Obóz nad Sołynką - przedpołudnie
Pędzili więc co koń wyskoczy w kierunku miejsca, gdzie rzeczkę poprzednio przebyli.
Panowie
Ankwicz, Czetkowski, Hassan i Leszczyński na przedzie, a o paręnaście kroków za nimi pan Daniłłowicz. Gruby szlachcic, klął i wrzeszczał, chcąc wierzchowca swego ku grasantom zawrócić, ale rumak piekielny ani myślał go słuchać. Wypalił w końcu w desperacji pan
Władysław z pistoletów w kierunku pogoni, ani specjalnie celując i zdziwił się że z gnającego rumaka za siebie wypaliwszy tak mu się poszczęściło.
Oto kula pierwsza trafiła konia, na którym szlachciura jakiś przed resztę grasantów się wysforowawszy, z półhaka już w zad pana
Daniłłowicza mierzył. Hultaj z wierzchowca na pysk spadł, a po nieszczęśniku przetoczyło się kilkunastu jezdzców krwawy strzęp jeno ostawiając.
Wpadli tedy w nurt rzeczny, rozbryzgi wody podniosły się wyżej końskich głów skrywając na chwilę przed oczami pogoni. Przebyli strugę szczęśliwie i już nie ścigani dopadli gościnnego taborku.
Pan
Ligęza pogratulował krótko wycieczki na wroga, ale widać było, że czymś jest zaprzątnięty, bo krótkiej perspektywy od oka nie odejmował lustrując uważnie co na drugim brzegu się dzieje. Nagle uderzył się ręką po udzie i zakrzyknął.
-
Wiedziałem, że u tego psubrata ni krzty honoru, ni sumienia !!! Patrzcie waszmościowie !!!
Tu ręką wskazał między szopy. Widać tam było tłum jakiś z mężczyzn, bab i dzieci złożony, słychać płacze i krzyki, a pędzony nad rzeczkę przez grasantów
Rożyńskiego.