Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 23-01-2008, 19:29   #21
Banned
 
Reputacja: 1 WitchDoctor nie jest za bardzo znany
Jonathan Sarassani
Wreszcie dopłynęli do Brzegu, miasto wprost tętniło życiem, tak jak serce pompowało ciepłą i słodką krew, tak stolica Senecji skupiała w sobie podróżujących przez całę księstwo podróżników i wszelkie „indywidualności”, do których szczęśliwie, albo i nie Jonathan się zaliczał. Liczył, że zdobędzie tutaj tak upragnioną, dawno utraconą sławę, której pragnął każdą cząstką swej duszy.

Śmierć jego ciała była końcem tylko dla jego sławy, to prawda, jego poezja będzie żyła wiecznie, ale... sława była jak nektar, teraz czuł to nawet wyraźniej niż wcześniej. Gdyby się nad tym zastanowić, to od zawsze był wampirem, kiedyś karmił się sławą wśród możnych świata i uwielbieniem w kręgach dam. Tak był zanim Lord Spesforis nie przemienił go w krwiopijcę. Teraz poza tym eterycznym pragnieniem bycia znanym, doszła bardzo rzeczywista żądza krwi. Czuł satysfakcję i porównywalne z seksualnym podniecenie, gdy ludzie bali się samej jego obecności; smakował ich strach, a był on słodszy niż miód. Krew była tylko pokarmem, motorem napędzającym nieumarłe ciało, prawdziwą rozkosz dawało przerażenie, nie brutalne zastraszanie, ale pierwotny, ukryty w każdym człowieku lęk przed nieznanym.

Jonathan dobrze zrobił, że zawczasu zmienił zakrwawiony i pocięty wams na nowy, czysty i niestety ostatni, który mu pozostał. Był tak samo zielony jak poprzedni, różnił się tylko ilością srebrnych zdobień, ten był wyraźnie bardziej „dostojny”.

Zszedł z łódki nie przywiązując zbytniej wagi do słów strażnika, czy innego kmiota. Zaraza? Co go obchodziła jakaś zaraza. Nie mógł drugi raz umrzeć, więc nie straszne mu były wszelakie choroby.

- Dziękujemy za troskę, ale czy nie sądzisz, że raczej powinniście się martwić o tych co wyjeżdżają? By zaraza nie przeniosła się dalej. Jestem jednak tylko poetą, choć mą bronią są słowa, to niewprawny jestem w prawach i przepisach. Oczywiście, że udamy się do „Przystani Jonasza”, może wielmożny Gustawa von Gertz zechce wysłuchać mojej poezji? – spojrzał mu głęboko w oczy i ujrzał w nim nutkę niepewności. Nie był to silny umysł, tylko trochę bardziej poukładany niż wioskowego kmiota.

- Musiał przecież słyszeć o Jonathanie Sarassanim! Wielkim poecie podróżującym po całej Senecji, którego wiersze czytywane są jak świat szeroki i długi. – zerknął do umysłu mężczyzny i ścisnął go w dominującym uścisku, poczuł jak mury silnej woli walą się jeden za drugim, aż wreszcie dotarł do samego jądra jego myśli. Mężczyzna już wiedział kim jest Sarassani, mógłby wyrecytować wszystkie jego dzieła i nie miał już żadnych wątpliwości, że Jonathan jest wielkim poetą. Strażnik otworzył szeroko usta wpatrując się w Jonathana jakby zobaczył go pierwszy raz w życiu, choć wzrok miał lekko nieobecny.
- To ty nim jesteś panie?! Wybacz żem nie poznał, ale czasy niepewne, zmrok się zbliża, a w tym świetle. – Jonathan kiwnął głową, że zrozumiał.

- Nie chowam urazy, wybaczam, choć zaniepokoiliście mnie panie swoimi słowami o zarazie. Liczyłem na to, że zastanę tu szerszą publikę, a wy mówicie mi o jakiejś kwarantannie.
- Jest mi niezmiernie przykro. Obiecuję na honor swój, że zrobię co w swojej mocy by...

- Nie kłopotaj się tym, na pewno sprawnie sobie z tym poradzicie i będę mógł dać szersze występy.- skinięciem głowy dał mu znak, że skończył z nim dyskutować. Mężczyzna odszedł od nich z mętnym spojrzeniem pustych oczu. Zapomni o tej rozmowie, zapomni, że znał poetę, o imieniu Jonathan Sarassani. Jeden wielbiciel mniej, ale bezpieczeństwo jego osoby było ważniejsze. A teraz dlaczego mieli by nie zajrzeć do tej gospody? Może będzie miał okazję by się posilić... bo głód zaczynał mu doskwierać, coraz bardziej.
 
WitchDoctor jest offline  
Stary 23-01-2008, 21:53   #22
homeosapiens
 


Poziom Ostrzeżenia: (0%)
Jasność dnia raziła w oczy. Dwight nie miał pojęcia co tak naprawdę zaszło, ale jedno było pewne. W lesie było ciemno. Zasłonił oczy ręką. Musiał widzieć gdzie jedzie i czy w lesie nie czają się kolejni, bądź też zgoła ci sami zbóje. W razie czego planował dać koniowi ostrogę i liczyć na szczęście. Zginąć od strzały nie było śmiercią haniebną - wszak człek się przed nią nie uchyli. Jednak póki co nie miał zamiaru umierać. Skoro reszta wyprawy pewnie nie żyje, to fakt, że Niezwyciężony go ocalił musiał coś znaczyć. Tak samo jak i znalezienie konia. Cóż też przytrafiło się świętemu mężowi w lesie?

Nad niebem panowała, dostojnie i majestatycznie, burza. Pioruny trzaskały regularnie, jakby w rytm jakiegoś tańca potępieńczych wichrów. Szybko i regularnie - nie dawały uszom odpocząć. Gdzieś w pobliżu przewróciło się drzewo, prawdopodobnie uderzone jednym z wspomnianych już "Białych Łez Heironeusa". Czterech jeźdźców wjechało do lasu. Dwighta na spotkanie z Panią Jeziora kierowało sumienie - sumiennie zazwyczaj wypełniał powierzone mu poruczenia. Jednak w tę upiorną noc nic nie poszło w sposób, który wydawał by się komukolwiek do przewidzenia. Wszystko stało się nagle, bez ostrzeżenia. Jakby las wyczuł ich intencję i zaalarmował kogo trzeba. Czas i przestrzeń przestały być oczywiste - młody Godwrath poczuł się zagubiony. Jak zwykle w takich sytuacjach wyciągnął ostrze, to dłuższe, zza pleców. Nie widział już swoich towarzyszy. Zagubili się w tym lesie, który falował wręcz od przeklętej magii. Czarny paladyn, jego giermek i tępiciel nie mogli mu teraz pomóc. Był zdany tylko na siebie - to była jego próba.

Niespokojnym krokiem i z uniesionym mieczem starał się zorientować w terenie, znaleźć bądź źródło tego zaklętego stanu rzeczywistości, bądź też wyjście, ponieważ być może tam czekają na niego kompani, którzy w ramach swoich naturalnych ludzkich słabości ulękli się czarostwa i poszli precz. Z pewnością udali się po pomoc do kapłanów, pomyślał Dwight.

Zrobił zaledwie kilka kroków, kiedy został brutalnie obalony. Korzeń drzewa, zamiast siedzieć w ziemi, gdzie jego przez bogów przypisane miejsce, uderzył go w nogi z siła rozpędzonego tarana chyba. Błyszcząca dotąd wśród blasku piorunów zbroja zaczęła przypominać wnętrze chlewu. Na dodatek na tym się nie skończyło - drewnianej potworze wciąż było mało! Cienka i giętka końcówka straszliwej drzewo-macki ucapiła go z sobie tylko znanym brakiem delikatności za nogą nad kostką. Dwight poczuł, że się unosi. Wyobraził sobie, że to właśnie teraz zmierza już do Pana, gdzie za oddaną służbę przypadnie mu zasłużona nagroda. Już widział blask jego chwały, miejsca, skąd brały się jego łzy, czekającą na niego Fabirienne, a także dumnego dziadka, który z zadowoleniem kiwał głową.

