-francuskiej krainy na znienawidzone wojsko.. Nie lubowała się we krwi i walce.. Choć nieśmiała przeciwstawić się bestialstwu, które rozgrywało się na jej oczach..
Zaś przez wszystkie kolejne lata swojego życia budziła się nocami krzycząc i zrywając resztki koszmarów, które nią władały podczas snu, a były tylko wspomnieniami z pola bitwy.. I głosami mordowanych kobiet, dzieci, starców, błagających o litość oraz boską opiekę w którą tak wierzyli..
Co do Boga, Louise nie wierzyła w niego nigdy.. A wiarę pokładaną w ludzi również utraciła podczas niezwykłych przeżyć na jakie nie była na pewno gotowa młoda kobieta.. A na które sama tak chętnie i ufnie przystała wierząc w swego męża i jego życiowy cel..
Po śmierci Ludwika, która oczywiście została ogłoszona chwalebną, mimo tego, że jej ukochany został bestialsko zarżnięty kosą osadzoną na dłuższym trzonku, która nie tylko rozpłatała skórę twarzy i głowy, ale również rozłupała czaszkę ukazując ten ostatni bastion myśli rewolucyjnej domu Louise w którym to pokładała jedyną nadzieję na normalność, wyruszyła przez spalone i wyrżnięte tereny Wandei w drogę powrotną wraz z konwojem rannych żołnierzy, do oddalonego od trwającego jeszcze "wiru walki" lazaretu. Postanowiła wtedy nigdy nie powrócić do ojczyzny, której "szczytne cele" były realizowane w TAKI sposób...
Stała się również zaciekłą przeciwniczką podobnych działań politycznych prowadzących tylko do całkowitego wyniszczenia narodu.. Do właśnie którego, jej zdaniem dążył lud spod Bastylii, choć jeszcze sam o tym nie wiedział...
Znienawidziła również Cesarza, którego obarczyła winą za wszelkie zło, które ją spotkało.. I spotkało wszystkich jej podobnym, a dzięki któremu zdołał się On wybić na piedestał władzy i sławy..
Kolejnym, a ostatnim celem jej podróży do dnia dzisiejszego stała się Anglia.. Do której dotarła w roku 1796, po długiej drodze obfitującej w niezbyt chwalebne sposoby na zdobycie pieniędzy na dalszą podróż... A trudniła się w tamtym czasie praktycznie wszystkim: od pomywania naczyń po różnych domach i gospodach, cerowania odzieży napotkanym żołnierzom, aż do prostytucji..
Do celu dotarła w bardzo złym stanie, była chora i zmęczona...Nie mając rodziny w tym obcym kraju zwróciła się o schronienie do pierwszego z napotkanych kościołów.. Nie pamiętała już pod jakim był wezwaniem, ani jakiej religii.. Nie miało to znaczenia.. Najważniejsze było to, iż otrzymała tam pomoc, której tak bardzo potrzebowała.. I znalazła sprzymierzeńców, którzy nie znając jej historii życia, pomogli jej odzyskać wiarę.. I zadbali o to by znalazła schronienie u arystokracji francuskiej na emigracji...

***

Louise była kobietą faktycznie wygladającą na swój wiek, jednak wysoką, krzepką i o dziwo jeszcze całkiem urodziwą. Choć głębokie bruzdy i maleńkie blizny jakby od poparzenia na twarzy, zmatowiały wzrok oraz workowaty strój służącej mogły całkowicie skryć te resztki delikatności i urody jakimi się szczyciła wiele lat temu, gdy zaliczano ją i jej ród Rouseau do poczetu francuskiej szlachty... Teraz wyniszczona i "zdegradowana" żyła na służbie w pańskich domach w Londynie.. Jednak to życie było jej w pewien sposób bliższe, a z pewnością wygodniejsze dla niej , gdyż dawno już miała dość heroicznych wyczynów i walki o idee.. Nawet nie o własne..

