- Boże, ale ja mam tu bajzel... - powiedział do siebie Warren. Pozbierał szybko i byle jak walające się po pokoju brudy, część zagarnął pod łóżko. - Może być.
Włączył komputer i wszedł do Internetu, sprawdzić wiadomości: - Ech, nic nowego. Tu porwanie, tam morderstwo, tam jeszcze samolot porwali... Jak ten świat się jeszcze nie zawalił... - pomyślał. Sprawdził jeszcze notowania giełdowe (sam właściwie nie wiedząc po co, siła przyzwyczajenia), wyłączył komputer i poszedł do kuchni, zrobić sobie drugie śniadanie na zajęcia ("Po co tracić kasę na żarcie na mieście, jak można się truć samemu?"). Znowu pusta lodówka... - Cóż, coś tam się wyskrobie... Pamiętać tylko, co by wracając wstąpić do sklepu. Samą matmą człowiek nie żyje.
Znowu spojrzał na zegarek. Została tylko godzina.
- Cholera jasna, znowu się spóźnię. - zaklął. Złapał szybko plecak, klucze, zatrzasnął drzwi i wybiegł z mieszkania. Szybko do windy. Szarpie za drzwi...
- Żeby to szlag! Że cholera biednemu zawsze wiatr w oczy! Nie dość, że się spieszę, to jeszcze awaria!
Czuł wzbierający w nim gniew. Konieczność zbiegnięcia z siódmego piętra do piwnicy (gdzie trzymał skuter, na którym dojeżdżał na studia) doprowadzała go do szału.
- Szóste, piąte... Czwarte... Trzecie... Dru... Drugie... Pier...wsze... Parter. - wysapał zmęczony. Oparł się o ścianę tuż przy drzwiach od windy i szybko znalazł przyczynę jego szaleńczego biegu - jakiś matoł wsadził cegłę w drzwi, tak że nie mogły się zamknąć. Warren z bezsilnej wściekłości rąbnął pięścią w mur.
Dobra, teraz jeszcze chwila na zabawę z zamkiem... I jest, dostał się do piwnicy. Z trudem wytaszczył skuter do wyjścia, wsiadł i odjechał, zastanawiając się po drodze, czym może usprawiedliwić swe kolejne spóźnienie. |