Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-01-2008, 21:06   #27
WitchDoctor
Banned
 
Reputacja: 1 WitchDoctor nie jest za bardzo znany
Jonathan Sarassani

Przekroczył próg karczmy powoli i z godnością, jednak jeszcze krok wcześniej wahał się. Znał swoje ograniczenia, ale słysząc tak ochocze zaproszenie po prostu nie mógł go nie przyjąć. Podszedł do karczmarza i zamówił jeden kieliszek wina. Najpierw powąchał, potem lekko posmakował i nie narzekając zbyt bardzo na bukiet smakowy przysiadł się do wracającego z pięterka Olivera, widać było po nim, że rany mu bardzo doskwierają. Trzymając dystyngowanie kieliszek w dłoni dosiadł się do wojownika i upił łyk krwistoczerwonej cieczy. Nachylił się lekko w jego stronę i ściszył głos.

- Olivierze, twoje rany są bardzo poważne... W takim stanie na pewno nie będziesz mógł walczyć. Pomyśl o jutrzejszym przesłuchaniu. Będą pytać, dochodzić, jaki jest powód tych ran? Myślisz, że w obecnej sytuacji zawierzą w napad zbójecki? Sytuacja jest bardzo napięta, zaraza to nie przelewki. – jego głos kusił i podpowiadał, magnetyczna, przyciągająca, jednak rycerza nie dało się tak łatwo złamać. Pozostał nieugięty, może dlatego, że Sarassani nie chciał go zdominować, a jedynie nakłonić do wyboru jedynej odpowiedniej decyzji.
- Dzięki, ale sobie radzę. – odmruknął rycerz, Jonathan jednak chciał mieć sojusznika w tych czasach, a ktoś kto winny jest przysługę, dwa razy zastanowi się, zanim wykona pochopny ruch. Przysunął się bliżej do rannego mężczyzny i położył mu dłoń na kolanie, szlachetny rycerz spojrzał się na poetę jak na natręta jednak nie wypowiedział ani słowa. Sarassani zasłonił swą drugą dłoń płaszczem i zaczął wykonywać proste magiczne gesty. Skończył, a rycerz odetchnął z ulgą, czując jak jego rany powoli się goją. Bezgłośnie wyraził podziękę, tylko skinięciem głowy, nadal nie akceptując swego przymusowego współbiesiadnika. Już miał zacząć rozmowę dyskutując chcąc zadeklamować jeden z swoich wierszy, gdy po drugiej stronie sali zaczęło robić się bardzo ciekawie.

Ogół

- Ty żyjesz? A ja myślałem... – Dwight Godwrath spoglądał oniemiały w twarz wojownika w czarnej zbroi. Wyraz twarzy paladyna świadczył bezsprzecznie, że tych dwoje znało się kiedyś i rozstali się w wielce niejednoznacznych okolicznościach. Jonathan Byron spojrzał kątem oka na dwóch przekrzykujących się rycerzy. W ciszy przyglądał się zajściu, a gdy ujrzał twarz jednego z nich, syknął pod nosem. Godwrath.... Wspomnienie stosu, od którego ledwo co umknął nadal siedziało w jego duszy, ale już nie było tak żywe jak kiedyś. Jego szare oczy obserwowały uważnie.
- Co myślałeś... Myślałeś, że zdrada niepomszczona zostanie?!
- Jakaż to zdrada? Przecież tyś w lesie gdzieś zginął mi z oczu. Sam z życiem uszedłem, dzięki Łasce - Pana pewnie. Widzę, że i tobie Niezwyciężony sprzyja. Szukałem Cię - gdzieś ty się podziewał?
Tyś uciekł by zyskać jeziornicy fawory...!
– Czarny Paladyn krzyknął głosem, który należałby do anioła, gdyby ten zstąpił na ziemię. Jednak anioł ten musiał być bardzo wściekły. – ... Dwighcie Godwrath!
- Przecież mnie poszczerbiły leśne stwory! Jakiej jeziornicy - na głowie zdrowyś? – pokorny sługa Niezwyciężonego zwrócił się do swego rozmówcy, w jego tonie dało się usłyszeć troskę o swego "brata" w wierze.
-Kogoż to chcesz oszukać, zdrajco! – Jonathan uśmiechnął się, gdy zobaczył jak mężczyzna kładzie dłoń na mieczu, przyjmując pozycję jak przyczajony zwierz, który szykuje się na swą ofiarę.
- Po cóż dalej bym paladynem się zwał zdrajcą będąc! To przecież byłoby tak niegodne, że splunąć bym na siebie nie chciał. Bredzisz coś mości Rideford! Czary, czary są tu winne! Jam widział co innego, tyś widział co innego - cały ten przeklęty las do ziemi spalić trzeba.
- Po to, by kościołowi szkodzić! Jeśliś mężny, stań do walki... pierwsza krew odsłoni rację, acz może ona nie wystarczyć... A las spalony będzie, jednakowoż najpierw trza by mości Dwighta spalić, jakem ser Gerard de Ridefort! – wrzasnął rycar, a w karczmie zapadła kłopotliwa cisza. Karczmarz przezornie schował się za regałem z umiarkowanym zainteresowaniem przyglądając się całej sprawie.
- Po co ja bym miał kościołowi szkodzić. Pomyślże logicznie. Jakem mi mój dziad Homer świadkiem nigdy żadnego uchybienia w mojej służbie nie popełniłem. Żadnemu heretykowi nie przepuściłem i niewinnego na stos nie posłałem. Tedy ty chciałbyś kościołowi zaszkodzić mnie obrażając. Sensu w tym nie widzę żadnego poza ten, żeś ty ciągle pod czarownicy wpływem!
- Jednakowoż, kiedym przybył do Panhurr, by wyruszyć, do mnie dotarło, iże przegrałeś Sąd Boży... Znak widomy, iż Niezwyciężony się od cię odwrócił!
- Po cóż mnie ocalił z rąk leśnej urągającej naturze potwory w razie takim?
- Potworze służysz sam, jako słyszałem przez lata uwięzienia, któregoś sprawcą sam jesteś! – Ridefort wystawił swą dłoń w rękawicy oskarżycielsko wskazując na paladyna. Tamten jednak nie przejął się tym i kontynuował kłótnię.
- Tyleż razy byłem w obliczu świętych mężów, którzy herezję na kilometr by wyczuli, toż to potwarz dla nich!
- To tylko twoja chora wizja była! Znak żeś zmysły postradał, oddając się heretyckim naparom!
- Wątpisz w kapłanów? Może ty niewierny? Sam heretykiem będąc mi herezję zarzucasz! – pytał, jakby rzucając przypuszczenie, ale w jego tonie dało się wyczytać jasno, że już ocenił Czarnego Paladyna i nie zanosiło się... by coś ten osąd miało zmienić.