Gdy ujrzała młodą La Blance starała się nie zdobywać na żadne refleksje dotyczące jej osoby... Widziała wiele takich panien, bo i wiele lat już spędziła w Anglii.. Wyobcowane, tęskniące za domem rodzinnym i ojczyzną, ale nie mające żadnego wyjścia.. "Gdybyś tylko wiedziała dziecko, za czym tak naprawdę tęsknisz.. "

Podała kobietą napełnione kieliszki, które wcześniej zręcznie wniosła do salonu na tacy z prawdziwie kamienną twarzą, która nie tyle miała wyrażać wyższość, a jedynie zupełny spokój, opanowianie i brak jakichkolwiek uczuć, czy emocji..
Taką właśnie maskę zakładała na każdy nowy dzień, który musiała spędzać pośród ludzi i która prawie zupełnie w nią wrosła..

***

Louis powoli, acz starannie wykonywała wszystkie czynności jakie należały do jej obowiązków. Nie patrzyła na dziewczynę, będącą jej przełożoną.. Wyraz twarzy starszej kobiety nie zmienił się ani o milimetr, od momentu w kiedy usługiwała panią w salonie.
Gdy skończyła słać łóżko, wyprostowała się majestatycznie i popatrzyła bladymi, jakby pustymi już oczami na dziewczynę.. "Dziecko, nie śnij nigdy o niczym co może Ci się spełnić.." .
Gdy zaś ta zaczęła rozmowę, kobieta usiadła na wskazanym jej fotelu.. Czy miała ochotę na rozmowę, trudno było określić.. Czy zaś wzięła w niej udział, to oczywiste - brała.

-Louise? Tak odpowiada mi.

Mówiła głosem nie tyle butnym, co głośnym, wyraźnym i "nie znającym strachu".. Za taki ton, sama uderzyła by swoją służącą w twarz, a co najmniej wyrzuciła by ją od razu z posady.

-Pochodzę z Paryża, żyłam tam, mieszkałam, ale tęsknić za tym krajem nigdy nie będę w stanie.

Słowa nadal miały poprzednią tonację, jednak nie wyrażały żadnych emocji. Ani tych kierowanych do Matyldy, ani tych które powinny towarzyszyć jej wspomnienią. Patrzyła rozmówczyni przez cały czas w oczy, mając w głowie tylko jedną, bardzo prostą myśl - "Rozkaz, rozkazem."

***

Cisza w pokoju panienki LeBlanc owszem ciążyła... Jednak nie Louise, zbyt długo cisza była jej największym sprzymierzeńcem, a nawet najlepszym przyjacielem.." Tylko ona dawała ukojenie, spokój i poczucie bezpieczeństwa.. Poczucie bezpieczeństwa w tym świecie "małego sumienia" bezlitośnie owładniętego białym szaleństwem.. Szaleństwem próbującym przejąc kontrolę nad przemocą zwyciężającą niebieski spokój.. "

Gdy dziewczyna odezwała się dość niepewnym, wymijającym tonem chcąc jak najszybciej skończyć nie zaczętą prawie rozmowę, Louise skinęła tylko delikatnie głową i z pełnym spokojem podniosła się z fotela życząc Matyldzie również dobrej nocy, jednak nie kłaniając się ani razu wyszła bezszelestnie tym swoim pełnym dumy krokiem z pokoju. Znalazwszy się na korytarzu ruszyła wolnym krokiem do swojej sypialni. Spoglądając swoimi jakby wiecznie pustymi oczami gdzieś w dal doszła do swojej izdebki. Znalazwszy się już w jej bezpiecznym mroku i ciszy, za zamkniętymi dla reszty świata drzwiami, zdjęła nareszcie "maskę" i zmieniła wyraz swojej twarzy z kamiennej powagi na smutny uśmiech.. "Dziecko.."- Westchnęła w duchu mając na myśli Matyldę i ich dzisiejsze spotkanie.. Jednak nie oddała się ropamiętywaniu wszystkich wydarzeń dnia, a zajęła się jedynie swoją wieczorną toaletą... Zdjąwszy strój służacej, poczuła się na nowo ludzko.. Nagość przybliżyła jej szczęśliwe chwile.. Zmyła na chwilę ogromne brzemie wspomnień i cierpienia, którym tak chętnie się obarczała ostatnimi laty.. Nie ubierając się, położyła się do łóżka i zwinęłą pod samym kocem.. Sen jak co noc przyszedł szybko i uciął zupełnie świadomość kobiety..

