Mateusz podszedł do grupy szlachty stojącej koło wozu i wyglądającej na trupę co szła ku nim. Sam był brudny, ranny, zmęczony i mokry po harcach jakie uprawiali. Ale spokojny. Bez zbędnych emocji przypatrzył się idącym. Pośród towarzyszy widać było zdenerwowanie i podniecenie. Pierwszy Pan Leszczyński się ozwał.
Sympatia do tego rycerza zagościła w sercu Pana Ankwicza, gdy go słuchał. Skarb to było mieć za towarzysza kogoś z taką brawurą i odwagą. A do tego konnego wprawionego co już bardziej osobiście Mateusz cenił sobie.
Ale to co mówił zdało się przesadą odwagi. Ba! w brawurze się nie zamykało. Potarł Mateusz nos co go od prochu świerzbił i się ozwał. – Nim dojdziemy do nich, hultaje osłaniając się parobkami wystrzelają nas z samopałów. A przecie odpowiedzieć na to znaczy wystrzelać chłopów. W zwarciu zaś szanse marne, bo ich kupa. Zbyt wielu na moje oko. Można próbować konno ich okrążyć. Zajechać z boku czy jak… ale nie widzem tego.
Zawiesił na chwile głos i raz jeszcze począł się wpatrywać w tabun Luda idący ku nim.
- Nie myślcie waszmości żem tchórz czy lękam się walczyć z nimi. Ale odstąpmy. Konno uchodźmy porzucając wozy. Ostawią wtedy chłopów, a tabory rozgrabią i zabiorą ze sobą. Nikt nie ucierpi. Lecz nijak nie miarkuje by ich ostawić. Przeciwnie. Jak tylko dojdą do nas posiłki ruszymy za nimi. Wozami rzeczy brać będą wtedy to i ich ślad i tępo znajome. A obserwować ich będziemy mogli ciągle. Tedy konno jak nas będzie siła dopadniemy ich, usiądziemy na plecach i już nie popuścimy. Tym sposobem ludzi tamtych oszczędzimy, a i uda się rozpędzić tę hołotę Różańskiego.
Wypowiedziawszy te słowa, wcale nie wesół Mateusz spojrzał po wszystkich szukając opinii o jego radzie.
__________________ To nie lada sztuka pobudzać ludzkie emocje pocierając końskim włosiem po baraniej kiszce. |