Jonathan patrzył na paladyna, te słowa obudziły w nim bardzo dawne wspomnienia, te same słowa, ten sam ton, w jego ustach słowo heretyk brzmiało bardzo osobliwie i sprowadzało się do "każdy oprócz mnie". Przeprosił skinieniem głowy Olivera i odwrócił sie w stronę mężczyzny.
- Kiedyś słyszałem wiersz, imiennika mojego, który w nim opisywał ciebie mości Dwightcie. - wstał i ukłonił się paladynowi w pół z wszelkimi honorami. - Wiersz ten, a raczej pieśń, bo w takiej formie ją usłyszałem. Opowiadała, twoje losy i pewnej wyprawy, która o mało co, a by stosem się skończyła. Jednak bliższa była słowom sir Rideforta. Prawda to? Czy tylko wymysły poety? – spojrzał szarymi oczyma wprost w źrenice Godwrighta. Było w tym wzroku coś bardzo niepokojącego. Magnetycznego i przyciągającego...

Dwight popatrzył na Sarassaniego jakby zobaczył ducha, jakby jakaś mara senna z dawnych koszmarów pojawiła się nagle i wróciła, by wyrównać rachunki, albo by dane było mu, je wyrównać. Wedle wszystkich podań Jonathan Byron był martwy, zginął na wyspie, podczas podróży. Ciała nigdy nikt nie odnalazł, ale czy to możliwe, że ukrywał sie cały ten czas?
- Toż to tyś był tym heretykiem, który to spod stosu uciekł - ciebie na czarostwie przyłapałem! Gerardzie - w ten sposób wszyscy poznają prawdę - to on przed sprawiedliwością wtedy w Panheur uciekł! Chcesz dowiedzieć się czym ja dalej na usługach Niezwyciężonego? Chcę ja się dowiedzieć czyś ty nie zbałamucony magii przekleństwem? Musimy zatem zrobić to, co należy do nas. Brać go! – krzyknął na cały głos, a w jego tonie słychać było desperację i poczucie obowiązku, tak pierwotnego, jakby samo Prawo, ludzką postać przybrało i stanęło w tej karczmie. Jednak nikt nie zareagował na jego krzyki. Jonathan skłonił się drugi raz.
- Mości Dwightcie! W oczach Niezwyciężonego jestem czysty jak łza z policzka twej ukochanej, która spada o poranku na świeże kłosy traw, gdy ona wyczekuje twego powrotu! - uśmiechnął się przez zamknięte usta i cały cas spoglądał na paladyna tym drwiącym wzrokiem. Oblizał wargi, uważając by nie ukazać kłów i stanął wyprostowany, i pewny siebie. Nie czuł złości, tylko chłodną obojętność i głód, a ten człowiek, sprawca męczarni, które przeżył w lochach i tortur, był bardzo łakomym kąskiem.
- Wtedy być może Niezwyciężony dał ci szansę. Po to byś się poprawił i mu służyć wiernie zaczął. Nie skorzystałeś jednak - magik z Ciebie jak i był, tak i jest! Zbyt wiele miałem ja z takimi do czynienia by się na tobie nie poznać. Widać na jego twarzy, że drwi sobie ze sprawiedliwości. Ten uśmiech zdjąć z jego twarzy trzeba. Białym żelazem! – zrobił krok w przód oskarżycielsko celując w Byrona.
Spójrzcie na te jego czarcie oczy - czyż to nie jest wystarczający dowód? – wtedy głos zabrał gotujący się z wściekłości Ridefort, w jego ciemnych oczach widniały gromy, nie tylko one... Zanosiło się na burzę, z piorunami, deszczem, gradem, śniegiem i zamiecią.
- Prawo jego lekceważysz...! Sądu Bożego żądać jego przywilejem jest, zwłaszcza, iż przez kacerza pomówiony został, zdrajco... – warknął Godwrathowi w twarz, a następnie zwrócił się w stronę uśmiechającego się szyderczo Jonathana.
- Mości panie, czy godzisz się na sąd boży...? I bym to ja oszczerstwom kłam zadał, swe racje także udowadniając? – wampir chciał aż zaśmiać się z radości, teraz, gdy nie był tylko zwykłym człowiekiem; gdy nie musiał lękać się stosu osoba paladyna stała się nagle, bardzo, a to bardzo malutka... Kiwnął tylko głową Riderfordowi.
- Jestem tylko prostym poetą. – nie trzeba było być bystrym by wyczuć w jego głosie niesamowitą dawkę chłodnego jadu. Zrobił krok w tył i ujął w dłoń szyjkę kielicha wypijając krwisty napój do końca. Odstawił pusty kielich na stół i uniósł do góry harfę, o dziw w rękawiczkach, co było naprawdę niezwykłe, bo zazwyczaj grało się na niej samymi palcami.
- Nie jestem wojownikiem, w mieczu nie byłem szkolony, jestem. Niewinny w oczach boga jestem, jak to sąd boży onegdaj udowodnił. – spojrzał w oczy Dwighta.