* * *

Ciemny, posępny las.. Wszechogarniający cień.. Pochłaniający wszystko mrok.. Cisza przerywana jedynie echem miarowego kroku regularnego oddziału.. Szarość rozrywana jedynie nieczęstymi błyskami naostrzonych, miejscami rudziejących bagnetów, a pochłaniająca zupełnie sylwetki w niebieskich mundurach łatanych już niejednokrotnie i pokrytych niedoczyszczonymi plamami zaschniętej krwi. W powietrzu unoszący się zapach potu, uryny i prochu.. Oraz atmosfera poczucia obowiąku wobec siebie samych i rewolucji.. Strach.. Adrenalina.. Ruch w zaroślach.. Unoszące się pokrywy mchu tuż pod stopami żołnierzy.. Wycofanie się.. Sformowanie czworoboku.. Zamknięcie go.. Plecaki..
Tun! Tun! Tun! Pierwsza salwa.. Krzyk.. Krew.. Płacz.. Zasadzka! Po raz kolejny, zasadzka! Pojedyńcze wystrzały.. Z pewnością broń myśliwska.. Szum modlitwy.. Słowa skierowane ku Bogu.. Jedynemu, prawdziwemu, który powolił na to szaleństwo.. Który zmusił ich wszystkich do bycia tutaj.. Zmusił ich do szaleństwa..
Tun! Druga salwa.. Znów krzyk.. Bunt.. Wściekłość.. Niczym cyrkowcy.. Ludzie w tak kompletnie niedobranych strojach, że wyglądający komicznie.. Wysypali się spod ziemi.. Z gąszczu leśnego.. Wręcz zza każdego krzaczka.. A nawet spod każdego kamienia... Korowód szaleństwa... A może tylko bohaterstwa?.. Kosy.. Widły.. Drągi.. Noże myśliwskie.. Pałki obijane żelastwem.. Gwałt.. Przemoc.. Bestialstwo.. Brutalność.. A wszystko ze słowami "Bóg" i "ojczyzna" na wargach.. Niesionym nie tylko przez mężczyzn... Ale i kobiety.. A nawet Dzieci..
Tun! Zapach krwi.. W tył marsz! Przez prawo w prawo! Szybki krok.. Formuj szyk! Przestrzeń.. Prawie nieograniczona.. Zamach.. Koło prawego biodra.. Równaj szereg! Ładowanie pistoletu.. Obrót.. Strzał.. Krew.. Dziecko.. Tym razem.. Było to tylko dziecko.. Ostatni jęk.. Grymas bólu na jasnej twarzyczce.. Równaj! Louise! Równaj!
Tun!!!

* * *

Kobieta obudziła się z drżącymi dłońmi i zduszonym krzykiem na wargach.. Cała spocona i wykręcona dziwacznie na swoim posłaniu.. Podniosła się, za oknem już świtało.. Zajęłą się poranną toaletą i pakowaniem kufra na podróż.. Niewielki był jej dobtek, ale warty zabrania ze sobą.. Zwłaszcza maleńki portret.. Będący jedyną jej pamiątką po dawnym życiu, prócz skóry naznaczonej licznymi bliznami..
Gdy panienka Matylda wstała Louise była już na jej każde zawołanie.. Znów z tą samą co codzień maską na twarzy, kryjącą umęczoną duszę kobiety i tym samym pustym spojrzeniem..