Obudził się nazajutrz. Leżał na skraju lasu. Bolało go wszystko, z duszą włącznie. Jak się domyślił, jedna z pieprzonych łez po prostu uderzyła dość blisko niego. Stąd wzięła się światłość, reszta była wymysłem jego wyobraźni. Zbroja dalej była cała w tym czarnym gównie, stanowiącym mieszaninę piachu, leśnego runa, dobrej ziemi i odchodów. Skąd on się tu wziął? Nie miał pojęcia, do momentu w którym nie spojrzał na drzewo, pod którym leżał. Widniejące na nim ślady błota i fizjonomia Dwighta były aż nad to zbieżne. Więc ten mackostwór mną rzucił! Ten las należy spalić i zaorać! Nie miał pojęcia jakim sposobem jego miecz i koń znaleźli się pod ręką. Może las miecz też wyrzucił? Ale jakim sposobem koń się urwał i mnie znalazł? Dedukując, że z towarzyszami stało się to samo Godwrath jeszcze przez dwa dni przeszukiwał obrzeża lasów. Nie znalazł nikogo.

*****

Paladyn wszedł do karczmy. Nikt nie ośmielił się na niego spojrzeć - przynajmniej tak Dwight Godwrath to odebrał. Jeżeli już spojrzał, to na tyle skrycie, że nie miało to znaczenia dla butnego młodzieńca. Na Sąd Boży nikogo za to nie pozwę, pomyślał uśmiechając się. Ten uśmiech rozluźnił nieco nastrój w karczmie. Ludzie wrócili do chwilowo przerwanych wejściem sługi Niezwyciężonego zajęć.

Paladyn był zdenerwowany. Nie miał czasu na przerwy w drodze - miał ważną misję do spełnienia. Teraz, gdy już dawno zapomniano o tej haniebnej porażce na rynku mógł dalej sławić imię swojego rodu. Karczmarz spojrzał się na swojego nowego klienta i błyskawicznie powrócił do szorowania kufli po piwie.

-Nie bój się dobry człowieku! Kiedy jestem tutaj, to zapewniam Cię - żadna burda się nie zdarzy, ani magów nie doświadczysz. Tymczasem daj mi pokój, najlepiej z działającym zamkiem, oraz każ służce przynieść mi tam jakąś strawę. Niewybrednym.

Położył na stole kilka monet. Karczmarz z zadowoleniem pokiwał głową i poprowadził go do pokoju. Dalsze działania będą opóźnione. Heironeusie, czemuż to zawsze stawiasz przede mną tyle przeszkód? Azali chcesz sługi swoje hartować, czy też może niewinni są ci, których wytropić i zgładzić mi nakazano. Odpowiedzi, jak zwykle, nie usłyszał.
 

Ostatnio edytowane przez homeosapiens : 23-01-2008 o 21:55.
 
Stary 24-01-2008, 11:33   #23
 
Bielon's Avatar
 
Reputacja: 1 Bielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputacjęBielon ma wspaniałą reputację


Dwight Godwrath:

Upragniony sen nie przychodził długo. Może sprawiały to dalekie odgłosy nocy, może grobowa cisza przystani brzeskiej przerywana jedynie od czasu do czasu ochrypłym zaśpiewem jakiegoś pijusa czy śmiechem dziwki. Jednak wrażenie grobowej ciszy pozostało. Dwight leżał na łożu nie mogąc zasnąć. Jakieś przeczucie, przekonanie że wkrótce zdarzy się coś. Czasami właśnie ono, przeczucie, szósty zmysł, nieodłączny towarzysz samotnych przecieraczy szlaków, ratowało mu życie. Nie podobało mu się to. Jednak nie wiedział co może być źródłem owego niepokoju. Profilaktycznie jednak, pomimo tego że zajmował jeden z pięciu pokoi przeznaczonych dla szczególnych gości i zamykany na głucho drewnianym skoblem, sięgnął dłonią ku wysłużonej rękojeści oręża. Miecz był jego najbliższym druhem. Przymykając oczy, by nie rozjaśniał ich blask ogarka, rycerz jął wypowiadać słowa, które zwykle dodawały mu w takich chwilach otuchy. Słowa modlitwy…


Sir Roderyk z Pellak:

Przybył późno, grubo po zmroku. „Przystań Jonasza”, druga oberża o tej nazwie o jakiej dane mu było w życiu słyszeć, nie oferowała wielu udogodnień dla swoich gości. Nie było w tym jednak nic dziwnego. Brzeg był wielkim miastem i miejskie oberże, karczmy, gospody i zajazdy z pewnością potrafiły ugościć każdego wędrowca w należytej mu oprawie. Inna sprawa, że ów Brzeg przy stolicy Królestwa wyglądał niemal jak obora. Tutejsze piwo było nędzne, nędzne były dziewki służebne, rozmówcy byli nędzni a goście, którzy mogli by dostarczyć rozrywki; Czarny Paladyn dowiedział się o przybyłym rycerzu od pachołka; już spać się położyli. Czyli też był nędzni.

Niedopity i zły, mrukliwy i rozważający co dalej czynić, siedział w biesiadnej nie dostrzegając jak ta z każdą chwilą pustoszeje. Wędrowcy i pracownicy przystani udawali się na spoczynek głośno wypowiadając swoje nadzieje na o, że jutro „Czarni” otworzą bramy miasta. On z doświadczenia wiedział, że nadzieja rzadko przedkłada się na zdarzenia przyszłe. Pił posępnie. Wkrótce zaś samotnie. Samotny rycerz nad garncem piwa przy dogasającym ogarku świecy. „Jak moja rycerska sława” – pomyślał ze złością. Miał rację…


* * *


Kormak siedział w kanciapie dłubiąc sobie solidną drzazgą w zębie. Nudziło mu się. Nie było zresztą w tym nic szczególnie odkrywczego. Nudziło mu się od chwili, kiedy został wysłany do Przystani, pięć dni temu. Tutaj nie mógł bawić się w ulubione zabawy, którym na służbie poświęcał zwykle znacznie więcej czasu. Za blisko byli tu czarni a nie wiadomo było jeszcze jak nowi totumfaccy Księcia odnoszą się do gwałcenia dziewek, gnębienia żebraków i łupienia kupców. No, z łupieniem może i nie było wątpliwości. „Święci na obrazach też mają malowane dłonie do siebie a nie od siebie malowane” zwykł mawiać pewien zaprzyjaźniony z nim kapłan, gdy brał odeń ofiarę za grzechów odpuszczenie. To do Kormaka przemawiało. Nie miał wątpliwości, że nowo powstały w Brzegu zakon mnisi też nie z czystej miłości do Księcia służy mu swoim wsparciem. Zwłaszcza, że sądząc po przekazanej im siedzibie ubóstwo nie było jedną z cnót, którym hołdowali.

Kormak się nudził piekielnie. Pewnie dla tego w chwili, kiedy drewniane wota kanciapy rozwarły się z hurmem nie zdołał nawet powstać i zamarł wpatrzony w okrytą czarnym habitem postać z durnym wyrazem bezbrzeżnego zaskoczenia na twarzy. Tamten nie dbając o nic wszedł do klitki zamykając za sobą drzwi równie energicznie jak e otworzył. Dopiero wówczas odrzucił na plecy kaptur odsłaniając łysą czaszkę obciągniętą pergaminową skórą popstrzoną starczymi plamami. Kormakowi nie podobał się czarny zupełnie, przypominał sępa. Chuda niczym tyka szyja użylona błękitnymi żyłkami jedynie umacniała owe ważenie. Może dla tego Kormak zdjął ze stołu buty, wypluł drzazgę i wstał. Czarny uśmiechnął się bezzębnymi dziąsłami i odezwał się swoim dudniącym, niskim głosem zupełnie nie pasującym do nędznej fizjonomii mnicha.

- Nowi przybyli. Weź ludzi i ich przepytaj! Zadbaj też o to, by nikt z nich nie zbiegł, bym ja i moi ludzie tego czynić nie musieli.

Kormak chciał mu powiedzieć, by sobie swoje rozkazy wsadził w dupę i gmerał nimi długo. Chciał. Ale nie mógł. Rozkazy, które otrzymał były jasne i czyniły z czarnego, którego imienia nawet nie znał, jego przełożonego. Pokiwał więc niechętnie głową w pozorze ugodowego potakiwania, myśl że ta łysa czaszka wydaje mu rozkazy zdała się mu obrzydliwa i nie licująca z honorem, tfu!, strażnika. Od razu też sięgnął po leżący obok stołu jaszczur i tarczę. Mnich, jakby rozumiejąc doskonale naturę jego rozważań uśmiechnął się znów i swoim niskim głosem dodał – I zrób to dobrze, bym nie musiał cię ukarać…

Kormak spojrzał zaskoczony na mnicha, ale tamten już się odwrócił i śmiejąc się klekocącym głosem wyszedł zakładając na łysy łeb swój głęboki kaptur. Kormak z rozkoszą pchnął by go mieczem, ale nie mógł. Nie mówiąc już o tym, że nieco się bał…



* * *


Biesiadna w „Przystani Jonasza” była przestronna. Postawiona w połowie na palach wbitych głęboko w muliste dno zakola rzeki w połowie zaś na śmierdzącym od brudu brzegu oberża miała do dyspozycji gości pięć odrębnych, zamykanych pokoi, dormitorium dla wszystkich pozostałych i dwupoziomową izbę biesiadną, która szlachetnie urodzonym oferowała miejsce na podwyższeniu, za balustradką z drewnianych żerdzi, oraz co najważniejsze wcale pokaźny składzik i stodołę. Pewnie dla tego była uznawana za niekwestionowaną królową wśród podmiejskich zajazdów Brzegu. Pozostałe dwie, „Rzeczny Dom” i „Leluja” nie miały szans z nią konkurować wciśnięte między magazyny i składy, przystanie przeładunkowe i gęste zabudowania podgrodzia.

Siedzący za stołem na podwyższeniu smutny, pijący sam z sobą rycerz, nie mógł zatem zdziwić się widząc otwierające się z hurmem drzwi oberży i wkraczającego przez nie sponiewieranego człeka o nalanej, brudnej i zmęczonej twarzy. Zdziwił się natomiast oberżysta, który drzemał za barem od czasu do czasu spełniając odpłatnie zachciewajki upijającego się rycerza. Nim jednak dał wyraz swemu zdumieniu kupiec podszedł do jednej z ław i zwalił na niej swe ciężkie cielsko.

- Pokoju mi trza i pachołka, bym wiadomość mógł posłać! – warknął do oberżysty, który ruszył do zostawionych otwartymi przez przybysza drzwi. Nie zamknął ich jednak widząc kolejne, idące za nim postacie.

- Słyszysz kpie!? Jam Otto Hagenau, znany kupiec. Ruszże się człeku to ci się może i opłaci. I wody mi nagrzej! Muszę się odświeżyć nim do cechu się udam! – kupiec, który rozsiadł się z widoczną ulgą, skinął uprzejmie głową samotnemu rycerzowi. Nie dostrzegł zupełnie drugiego urodzonego, sir Dwighta, który słysząc raban na dole przypasał jaszczura i schodził właśnie na dół do biesiadnej. Tylko on czuł rosnące napięcie, gorejące w podbrzuszu motyle szukające ujścia. „Jak przed bitwą jaką” – pomyślał zstępując powoli w dół. Skrzypienie drewnianych schodów zagłuszyli gremialnie walący do oberży kolejni przybysze.

Biesiada zaludniła się w kilku chwilach. Oberżysta, Tymo zwany przez bliskich „Cudakiem” z racji na pewne specyficzne upodobania, kłaniając się w pas witał ich w progu całym sobą wołając „Witaj gościu miły bowiem przynosisz pieniądze!”. Wchodzący rozleźli się po biesiadnej trzymając się jednakże z dala od pierwszego przybyłego, kupca. Wszyscy wyglądali na zdrożonych a jeden z nich nawet był ranny bowiem ego opatrunki przesiąknięte były krwią . Czuli się pewnie podobnie, albowiem całodzienna, ciężka i mozolna podróż na łodzi przerwana jedynie walką wytchnienia dać nie mogły. Tak też się czuli. Jednak zmęczenie nie było w stanie wyłączyć ich czujności na tyle, by nie dostrzegli siedzącego za stołem, na szlacheckim wyniesieniu, rycerza i drugiego męża przy mieczu w samej jedynie przyodziewie, który zbudzony najwidoczniej rumorem schodził o schodach obserwując kolejnych gości „Przystani Jonasza”. Nikt nie zwrócił uwagi na wahanie dwóch ostatnich, których dopiero oberżysta ośmielił swoim gromkim - Proszę, proszę! Czym chata bogata tym rada. Zapraszamy serdecznie szanownych Panów!


Prawie nikt…



--------------------------------------------------------------------

[Jako, że doszło do spotkania kilku znających się nieco z widzenia słyszenia postaci, proszę o ustalenia wspólnych notek, nie „nadpisywania” innych BG i „zawieszanie” istotnych kwestii. ]

.
 
__________________
Bielon "Bielon" Bielon
Bielon jest offline  
Stary 24-01-2008, 13:28   #24
 
Bronthion's Avatar
 
Reputacja: 1 Bronthion jest na bardzo dobrej drodzeBronthion jest na bardzo dobrej drodzeBronthion jest na bardzo dobrej drodzeBronthion jest na bardzo dobrej drodzeBronthion jest na bardzo dobrej drodzeBronthion jest na bardzo dobrej drodzeBronthion jest na bardzo dobrej drodzeBronthion jest na bardzo dobrej drodzeBronthion jest na bardzo dobrej drodzeBronthion jest na bardzo dobrej drodzeBronthion jest na bardzo dobrej drodze


Całe zamieszanie z niemogącym poradzić sobie z tobołkiem kupcem i zatapianymi przez Buta łodziami Bronthion spędził oparty o burtę, gdy w pewnym momencie powiedział wzdychając ze smutkiem:

-I tyle złota poszło się jebać...

Po czym od razu uśmiechnął się lekko i machnął ręką na zatapiany złom. Zdziwił się trochę, że nikt nie kazał mu wiosłować, miast tego obsadzili w tym miejscu rannego człowieka... ~Czyżby dyskryminacja? Rasizm się szerzy niczym czarna śmierć~Lecz w tej chwili zobaczył zmieniającego się rannego wojownika z Jonathanem ~Hmm... może mam po prostu szczęście, że na mnie nie wypadło? Niech tak zostanie~

Zadowolony wpatrywał się w mrok nocy nie mogąc się doczekać zejścia na twardy grunt. Słuchał słów człowieka w czarnym płaszczu z beznamiętnym wyrazem twarzy z rozbawieniem zerkając na kupca chcącego obsobaczyć biedaka lecz jak zwykle mu się nie udało. ~Biedne stworzenie~

-Karczma? Spieszmy czym prędzej, chętnie się napiję... gorzały

Co by tu dużo nie mówić, zostało mu mnóstwo upodobań z czasów kiedy był "normalny", mimo tego kim był teraz czuł się w mieście o wiele lepiej niż w jakimś głuchym lesie. Rozglądał się zadowolony po mieście przyspieszając kroku do ich zbawczej przystani czyli karczmy. Wreszcie znaleźli się przed budynkiem gospody, zanim zdążył się dokładnie przyjrzeć jego kompani zaczęli wchodzić do środka. Słyszał uprzejmy głos karczmarza zapraszający ich do środka. Stanął wahając się przed wejściem, spojrzał ukradkiem na Jonathana i zaraz po tym karczmarz zaprosił do środka także ich.

Rozejrzał się szybko po gościach i trzech przykuło jego uwagę. Ich ulubiony kupiec, na którego widok na twarzy Bronthiona pojawił się kpiący uśmiech, siedzący za stołem rycerz i drugi schodzący po schodach choć w samej przyodziewie ewidentnie wojak sprawiali wrażenie ludzi potrafiących dbać o swoją skórę, lecz interesować się nimi nie zamierzał. Mimo, że dach nad głową miał kaptura nadal nie zdjął, chyba się przywyczaił do tego nakrycia głowy.

-Daj nam bimber najlepszy jaki masz i coś dobrego na zakąskę dla moich kompanów jeśli wyrażą taką chęć, i łóżka przygotuj dla tylu ilu widzisz.

Co tu dużo mówić, w takich miejscach czuł się jak w raju, o ile można tak to nazwać będąc tym kim jest. Przesadzać jednak nie mógł w końcu dawnego życia już nie miał i obowiązywały go nowe zasady, które tak często łamał... przez przypadek, ale zawsze. Podszedł do lady więc i czekał na ten swój bimber.
 
__________________
"Kiedy nie masz wroga wewnątrz,
Żaden zewnętrzny przeciwnik nie może uczynić Ci krzywdy."

Afrykańskie przysłowie
Bronthion jest offline  
Stary 24-01-2008, 18:22   #25
 
Khadgar's Avatar
 
Reputacja: 1 Khadgar nie jest za bardzo znany


Oliver

Słowa kmiota w przystani ledwo do niego docierały. Na chwilę obecną pragnął tylko porządnego opatrzenia ran i strawy. Było mu z tym źle i pewnie było to kurewsko nierycerskie, ale w tym właśnie momencie w dupie miał wszystkie zarazy tego świata.

Jako że irytujące krwawienie dawało mu się coraz bardziej we znaki, "Przystań Jonasza" powitał z otwartymi ramionami. Jego osłabienie powoli wyprowadzało go z równowagi - czuł się upośledzony względem towarzyszy, a bycie najsłabszym ogniwem było ostatnią rzeczą, do której był przyzwyczajony. Do stu czortów, był w końcu wojownikiem, nie dziwota więc, że okazywanie słabości przychodziło mu z trudem. Próbował w miarę możliwości pozorować pełnię sił, ale dość spory upływ krwi sprawił, że nawet jego potężne ramiona i szeroki kłąb mięśni nie były w stanie przynajmniej zamaskować utraty sporej części sił.

Zanim przystąpił do biesiady, zamówił pokój, od niechcenia rzucając karczmarzowi monetą. Póki co zignorował czyjąkolwiek obecność, najpierw pragnąc zapobiec powolnemu wykrwawieniu się. Wydawała mu się to iście żałosna śmierć. Powlókł się więc schodami na górę, by doprowadzić się do jako takiego porządku. Raz jeszcze oczyścił rany gorzałą i nałożył świeżą porcję peterowych maści. Poza tym, że krwawiły, rany nie wyglądały nawet aż tak źle. Starannie założył nowe opatrunki. Mocno zaciśnięta szmata skutecznie zatrzymała upływ krwi.

Świeża koszula z delikatnego, zielonego materiału, spodnie przewiązane rzemieniami i skórzane kozaki podkreślały atletyczną sylwetkę Olivera. Do skórzanego pasa przypiął miecz i mizerykordię. Rozstawanie się z bronią w Senecji nie było bowiem najlepszym pomysłem. Chwycił w garść skórzane rękawice, narzucił na siebie kolczą koszulkę, bardziej z przyzwyczajenia niż z obowiązku i zszedł na dół, w znacznie lepszej kondycji i nastroju niż przedtem.

W zasadzie nie wiedział, co ma zamiar robić w Brzegu. Był rycerzem. Czyli był urodzony i żył z robienia mieczem. Miał zresztą predyspozycje - robił nim jak mało kto i ani ćwiczenia, ani siły, ani rozwagi nie można było Oliverowi odmówić. Rycerz jednak, mimo niewątpliwego statusu społecznego był zawodem jak każdy inny i potrzebna była robota, przy której można było się wykazać. Brzeg, jako duże miasto, wydawał się odpowiednim punktem wyjścia, ale kwarantanny Oliver przewidzieć nie mógł... Póki co, wolał jednak się nad tym nie głowić.

-Strawy i wina!- krzyknął, machając bochenkowatą dłonią, gotów odbić sobie trudy i niewygody podróży z nawiązką. Dopiero teraz omiótł wzrokiem gości. Na chwilę zatrzymał spojrzenie na rycerzach. Nie wiedzieć czemu, atmosfera wydawała się dziwnie gęsta...
 
Khadgar jest offline  
Stary 24-01-2008, 19:40   #26
Velglarn Baenre
 


Poziom Ostrzeżenia: (0%)
Czarny Paladyn

Długo po zmroku, rycerz wciąż jeszcze siedział w karczmie, powoli popijając wodę. Ciecz ta zawierała stanowczo więcej brudu, niż czegokolwiek innego. Lecz, pomimo tego, paladyn uparcie się wpatrywał w swą szklanicę. Wzrok, którym ją zaszczycał, sugerował, iż była ona pradawnym zbiornikiem... Jednakże nikt na to nie zwracał uwagi - prócz śpiącego karczmarza, oberża była całkowicie pusta. A zresztą, nawet przy pełnej karczmie, niewiele osób miało odwagę spojrzeć w oczy de Rideforta... Większość unikała jego wzroku nawet wtedy, gdy paladyn nieprzytomnie lustrował szklankę...

***

Południe Marchii Nilandzkiej, cztery lata wcześniej

Szumiał las. Słychać było zawodzenie wilków...

Tych zwierzęcych, które nikomu nic złego nie robiły... i tych ludzkich, w osobach ser Dwighta i ser Gerarda. Owi już uczynili tego ranka dość złego kilku elfom, które miały wyjątkowe nieszczęście przeciąć im drogę. Jednakże nastał już wieczór, zaś wszystkie znaki na niebie i ziemii wieszczyły, iż czwórka wędrowców zgubiła drogę. Nie było to dziwne, zwłaszcza, iż Tępiciela dosięgnęła strzała elfów. Zatruta. Gregor mógł mówić o szczęściu, jeśli kolejny dzień przeżyć mógł.

Teraz zaś leżał w kubalkach, niezdolny do większych ruchów i gorączkujący. Jego jęki zwiększały jeszcze napięcie panujące pomiędzy towarzyszami. Tajemnicą nie było, iż dwaj dowodzący wyprawą paladyni ostatnimi czasy wadzili się bardzo często. Zbyt często...

- Mówiłem, iże ten szlak błędny jest... - zaczął de Ridefort. Zanim jednakże jego zdenerwowany głos skończył się unosić w powietrzu, w oddali mignął jakiś ogień. Pewny znak, iż nieprzyjaciel jest blisko.

- Gotować się! - szepnął tym razem ryter...

***


Były komtur Wysogrodu oparł się plecami o drzewo, wciąż jęcząc cicho...

~~Niech przyjdą... Sługa Niezwyciężonego nie sprzeda swego życia tanio... Czterech położyłem, następnych czterech położyć Pan mój pozwolić mi może... Byle tylko nie zakradli się od tyłu, abym mej ofiary dla Boga pozbawiony być nie mógł...~~

Była to bardzo optymistyczna diagnoza, zważywszy,iż wojownik krwawił już z trzech miejsc, zaś jego koń był niemal na śmierć zajeżdżony. Ucieczka nie rokowała więc żadnych szans (nawet jeśli Czarny Paladyn by jej z miejsca nie odrzucił). Drzewo, o które się opierał, oferowało jako taką ochronę. Powinno też pomóc uniknąć zaskoczenia przez nieprzyjaciół i śmierci z zasadzki. Raylina los dosięgnął w poprzedniej potyczce, zaś Gregora i Dwighta zgubił, gdy popędził na złamanie karku za Panią Jeziora. Samego siebie pewnie też zgubił.

Tymczasem... Cały świat ucichł. Nie słuchać było nic. Cisza była tak idealna, że Gerard słyszał nawet bicie własnego serca... I odgłos ciężkich butów.

Gdy podniósł wzrok, wiedział już. Widział ser Dwighta Godwratha, który właśnie wznosił miecz...

***

Ser Gerard de Ridefort, teraz nazywający się Roderykiem z Pellak, oderwał wzrok od szklanicy. Dość już pamiętał, cóż się stało potem. Tymczasem przypomniał sobie, iż dzień liturgiczny trwa od zmroku. Post więc już nie obowiązywał... Przeto mógł zamówić sobie garniec miodu, aby spróbować o zdradzie towarzysza, którą mgliście z lasu pamiętał, zapomnieć.

- Karczmarz! Piwa!
- Co...?! Rabują...


Rozbudzony karczmarz wpierw niezbyt kojarzył rycerza i wziął go za zbója... Jednakże później podał mu garniec miodu, wciąż nie wierząc swoim uszom. Siedział kilka godzin i tylko wodę popijał, a teraz miodu mu się zachciało...

Tak, na dopijaniu jednego marnego kufla, minęła mu jeszcze godzinka, lecz wtem coś się dziać zaczęło. Do karczmy zawitało kilka osób. Gerard jednakże na to nie zwracał na to uwagi. Odwzajemnił tylko skinięcie kupca i przywitał pozostałych gromkim głosem... Lecz wówczas dostrzegł kogoś innego...

- To... Ty... - prawie wydyszał, wstając. Ręka jego zaś do miecza powędrowała...
 

Ostatnio edytowane przez Velglarn Baenre : 24-01-2008 o 19:43.
 
Stary 24-01-2008, 21:06   #27
Banned
 
Reputacja: 1 WitchDoctor nie jest za bardzo znany


Jonathan Sarassani

Przekroczył próg karczmy powoli i z godnością, jednak jeszcze krok wcześniej wahał się. Znał swoje ograniczenia, ale słysząc tak ochocze zaproszenie po prostu nie mógł go nie przyjąć. Podszedł do karczmarza i zamówił jeden kieliszek wina. Najpierw powąchał, potem lekko posmakował i nie narzekając zbyt bardzo na bukiet smakowy przysiadł się do wracającego z pięterka Olivera, widać było po nim, że rany mu bardzo doskwierają. Trzymając dystyngowanie kieliszek w dłoni dosiadł się do wojownika i upił łyk krwistoczerwonej cieczy. Nachylił się lekko w jego stronę i ściszył głos.

- Olivierze, twoje rany są bardzo poważne... W takim stanie na pewno nie będziesz mógł walczyć. Pomyśl o jutrzejszym przesłuchaniu. Będą pytać, dochodzić, jaki jest powód tych ran? Myślisz, że w obecnej sytuacji zawierzą w napad zbójecki? Sytuacja jest bardzo napięta, zaraza to nie przelewki. – jego głos kusił i podpowiadał, magnetyczna, przyciągająca, jednak rycerza nie dało się tak łatwo złamać. Pozostał nieugięty, może dlatego, że Sarassani nie chciał go zdominować, a jedynie nakłonić do wyboru jedynej odpowiedniej decyzji.
- Dzięki, ale sobie radzę. – odmruknął rycerz, Jonathan jednak chciał mieć sojusznika w tych czasach, a ktoś kto winny jest przysługę, dwa razy zastanowi się, zanim wykona pochopny ruch. Przysunął się bliżej do rannego mężczyzny i położył mu dłoń na kolanie, szlachetny rycerz spojrzał się na poetę jak na natręta jednak nie wypowiedział ani słowa. Sarassani zasłonił swą drugą dłoń płaszczem i zaczął wykonywać proste magiczne gesty. Skończył, a rycerz odetchnął z ulgą, czując jak jego rany powoli się goją. Bezgłośnie wyraził podziękę, tylko skinięciem głowy, nadal nie akceptując swego przymusowego współbiesiadnika. Już miał zacząć rozmowę dyskutując chcąc zadeklamować jeden z swoich wierszy, gdy po drugiej stronie sali zaczęło robić się bardzo ciekawie.

Ogół

- Ty żyjesz? A ja myślałem... – Dwight Godwrath spoglądał oniemiały w twarz wojownika w czarnej zbroi. Wyraz twarzy paladyna świadczył bezsprzecznie, że tych dwoje znało się kiedyś i rozstali się w wielce niejednoznacznych okolicznościach. Jonathan Byron spojrzał kątem oka na dwóch przekrzykujących się rycerzy. W ciszy przyglądał się zajściu, a gdy ujrzał twarz jednego z nich, syknął pod nosem. Godwrath.... Wspomnienie stosu, od którego ledwo co umknął nadal siedziało w jego duszy, ale już nie było tak żywe jak kiedyś. Jego szare oczy obserwowały uważnie.
- Co myślałeś... Myślałeś, że zdrada niepomszczona zostanie?!
- Jakaż to zdrada? Przecież tyś w lesie gdzieś zginął mi z oczu. Sam z życiem uszedłem, dzięki Łasce - Pana pewnie. Widzę, że i tobie Niezwyciężony sprzyja. Szukałem Cię - gdzieś ty się podziewał?
Tyś uciekł by zyskać jeziornicy fawory...!
– Czarny Paladyn krzyknął głosem, który należałby do anioła, gdyby ten zstąpił na ziemię. Jednak anioł ten musiał być bardzo wściekły. – ... Dwighcie Godwrath!
- Przecież mnie poszczerbiły leśne stwory! Jakiej jeziornicy - na głowie zdrowyś? – pokorny sługa Niezwyciężonego zwrócił się do swego rozmówcy, w jego tonie dało się usłyszeć troskę o swego "brata" w wierze.
-Kogoż to chcesz oszukać, zdrajco! – Jonathan uśmiechnął się, gdy zobaczył jak mężczyzna kładzie dłoń na mieczu, przyjmując pozycję jak przyczajony zwierz, który szykuje się na swą ofiarę.
- Po cóż dalej bym paladynem się zwał zdrajcą będąc! To przecież byłoby tak niegodne, że splunąć bym na siebie nie chciał. Bredzisz coś mości Rideford! Czary, czary są tu winne! Jam widział co innego, tyś widział co innego - cały ten przeklęty las do ziemi spalić trzeba.
- Po to, by kościołowi szkodzić! Jeśliś mężny, stań do walki... pierwsza krew odsłoni rację, acz może ona nie wystarczyć... A las spalony będzie, jednakowoż najpierw trza by mości Dwighta spalić, jakem ser Gerard de Ridefort! – wrzasnął rycar, a w karczmie zapadła kłopotliwa cisza. Karczmarz przezornie schował się za regałem z umiarkowanym zainteresowaniem przyglądając się całej sprawie.
- Po co ja bym miał kościołowi szkodzić. Pomyślże logicznie. Jakem mi mój dziad Homer świadkiem nigdy żadnego uchybienia w mojej służbie nie popełniłem. Żadnemu heretykowi nie przepuściłem i niewinnego na stos nie posłałem. Tedy ty chciałbyś kościołowi zaszkodzić mnie obrażając. Sensu w tym nie widzę żadnego poza ten, żeś ty ciągle pod czarownicy wpływem!
- Jednakowoż, kiedym przybył do Panhurr, by wyruszyć, do mnie dotarło, iże przegrałeś Sąd Boży... Znak widomy, iż Niezwyciężony się od cię odwrócił!
- Po cóż mnie ocalił z rąk leśnej urągającej naturze potwory w razie takim?
- Potworze służysz sam, jako słyszałem przez lata uwięzienia, któregoś sprawcą sam jesteś! – Ridefort wystawił swą dłoń w rękawicy oskarżycielsko wskazując na paladyna. Tamten jednak nie przejął się tym i kontynuował kłótnię.
- Tyleż razy byłem w obliczu świętych mężów, którzy herezję na kilometr by wyczuli, toż to potwarz dla nich!
- To tylko twoja chora wizja była! Znak żeś zmysły postradał, oddając się heretyckim naparom!
- Wątpisz w kapłanów? Może ty niewierny? Sam heretykiem będąc mi herezję zarzucasz! – pytał, jakby rzucając przypuszczenie, ale w jego tonie dało się wyczytać jasno, że już ocenił Czarnego Paladyna i nie zanosiło się... by coś ten osąd miało zmienić.

Jonathan patrzył na paladyna, te słowa obudziły w nim bardzo dawne wspomnienia, te same słowa, ten sam ton, w jego ustach słowo heretyk brzmiało bardzo osobliwie i sprowadzało się do "każdy oprócz mnie". Przeprosił skinieniem głowy Olivera i odwrócił sie w stronę mężczyzny.
- Kiedyś słyszałem wiersz, imiennika mojego, który w nim opisywał ciebie mości Dwightcie. - wstał i ukłonił się paladynowi w pół z wszelkimi honorami. - Wiersz ten, a raczej pieśń, bo w takiej formie ją usłyszałem. Opowiadała, twoje losy i pewnej wyprawy, która o mało co, a by stosem się skończyła. Jednak bliższa była słowom sir Rideforta. Prawda to? Czy tylko wymysły poety? – spojrzał szarymi oczyma wprost w źrenice Godwrighta. Było w tym wzroku coś bardzo niepokojącego. Magnetycznego i przyciągającego...

Dwight popatrzył na Sarassaniego jakby zobaczył ducha, jakby jakaś mara senna z dawnych koszmarów pojawiła się nagle i wróciła, by wyrównać rachunki, albo by dane było mu, je wyrównać. Wedle wszystkich podań Jonathan Byron był martwy, zginął na wyspie, podczas podróży. Ciała nigdy nikt nie odnalazł, ale czy to możliwe, że ukrywał sie cały ten czas?
- Toż to tyś był tym heretykiem, który to spod stosu uciekł - ciebie na czarostwie przyłapałem! Gerardzie - w ten sposób wszyscy poznają prawdę - to on przed sprawiedliwością wtedy w Panheur uciekł! Chcesz dowiedzieć się czym ja dalej na usługach Niezwyciężonego? Chcę ja się dowiedzieć czyś ty nie zbałamucony magii przekleństwem? Musimy zatem zrobić to, co należy do nas. Brać go! – krzyknął na cały głos, a w jego tonie słychać było desperację i poczucie obowiązku, tak pierwotnego, jakby samo Prawo, ludzką postać przybrało i stanęło w tej karczmie. Jednak nikt nie zareagował na jego krzyki. Jonathan skłonił się drugi raz.
- Mości Dwightcie! W oczach Niezwyciężonego jestem czysty jak łza z policzka twej ukochanej, która spada o poranku na świeże kłosy traw, gdy ona wyczekuje twego powrotu! - uśmiechnął się przez zamknięte usta i cały cas spoglądał na paladyna tym drwiącym wzrokiem. Oblizał wargi, uważając by nie ukazać kłów i stanął wyprostowany, i pewny siebie. Nie czuł złości, tylko chłodną obojętność i głód, a ten człowiek, sprawca męczarni, które przeżył w lochach i tortur, był bardzo łakomym kąskiem.
- Wtedy być może Niezwyciężony dał ci szansę. Po to byś się poprawił i mu służyć wiernie zaczął. Nie skorzystałeś jednak - magik z Ciebie jak i był, tak i jest! Zbyt wiele miałem ja z takimi do czynienia by się na tobie nie poznać. Widać na jego twarzy, że drwi sobie ze sprawiedliwości. Ten uśmiech zdjąć z jego twarzy trzeba. Białym żelazem! – zrobił krok w przód oskarżycielsko celując w Byrona.
Spójrzcie na te jego czarcie oczy - czyż to nie jest wystarczający dowód? – wtedy głos zabrał gotujący się z wściekłości Ridefort, w jego ciemnych oczach widniały gromy, nie tylko one... Zanosiło się na burzę, z piorunami, deszczem, gradem, śniegiem i zamiecią.
- Prawo jego lekceważysz...! Sądu Bożego żądać jego przywilejem jest, zwłaszcza, iż przez kacerza pomówiony został, zdrajco... – warknął Godwrathowi w twarz, a następnie zwrócił się w stronę uśmiechającego się szyderczo Jonathana.
- Mości panie, czy godzisz się na sąd boży...? I bym to ja oszczerstwom kłam zadał, swe racje także udowadniając? – wampir chciał aż zaśmiać się z radości, teraz, gdy nie był tylko zwykłym człowiekiem; gdy nie musiał lękać się stosu osoba paladyna stała się nagle, bardzo, a to bardzo malutka... Kiwnął tylko głową Riderfordowi.
- Jestem tylko prostym poetą. – nie trzeba było być bystrym by wyczuć w jego głosie niesamowitą dawkę chłodnego jadu. Zrobił krok w tył i ujął w dłoń szyjkę kielicha wypijając krwisty napój do końca. Odstawił pusty kielich na stół i uniósł do góry harfę, o dziw w rękawiczkach, co było naprawdę niezwykłe, bo zazwyczaj grało się na niej samymi palcami.
- Nie jestem wojownikiem, w mieczu nie byłem szkolony, jestem. Niewinny w oczach boga jestem, jak to sąd boży onegdaj udowodnił. – spojrzał w oczy Dwighta.

Paladyn odwzajemnił spojrzenie, chciał tam zobaczyć nienawiść, by mieć powód, jednak widział tam tylko chłodną obojętność. Gdzie przez te cztery lata podział się Jonathan Byron? Kto stał teraz przed nim? Bo to nie mógł być on, był tak różny. Tak pewny siebie, zimny, opanowany, a determinacja i chłodna nienawiść wprost wylewała się z jego szarych źrenic.
- Jeżeli Sąd Boży ci potrzebny, by dać wiarę moim słowom, to niech tak będzie - prawdę rzekłem samą. Jednak czasu nie mam by czekać - musiałoby się to odbyć dziś. Misję mam do wypełnienia. Heretyków dopaść muszę. Rozkazom starszych nade mną braci muszę posłuszny być.
Riderfor stanął przed paladynem i wyciągnął do połowy miecz z pochwy, a po chwili wsunął go nazad. Odwrócił twarz, spoglądając w oczy Godwratha.
- Pojedynek niechże się jeszcze przed świtem odbędzie... "Bowiem noc jest czasem kłamstwa, a dzień czasem prawdy.,.. Baczcie przeto, by kłam kłamstwu nocą zadać, aby dzień w świetle prawdy oglądać można było." - tako mówi Niezwyciężony... I ja w godzinach ciemnych twemu kłamstwu kłam zadam, aby dzień jasny był.

W karczmie zapadła cisza, jednak nagle coś przerwało idealną harmonię braku dźwięku. Był to cichy śmiech Jonathana, śmiech narastał, aż wreszcie osiągnął crescendo w oszałamiającym, nieludzkim chichocie. Jednak tak szybko jak wybuchnął, tak samo szybko znów stał się zimny jak lód, co dodatkowo sprawiło, że niektórzy w karczmie wstrzymali oddech. Poeta podszedł do karczmarza i nalał sobie wina do kielicha rzucając monety na ladę. Uspokajając się od razu.
- Pozwólcie... że umilę wam wieczór pieśnią... Drogi Dwighcie, mam nadzieję, że ją pamiętasz.

Złapał za harfę i nie zdejmując rękawiczek zaczął trącać struny, wygrywając skoczną melodię, bardzo żywą, po chwili dołączył do tego jego głos, a wszyscy słuchali jak zaczarowani. Bo była w tym głosie subtelna nutka magii....

Magicznych inkant się doszukuje, w niewinnej zgoła gadce,
Bo taki jest los paladyna, co wszędzie szuka herezji i zła,

To dzień, ten dzień,
Gdy stos zapłonie,
Heretyków spalimy,
Winy nie znajdując,

Paladynie, opamiętaj się, bo to nie o twe życie toczy się gra,
Bo taki jest los paladyna, co w dążeniach zatracił się nieraz,

To dzień, ten dzień,
Gdy stos zapłonie,
Heretyków spalimy,
Winy nie znajdując,

Nie działaj pochopnie, weź na rozważanie, inaczej się nie odstanie,
Bo taki jest los paladyna, co stracił rozum wszelaki,

Ten dzień, ten dzień,
Gdy stos zapłonie,
Na stosie płonie paladyn,
Nikt widać czysty nie jest jak łza!
 

Ostatnio edytowane przez WitchDoctor : 24-01-2008 o 21:41.
WitchDoctor jest offline  
Stary 25-01-2008, 00:20   #28
 
Tołdi's Avatar
 
Reputacja: 1 Tołdi nie jest za bardzo znany


„Szybki” Peter


Zmęczony podróżą, zmęczony oglądaniem się przez ramię czy aby który z „towarzyszy” nie raczy wykazać bliższego zainteresowania jego skromną osobą, widząc portową przystań Brzegu odetchnął z wyraźną ulgą. Dwa miecze przestały być mu najbliższymi druhami o których myślał najczulej. Ich miejsce zastąpił garniec piwa. W mieście nawet takie bestie jak jego „towarzysze” znajdą poskramiacza szybko. Problem zdawało się, rozwiązał się sam.


Do chwili, kiedy na drewnianym pomoście nie pojawił się książęcy wysłannik i przedłożył książęcych rozkazów.


- Kurwa mać! Biednemu zawsze wiatr w oczy! – mruknął Peter wysupłując z sakwy do której zgarnął całą piracką zdobycz, zlekceważoną przez kompanów, pozostałe dwa złote krążki, zapłatę dla szypra. But przyjął ją bez fajerwerków, też wizja spędzenia dłuższej ilości czasu w przystani podobała się, jak dziwce siódmy jedynak. Peter jednak nie troskał się o uczucia szypra. Dość miał własnych problemów ze wspomnieniami, które naraz, na słowo „zaraza” jęły burzyć spokojną taflę jego myśli. To wydłużyło jego krok ku karczmie. „Przystań Jonasza” była imienniczką innej gospody, którą kiedyś odwiedził, niedaleko Kreplina. Tyle, że tamtą odbudowywano po jakimś pożarze. Ta stała. Widząc jednak miny kompanów, którzy do niej wkraczali, nie miał wątpliwości, że i to może się rychle zmienić.


Kiedy dwójka „towarzyszy” idąca przed nim stanęła w progu nikt nie zwrócił uwagi na ten drobny incydent. Jednak Peter zamykający pochód nie mógł tego nie dostrzec. Nie chcąc jednak nachalnie czekać a rozumiejąc już z kim sprawa, minął ich cichym „Przepraszam” i wkroczył do gospody. Tam rozsiadł się wygodnie. W kąciku. Czujnie obserwując środek karczmy i jej biesiadników. I dwóch, zaproszonych przez oberżystę, „towarzyszy”. Ich szczególnie.


Dosyć szybko karczmarz doszedł do siebie i obskoczył swoich gości lokując ich w wolnych jeszcze izbach oraz zastawiając stoły jadłem i napitkiem. Peter spokojnie siedział sobie w kąciku korzystając z zamieszania, jakie wywołała para rycerzy, dłużej goszczących w karczmie. Słuchał ich z rozbawieniem, bo licytacja na stopień zheretyzowania zdała mu się dziecinna do bólu. Przecież powszechną wiedzą było, że rycerze Heironeusa zeszli na psy, zdurnieli a ostatnimi czasu więcej wśród nich było synów bogatych kupców niż tradycjonalistów. To tłumaczyło wiele. Nawet takie jasełka. Inna sprawa, że imiona obu rycerzy obiły się Peterowi o uszy. Znaczy nie należeli do powszechnej wśród nich grupy zdurniałych kpów zakutych w zbroję. Lub należeli ale mięli szczęście. Peter obserwował wszystko z rosnącym rozbawieniem, które mącił jedynie Jonathan przymilający się do Olivera. „Szybki” słyszał wiele o możliwościach takich jak on istot i urok, którego zresztą i z nim próbował, nie był niczym szczególnym. Kiedy więc ów podniósł się z ławy i ruszył ku rycerzom Peter podszedł do ławy Olivera siadając tak by cały czas widzieć Jonathana.


Awantura pomiędzy rycerzami weszła w końcową fazę, zyskując na gromkości zwłaszcza od chwili, kiedy włączył się w nią Jonathan. Peter wykorzystał okazję, by ukradkowo, niemal nieudolnie, sparzyć Olivera strąconą niedbale ze świecznika świecą. To miało go uwolnić spod uroku, gdyby był już pod wpływem wampira. – Przepraszam! – wyszeptał Peter rycerzowi, po czym ruszył łukiem ku rosnącemu gwarowi. Stojący naprzeciwko siebie rycerze zdawali nie zwracać uwagi na nic. Nie dziwiło więc go, że tak lekko poszło Jonathanowi omotanie ich obu i wpędzenie w koleiny pojedynku. Jednak i wąpierz popełnił też błąd skupiając się na dwójce rycerzy, nie zważając na schodzących po schodach z pokoi kolejnych, budzonych gwarem gości karczmy. Wśród których schodził również chrzęszczący kolczugą inny rycerz o surowym obliczu przyprószonym siwizną i zmęczonym wiekiem. Jednak liczne blizny były żywym dowodem na to, że nie był byle chmyzem. To dodało Peterowi odwagi. Poczekał chwilę aż głos wąpierza ucichnie, śpiewać potrafił jak mało kto, po czym w ciszy, jaka zapanowała po zabrzmieniu ostatnich akordów powiedział głośno i wyraźnie. Do wszystkich w karczmie.

- Daliście się szlachetni rycerze wypuścić. Toż to wampir! Słowami swemi was omotał, śpiewem otumanił a teraz kpi z was w żywe oczy. – Słowa Petera zwróciły uwagę wszystkich na jego niepozorną postać. On zaś spoglądał czujnie na Jonathana i drugiego z wampirów, którego „Szybki” wskazywał wszystkim pozostałym. - To zaś jego kompan, jako i on plugawy. I choć nas nie skrzywdzili, ludzkiego w nich nie ma nic. A że jak widzę Paladynów, powszechnie znanych z plugawstwa wszelkigo tępienia chcą na się podpuścić, nie dziwota mi. Wolałem jednak wyjaśnić, byście Panowie nie padli ofiarą podłej zabawy wampira, który dla wszelkiego boskiego stworzenia jest obrazą całym swoim żywotem.

Cisza, jaka zapanowała w karczmie, mogła zostać pocięta na kawałki. Wszyscy spoglądali na Jonathana i jego "kompana" Bronthiona. I ręce każdego sięgały oręża.
 
Tołdi jest offline  
Stary 25-01-2008, 14:20   #29
Velglarn Baenre
 


Poziom Ostrzeżenia: (0%)
Czarny Paladyn

- Powiadasz, iże wypierza wśród nas mamy…? - wycedził powoli Czarny Paladyn - Okazyja wspaniała iście… Bracie Dwight, o ile Niezwyciężon jeszcze w twym sercu, po zbrojnych się udaj, jeżeli w możliwości leży to, Gustawa von Gertz zmobilizuj… Ja obejmę zasię jurysdykcję nad nimi.

~~A jeśli uciekniesz, i takoż w dniu następnym sposób na dosięgnięcie cię wynajdę…~~

- Myślałem, że o obowiązkach swych już zapomniałeś, a tu proszę...
– odpowiedział Dwight.

Gdy tylko drugi paladyn odpowiedział i zapewne zaczął się szykować do wyjścia, jakby wszystkie dziewięć piekieł Baatoro zaczęło go gonić, ser Gerard de Ridefort odwrócił się do kamratów, co przybyli do karczmy. Chwilę się im przyglądał, z mieczem wyciągniętym, acz opuszczonym i nastawioną tarczą. Jego świdrujący wzrok omiatał wszystkich, jakby ich osądzając. Kiedy już zaszczycił swym spojrzeniem wszystkich, obwieścił im gromkim głosem swą decyzję.

- W imieniu potężnym Niezwyciężonego i jego Kościoła, niechaj wiedzą wszyscy tu zebrani, iż ja, ser Gerard de Ridefort, paladyn Zakonu Rycerstwa Veluny, przejmuję jurysdykcję nad tą sprawą wedle litery prawa Bissel i zamierzeń Jego Królewskiej Mości Tristana de Morque!

Powiódł wzrokiem po zebranych, chcąc sprawdzić, czy jego słowa odniosły należyty rezultat. Miał też nadzieję, iże odgłosy zdołały obudzić jak największą ilość ludzi z karczmy… W owej chwili wszyscy widoczni byli zaskoczeni nagłym zwrotem akcji, acz paladyn ocenił, iż dotarło do nich jego przesłanie. Postanowił więc kontynuować.

- Przeto, skoro okoliczności mnie zmuszają, powołuje was wszystkich do służby Bissel! Dopóki sprawa się nie wyjaśni, będziecie zobowiązani do służenia swoim mieczem… A sprzeciw, w myśl prawa kościelnego Bissel, będzie uznany za herezję.

Teraz twarze były już zmienione… Do wszystkich poczęło dochodzić, czego żądał rycerz, zaś sam paladyn ważył w swoim sercu następne działania. Miał nadzieję, iże okażą się oni osobami prawowiernymi, zasię ich działania nie będą potworom przychylne… Zresztą, jeśliby one działania były pokierowane czym innym niż gorliwość religijna, Kościół wsparty zbrojnym swym ramieniem, paladynami, zapewne prędko by z nimi skończył. Dlatego Gerard uznał, że chwilowo jeszcze jest bezpieczny. Umiejętność wysnuwania takich osądów była wyjątkowo rzadka – niewielu ludzi potrafiło zachować kamienną twarz, gdy z trzema towarzyszami (o niepewnej lojalności) stawiało czoło dwóm wampirom…

- Takoż więc… Karczmarzu, przynieś mi lampę oliwną czy też drwo rozpalone! A lustro przydatne byłoby. – krzyknął, wzrokiem lustrując pozostałych. Jeśli będą chcieli się zerwać, przecie powinni to teraz zrobić… Jeżeli zaś posłuchają głosu rozsądku, będzie musiał tylko wykonać kilka testów. Sprawdzenie cienia, odbicia, strachu przed ogniem, być może próba skaleczenia. Zapewne zbyt dużo prób, lecz de Ridefort całe życie hołdował zasadzie, iż lepiej wykryć za dużo, niż czegoś nie wykryć…

Jeśli jednakże próby wykazałyby, iż wypowiedź niepozornego człeka była skażona kłamstwem, Gerard nie zamierzał się z nim patyczkować. Zatrzymanie i odprawiony przez Czarnego Paladyna proces o kłamstwo wobec paladyna, wprowadzenie w błąd sługi Heironeousa i działanie na szkodę Kościoła (podchodzące zapewne pod herezje… zresztą samą herezję też zapewne się znajdzie) jeszcze niczyjej duszy źłe nie zrobiły. Mimo, że życia pozbawiało to wyjątkowo skutecznie…
 

Ostatnio edytowane przez Velglarn Baenre : 25-01-2008 o 14:24.
 
Stary 25-01-2008, 15:24   #30
 
Khadgar's Avatar
 
Reputacja: 1 Khadgar nie jest za bardzo znany


Oliver

Dotąd milczący z wyrazem lekkiego rozbawienia na twarzy rycerz, poderwał się z krzesła i sam dobył miecza. Uleczenie ran przez nieludzia wciąż napawało go odrazą, ale musiał przyznać, że znacznie mu ulżyło. Czuł się jak nowonarodzony. Pochwa miecza zachrzęściła,a żelazo klingi zabłysnęło, tak że wprawne oko mogłoby dostrzec misternie wygrawerowany nad rękojeścią herb...

Oliver, jak przystało na urodzonego, przyjął słowa paladyna za potwarz. Sam trawił obecność wampierzy z wielkim trudem, ale nienawidził, gdy się nim wysługiwano. Paladyni mogli sobie dla niego od rana do nocy nabijać wampiry na pal, ale bez meiszania w swoje sprawy innych ludzi.

-Dopóki nie zobaczę kościelnego glejtu, jesteś dla mnie zwykłym kmiotem, panie.-
Oliver dość bezceremonialnie przerwał ciszę, która nastała po słowach paladyna, wyszczerzył zęby w uśmiechu i postąpił krok do przodu. Spojrzenie, które mogłoby świdrować mury utkwił w paladynie i nie zamierzał odpuścić.
-Zresztą choćbym zobaczył w twoich rękach pieczęć samego bisselskiego arcybiskupa, to nie paladyni sprawują w tym mieście prawo, a brzeski burgrabia wraz z Radą. Chyba, że chcesz z nim o tym podyskutować...
Uśmiech nie spełzał z twarzy Olivera, a po sali niósł się stukot jego obcasów.
-Ciekaw jestem tylko, co mu powiesz- rycerz z trudem powstrzymał parsknięcie. -Masz z tym jegomościem jakiś zatarg- tu wskazał klingą na Jonatana -to załatwiaj go z nim jak mąż, zamiast zasłaniać się urzędem!-

Rycar z trudą się hamował, widząc jak paladyn Niezwyciężonego zachowuje się jak baba. Ponoć kler w Bissel nie znajdował się w najlepszej kondycji. Jeśli miał się tak żałośnie jak paladyni, to faktycznie było się czym martwić...
 
Khadgar jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 06:40.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172