Paladyn odwzajemnił spojrzenie, chciał tam zobaczyć nienawiść, by mieć powód, jednak widział tam tylko chłodną obojętność. Gdzie przez te cztery lata podział się Jonathan Byron? Kto stał teraz przed nim? Bo to nie mógł być on, był tak różny. Tak pewny siebie, zimny, opanowany, a determinacja i chłodna nienawiść wprost wylewała się z jego szarych źrenic.
- Jeżeli Sąd Boży ci potrzebny, by dać wiarę moim słowom, to niech tak będzie - prawdę rzekłem samą. Jednak czasu nie mam by czekać - musiałoby się to odbyć dziś. Misję mam do wypełnienia. Heretyków dopaść muszę. Rozkazom starszych nade mną braci muszę posłuszny być.
Riderfor stanął przed paladynem i wyciągnął do połowy miecz z pochwy, a po chwili wsunął go nazad. Odwrócił twarz, spoglądając w oczy Godwratha.
- Pojedynek niechże się jeszcze przed świtem odbędzie... "Bowiem noc jest czasem kłamstwa, a dzień czasem prawdy.,.. Baczcie przeto, by kłam kłamstwu nocą zadać, aby dzień w świetle prawdy oglądać można było." - tako mówi Niezwyciężony... I ja w godzinach ciemnych twemu kłamstwu kłam zadam, aby dzień jasny był.

W karczmie zapadła cisza, jednak nagle coś przerwało idealną harmonię braku dźwięku. Był to cichy śmiech Jonathana, śmiech narastał, aż wreszcie osiągnął crescendo w oszałamiającym, nieludzkim chichocie. Jednak tak szybko jak wybuchnął, tak samo szybko znów stał się zimny jak lód, co dodatkowo sprawiło, że niektórzy w karczmie wstrzymali oddech. Poeta podszedł do karczmarza i nalał sobie wina do kielicha rzucając monety na ladę. Uspokajając się od razu.
- Pozwólcie... że umilę wam wieczór pieśnią... Drogi Dwighcie, mam nadzieję, że ją pamiętasz.

Złapał za harfę i nie zdejmując rękawiczek zaczął trącać struny, wygrywając skoczną melodię, bardzo żywą, po chwili dołączył do tego jego głos, a wszyscy słuchali jak zaczarowani. Bo była w tym głosie subtelna nutka magii....

Magicznych inkant się doszukuje, w niewinnej zgoła gadce,
Bo taki jest los paladyna, co wszędzie szuka herezji i zła,

To dzień, ten dzień,
Gdy stos zapłonie,
Heretyków spalimy,
Winy nie znajdując,

Paladynie, opamiętaj się, bo to nie o twe życie toczy się gra,
Bo taki jest los paladyna, co w dążeniach zatracił się nieraz,

To dzień, ten dzień,
Gdy stos zapłonie,
Heretyków spalimy,
Winy nie znajdując,

Nie działaj pochopnie, weź na rozważanie, inaczej się nie odstanie,
Bo taki jest los paladyna, co stracił rozum wszelaki,

Ten dzień, ten dzień,
Gdy stos zapłonie,
Na stosie płonie paladyn,
Nikt widać czysty nie jest jak łza!
 

Ostatnio edytowane przez WitchDoctor : 24-01-2008 o 21:41.
WitchDoctor jest offline