***

Louise do tej pory niewnikająca w sprawy, które miały wyglądać na niedotyczące jej, pochłonięta tylko swoimi myślami, zajęta wyłącznie dbaniem o rannego i nie poddawaniem się swoim myślą, nie zwracała uwagi na otaczający ją świat. Jeszcze nie nadeszła kolejna noc, jej własne demony nie miały jeszcze prawa wstępu do jej głowy.
Nie zachwiany spokój markietanki wyniesiony z pól bitew pozwalał jej zachować jej zwykła maskę na twarzy nawet, gdy musiała zetknąć się po raz kolejny ze śmiercią.. A ta dla Baileau była już bliska.. "Głupi polaczku... Sama zatamowałabym krwawienie bez twoich brudnych dłoni do pomocy.." . Nie było jednak ani miejsca, ani czasu na rzucanie oskarżeń..

Do jej uszu dotarł kolejny odgłos wystrzału.. Który jednak nie zmienił dla niej nic, nie podniosła nawet głowy znad wiadra nieczystości by zobaczyć co się stało-za wiele już ich słyszała.. Dopiero bliska histerii panienka La Blance próbująca wydać jej jakiś rozkaz zwróciła jej uwagę.. Podniosła spokojnie głowę by spojrzeć na swą panią, lecz nie ona i jej życzenia tak naprawdę przyciągnęły uwagę kobiety, a poruszona kwestia jakiegoś lądu..

Chwilę później dziwna cisza wypełniła przestrzeń , a obraz zaczął się zamazywać... Louise zesztywniała na całym ciele, ale nie miała zamiaru się poruszać, więc nawet tego nie zauważyła, za to cichutki szept kapitana El Vincejo dotarł do jej uszu jak ryk gromu :

-Noirmountier..

Jedno słowo, a wydawało jej się jakby każda drzazga na tym statku zawodziła tę przerażającą nazwę, a każdy ten głos zdawał się być dziecięcy i odbijał się w jej głowie po stokroć razy.. Chciała krzyczeć.. Nie mogła.. Obok siebie usłyszała stłumione słowa modlitwy.. Matylda w swej dziecięcej naiwności zanosiła swój strach do Boga.. Lecz czego ona mogła się lękać? Była niewinna.. Zaś biały puch ogarniający wszystko zdawał się Louise morzem krwi, które nosiła na dłoniach przez całe życie.. Jak mogła być tak głupia, że złamała najważniejszą w swoim życiu przysięgę? Że nigdy, przenigdy tu nie wróci.. To ludzie.. Nie, nie ludzie.. To oni sami, ludzią zgotowali taki los.. Panowała cisza, ale w jej mózgu rozbrzmiewał nieprzerwanie krzyk.. Zalała się cała zimnym potem.. Zrobiła krok do przodu, zachwiała się, jednak nie upadła..

"...Pardonne-nous nos offenses,
comme nous pardonnons aussi... "

Nie.. Nigdy.. Przenigdy.. Sama nie śmiała wymawiać tych słów.. Teraz opuściły ją już zupełnie resztki opanowania.
"Dzięcię, Boga nie ma...Za to są potwory...".
Cisnęła z rozmachem trzymanym jeszcze w dłoni wiadrem.. Z oczu pociekły jej łzy.. Miała tu nigdy nie wrócić.. Nigdy.. każdy wie, że ziemia nie zapomina..

***

Pierwotne odrętwienie Louise przeszło w spazmatyczne dreszcze, gdy tylko mężczyzna w błękitnym mundurze oddalił się od niej... Myśli powracały do dni walk w Wandei i tego co tam robiła.. Tego co była winna tej ziemi.. Pozostała sama.. Wzbierał w niej szloch, który jednak nie znajdował ujścia ani w jej oczach, ani w tym co chciała krzyczeć, o co chciała błagać.. Wrażenie nierealności wydarzeń sprzed chwili nikło w jej strachu i bólu.. Próbowała paść na kolana.. Jednak instynkt samozagłady ciągnął ją za zjawą.. Zanim uświadomiła sobie co robi, biegła już w stronę zejścia pod pokład... Czego tam szukała? Odpowiedzieć sobie na to pytanie też w pierwszej chwili nie potrafiła.. Przy każdym kroku potykała się o nieistniejące progi, lecz biegła dalej... Każdy kto mógłby ją teraz zobaczyć pomyślałby, że oszalała... Czego również nie była daleka... Gdy wbrew sobie znalazła się już pod pokładem uświadomiła sobie gdzie zmierzała.. Bailleu został sam... A przecież potrzebował stałej opieki, jednak nie to ją tam przyciągnęło... Chciała tak jak na froncie ratować życie towarzysza, nie dbając o własne bezpieczeństwo, ale nie to zmusiło ją do tak heroicznego wysiłku woli i przezwyciężenia bezwładu własnego ciała...

