Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 21-12-2007, 00:10   #44
Kelly
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Ona przyszła prosto z chmur i mgły. Ona tańczyła jak skra złota, zakręcona, migocząca. Ona mówiła głosem niczym aksamitny puch. Ona patrzyła wzrokiem łączącym w sobie łagodność niezwykłą oraz równie niezwykła zapowiedź szaleńczej ekstazy. Ona była piękna, niczym kropla rosy porannej na płatku czerwonej róży. Ona ... ona posłała całusa temu wrednemu Cyganowi i zasmarkany szlag trafił całą atmosferę, a załamany Marco najchętniej pociąłby się brzytwą, gdyby akurat miał takową pod ręką. Ale nie miał, leżący zaś na stole nóż wydał mu się tępy. No i służył do krojenia kapusty. Marco zaś kapusty po prostu nie znosił. Myśl, by użyć do zrobienia sobie czegoś noża z kapusty wydała mu się niezwykle obrzydliwa.
- "Kapitan opowiadał kiedyś, jak miał problemy ze swoją starą, upuścił sobie trochę krwi i złość oraz frustracja mu przeszły" – pomyślał Marco zastanawiając się nad powtórzeniem eksperymentu swojego dowódcy. Stwierdził jednak, ze po pierwsze następnego dnia musi mieć trochę siły, zaś upływ litra krwi na pewno nie wpłynąłby dobrze na kondycję, po drugie zaś: nie nożem od kapusty! To, ze ten kroił owo warzywo, rzucało cień na wszystkie inne noże. Kusząca przez chwilę myśl o zastosowaniu widelca została przez Marco odrzucona, jako zbyt idiotyczna. Równie idiotyczna, jak całość myśli przychodzących mu wtedy do głowy. Uśmiechnął się do siebie na myśl o tym odkryciu.
- Ano, gospodarzu – zapytał. – Jak daleko stąd do Santa Maddalana?
- Trza nam się tam wybrać rano i radbym wiedzieć, jak długa to trasa, oraz jak trakt utrzymany jest? Pewnie taki oberżysta jak ty spotyka wielu ludzi i słysząc od nich wieści jest tak nabity informacjami, jak bażant truflami na uczcie Medyceuszy.
- Jeżeli chodzi o Santa Maddalana panie kawalerze
– ton karczmarza od czasu, gdy Marco zadeklarował, ze się wybiera ratować dziecko, uległ zdecydowanemu złagodzeniu. Może nie patrzył na Pizańczyka z sympatią, ale z aprobata na pewno. Chętnie więc udzielał informacji. – Jeśli więc chodzi o Santa Maddalana to będzie jakieś dwa dni drogi stąd, przynajmniej wozem. Bowiem trakt w niektórych miejscach wąsko idzie, a doły są i wykroty, toteż uważać trzeba jadąc.
- Hm, dwa dni to długo
– zafrasował się Visconti. – Każdy bowiem zmniejsza szanse na uratowanie dziecka – rzekł na głos, gospodarz zaś skinął mu głową. Wydawało się, że nowo poznany mężczyzna, który najpraktyczniej zajął się mdlejąca kobietą, także przysłuchiwał się uważnie.
- No to dlaczego nie ruszylibyśmy konno? – Wtrącił Cygan, który wprawdzie stał dalej, ale pewnie, jako miłośnik muzyki, miał bardzo wyczulony słuch.
- Ojciec Constancius Vinhentheim nie ma konia – mruknął Marco niezadowolony, że ów włącza się do rozmowy, nawet, jeżeli myśl była sensowna.
- Na to się może znajdzie jakaś rada – rzekła karczmarz. – Owszem, lata nie pozwalają mi ruszyć z wami, ale rad jestem pomóc takiemu przedsięwzięciu. Mam ja ci kobyłę zacnej urody, gniadą, mocną w kłębie i nogach, ale spokojną niczym owieczka. Jeżeli ksiądz by chciał, to niech ona go poniesie. Za niewielką opłatą, gotowym wynająć owego konia wraz z siodłem. Co wy na to?
- Zaraz zapytam ojca
– odparł Marco, który udał się do zakonnika wcinającego najlepsze kąski z przyniesionej przed chwila strawy. Pizańczyk przedstawił mu pomysł, a ten swoim zwyczajem odpowiedział:
- Panie Visconti, jeżeli to rzeczywiście koń z klasą, odpowiedni dla kogoś takiego jak ja, to się zastanowię, bowiem rzeczywiście, skoro mamy się tam udać, lepiej to zrobić szybko, niżeli wlec się noga za noga.
- Zgadzam się, wielebny ojcze. Jadąc wozem to nawet ślimaki doniosą wieść do Santa Maddalana, ze przybywamy, wyprzedzając nas o spory kawałek.
- Idziesz spać
? – Zmienił nagle temat ksiądz.
- Nie ojcze – skrzywił się Marco. – Idę, idę na zewnątrz. Chcę chwilę posiedzieć, podumać.
- Ech, chłopce, chłopcze, czy ona az tak zalazła ci za skórę? Popatrz, wszak ten całus i szepty znaczyć mogły tylko jedno. A jak tak dalej pójdzie, to niedługo nowego Cygana ona na świat przyrzuci
– ojciec przerwał widząc nieszczęśliwą minę Marco. Podał mu kubek wina, które Pizańczyk wychylił.

