Revanowi przypomniała się dokładnie pewna scena, kiedy to będą w karczmie wszedł do niej gruby, wręcz pękaty jegomość i zaczął się dobierać do pewnej szlachcianki. Nie wytrzymał i pochlastał go na kawałki, przez co musiał uciekać i włóczyć się dobre 2 tygodnie, nim słuch o nim zaginął.
Gdy się ocknął, krasnolud zostawił go z głupią miną. Chciał zamówić piwo… nie szkodzi, pomyślał. Wziął ukradkiem jeden z pełnych kufli faceta obok. I tak chciał jakiś wziąć, ale krasnolud się napatoczył akuratnie.
Pociągnął łyk, i zniknął w tłumie, by po chwili znaleźć się blisko wskazanego stolika, razem z Cohenem. On ma kwas, ja mam piwo, też da radę. Taki gorący dzień, a zaduch w karczmie dodatkowo potęgował to nieprzyjemne zjawisko. Czemu tyle ludzi musiało się akurat zwalić tutaj? Niech spieprzają na ulicę.
- Niech spieprzają na ulicę. – powiedział do Cohena.
- Hej, wy, widać, że macie już dość. Nie jest wam przypadkiem za gorąco? Idźcie się przewietrzyć, dobrze wam to zrobi. – stanął hardo przed nimi, lustrując ich twarze swoim żelaznym spojrzeniem. Nigdy nie ulegał we wzrokowych potyczkach, potrafił tak stać jak kamień, i ani mu powieka drgnęła. Nie znosił też sprzeciwów… |