Stabilność ścian wokół niej powoli pomagała jej wrócić do panowania nad sobą.. Cały czas trzymając się drewnianej powierzchni doszła po omacku - jak ślepiec do kajuty gdzie leżał ranny..

- Jego już tu nie ma.

Usłyszała głos, wtaczając się do kajuty. Niski, zachrypnięty głos, w tej chwili całkowicie wyprany z emocji.

- Przyszli po niego i... Zabrali go. Po prostu zabrali.

Mówił, siedząc w pełni wyprostowany na swym łóżku. Louise zmusiła swój rozbiegany wzrok do skupienia sie na Samuelu i tym co właśnie powiedział.. Jak mogła?... Jak mogła pozwolić by tak to się skończyło?... Przecież mógł zabrać ją... A jego zostawić... Nie znała jego historii, nie wiedziała co uczynił w swoim życiu, ani czy był dobrym człowiekiem... Ale nie trudno było znaleźć człowieka lepszego od niej... Zbliżyła się powoli, obijając się o ścianę do pustej koi. Położyła na niej dłoń i czując jeszcze ciepło ogarniętego gorączką ciała sama zwaliła się z nóg. Padała na kolana i zamknęła oczy, chcąc by nareszcie się to wszystko skończyło...

- Co się... Co się dzieje?

W głosie Polaka słychać było wahanie, tak rzadkie u tej dziwnej postaci.

- Wszystko w porządku?

Wstał, szybkim krokiem podszedł do kobiety. Cokolwiek się z nią działo- niepokoiło go to. Gorączka, strasznie wysoka gorączka... Mocnym, żołnierskim ruchem podniósł kobietę i położył ją na łóżku, na którym przed paroma chwilami odszedł Ballieu. Z jej stroju oderwał rękaw, zmoczył go w wodzie i przyłożył do czoła.

- Leż tutaj. A ja pójdę po pomoc.

Rzucił i nim zdążył odejść od łóżka kobiety, ta chwyciła go za dłoń, która przed chwilą starała się ochłodzić jej czoło... Jedynym co tliło się w jej głowie była myśl, że mogła choć raz czemuś zapobiec... Nie masowej rzezi, nie zburzeniu starego ładu pod Bastylią, ale czemuś tak prozaicznemu jak śmierć "niewinnego" człowieka. A jednak nie była na tyle silna by coś co leżało w jej woli mogło zostać ziszczone...
Louise wbiła wzrok w poznaczoną bliznami twarz Danłłowicza, chciała coś powiedzieć choć nie była w stanie.. Zaczęła się krztusić własnymi słowami... Jedynie chłód metalu, tak wyraźnie odczuwalny między jej rozpaloną dłonią, a ciepła dłonią mężczyzny stawał się dla niej ukojeniem... Polak zatrzymał się, odwrócił w kierunku kobiety. Uścisnął jej dłoń mocniej, tak jak nawykł to robić w wojsku, tak jak zawsze chwytał mężczyzn. Chwilowy ból wysłał sygnały do mózgu Louise, jakby na chwilę wybudzając ją z majaków. Była to jednak niecała sekunda, przez chwilę tylko spojrzała wybałuszonymi oczami na twarz Samuela. Ten zaś zbliżył się do jej głowy i kucnął obok niej.

- Co się dzieje? Co chcesz mi powiedzieć?

Gdy twarz mężczyzny pojawiła się koło jej własnej, wspomnienia zbrodni i bezsilności na chwile zbladły, rysy twarzy się wygładziły, oczy nabrały tego samego koloru co zawsze, choć zaszły łzami... Jej ciało powoli zaczęło unosić się i opadać jakby w rytm bicia jej tętna... Wykrztusiła przez ściśnięte gardło to co ją tak męczyło :

-On wcale nie musiał umierać...