- Zgodził się, gospodarzu – powiedział Pizańczyk wracając do towarzystwa. – Wprawdzie uzależnił ją od wyglądu konia, ale powiadałeś że jest to dobra klaczka, więc nie ma się czego obawiać.
- Ano juści, dobra. - Karczmarz chciał mówić coś jeszcze na temat konia, gdy Marco szybko przerwał:
- Czy dałoby radę przygotować coś na jutro do jedzenia? Bowiem czeka nas niezła galopada, nie chciałbym tracić czadu na zatrzymywanie się po karczmach po drodze.
- Tak się stanie. Rano przed wyjazdem znajdziecie naszykowana gomółkę sera, dwa bochny chleba oraz pęto kiełbasy, tudzież bukłaczek wina.
- Moje myśli w lot rozpoznajesz karczmarzu
– słowa Marco były uprzejme, ale dalej pełne melancholii. Był psychicznie rozbity. Tyle, ze poprzednie słowa elfki zobowiązywały, chociaż myślał:
- Co ja za dowódca, skoro nikt nie musi mnie słuchać?
Jednak, mimo tego, starał się pomóc wszystkim uczestnikom wyprawy, nawet, tfu, Cyganowi.
- Panowie – mówił. – Wyruszamy rano, konno, toteż będzie dość szybka jazda. Odległości znacie, więc wiecie, że będziemy popędzać, żeby stanąć na rogatkach Santa Maddalana przed wieczorem. Biorąc zaś pod uwagę z kim mamy do czynienia, a sami wiecie, że z wampirami, owymi krwiopijcami powołanymi do istnienia przez samo zło, trzeba nam broń dzierżyć w pogotowiu. Może też jakiej oliwy wziąć, bo słyszałem, ze stwory owe ognia się boją. Legendy mówią także o czosnku
- Hm, nie wiem, jak coś tak dobrego może kogokolwiek odstraszać
– mruknął karczmarz. – Gdzie waść idziesz? – Nagle rzucił widząc, ze Marco powiedziawszy to, co miał do powiedzenia, otwiera drzwi. – Do rana spory szmat czasu jeszcze.
- Posiedzą chwile na zewnątrz
– odparł Visconti. – Noc nie jest bardzo chłodna, a potrzebuje przemyśleć cała sprawę.

Mieszczuch nie umie słuchać. Świat przed karczmą takiemu osobnikowi wydałby się pusty i cichy. Jednak Marco miał za sobą całkiem niezły trening wojenny, często na takim właśnie bezludziu. Nocne pustkowie stanowiło dla niego gąszcz wiadomości niesionych wiatrem. Jednakże Visconti nie przysłuchiwał się wiatrowi. Ale usiadł na zydlu i westchnął. Było mu smutno, przykro, niedobrze. Nie rozumiał, po prostu nie rozumiał ani siebie, ani całej sytuacji. Goń myślowa. Przebiegały mu sceny z nią, obrazy, fragmenty, niczym poszatkowane kromy chleba przez zręcznego kuchcika. Siedział. Mijały chwile, kolejne i następne. Rozmyślał, ale i obserwował. To było piękne. Obok rosły dzwonki i do pąka jednego z nich wszedł świetlik rozbłyskując nagle. To było piękne. Rozjaśniony kwiat niby miniaturowa latarenka iskrzył cudownym blaskiem. Marco podszedł i już miał zerwać, kiedy się nagle powstrzymał. Taki był uroczy i tak cudowanie rozjaśniał noc blaskiem, że wpięcie go do kołnierza peleryny wydawało się niestosowne. Marco, jak najpierw podszedł, tak cicho się wycofał. Pomyślał, że gdyby ona tu była, chętnie dąłby jej taki prezent, prezent wspólnego spędzenia kilku chwil zachwycając się świetlikiem oraz kwiatem, osobno zwyczajnymi zjawiskami natury, ale razem tworzącymi coś dotykającego serca.
 

Ostatnio edytowane przez Kelly : 21-12-2007 o 00:21.
Kelly jest offline