Polak tylko pokręcił głową i puścił jej dłoń, w tym samym momencie świadomość opuściła zupełnie Caudel... "Majaki", mruknął już sam do siebie. Musi ściągnąć kogoś do pomocy...

---------------------------------------------------------------------------

Ok, wystawiłam w "Galerii Potworów" dwie ze swoich postaci, dwie diametralnie różne od siebie postacie, żyjące w różnych realiach i nigdy nie mogące jednocześnie przebywać w żadnym miejscu, nawet w mojej głowie. Z obu jetem bardzo zadowolona, jednak tylko Louise pokochałam, może dla Joanne nie nadszedł jeszcze czas. Czy chciałabym coś w którejś z nich zmienić? Nie. Nie ponieważ, zawsze wychodzę z założenia tworząc postać, że jest to tylko szablon który wyznacza mi niewyraźną drogę życia, bo tak żyję moimi postaciami. Uważam, że nawet postać odgrywana bez KP może być tą najwspanialszą i najciekawszą w sesji, to tylko kwestia zdolności i zaangażowania gracza.
Po części owy temat uważam za bezsensowny co pierwotnie napisałam jego autorowi w PW, gdy prosił mnie o wystawienie panny Roughtstorm jako ciekawego eksponatu (chodziło głównie o opinie o postaci, które wrzuciłam bez zastanowienia pod koniec tworzenia postaci). Nie bałam się jednak słów krytyki, a jedynie chciałam udowodnić, iż nic prócz sytuacji z którymi musi się zmierzyć postać jej niedeterminuje. Nie mam racji? Dla wielu ludzi być może nie mam, ale jeśli chciałabym stworzyć idealną postać, ze wszystkim co można o niej wiedzieć, nie grałabym w sesji, a napisałabym książkę.
Dalej, to co zrobiłam w tym poście niespotykanego do tej pory to prócz wrzucenia KP postaci, to dodanie również opisów postaci, jej zachowań i psychiki ze swoich postów w sesji w której daną postacią grałam. Przecież o psychice Claudel niewiele wiemy z jej historii życia, więc to czego brakuje jest uzupełniane w czasie trwania samej sesji w postach.
Nigdy nie zdarzyło mi się od początku do końca zagrać niezmienioną postacią nawet jednej sesji, luźno opierałam działania owej na tym co czytał MG.
Zdarzyło mi się raz nawet zagrać postacią, której nie tworzyłam w ogóle sama, wyznaczyłam jej tylko nic nieznaczące granice i to nie zachowania, a jedynie powodów dla których istnieje i jest tam gdzie jest.
Swoje karty postaci uważam za raczej słabe, ale nie o to chodzi by mieć świetną kartę, ale o to by być świetną postacią. Dlatego też kredyt zaufania dla gracza od MG jest tak ważny. Swego czasu raczej ze słabą KP zostałam na tym forum przyjęta do prześwietnej sesji ze wspaniałymi MG i diabelnie ciężką konkurencjom w rekrucie i chyba spokojnie mogę powiedzieć, że ta szansa przysporzyła LI jednego z najlepszych graczy. (och, skromność to dopiero pierwsza z moich niezliczonych zalet )

Jeśli ktokolwiek dotarł do tego miejsca w poście to serdecznie dziękuję.

Pozdr
Ruda

P.S. Fajnie jest robić fajne rzeczy dla fajnych ludzi.
 
__________________
"Najbardziej przecież ze wszystkich odznaczyła się ta, co zapragnęła zajrzeć do wnętrza mózgu, do siedliska wolnej myśli i zupełnie je zeżreć. Ta wstąpiła majestatycznie na nogę Winrycha, przemaszerowała po nim, dotarła szczęśliwie aż do głowy i poczęła dobijać się zapamiętale do wnętrza tej czaszki, do tej ostatniej fortecy polskiego powstania."
rudaad jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem