Mateusz podrapał się poza zarośniętej już twarzy. Bród, znój i zmęczenie tego dnia dawały znać o sobie. Młody rycerz z aprobatą słuchał tego co Ligęza mówił. A hardy uśmiech na twarzy Ankwicza, zdradzał że i plan jakiś zrodził się w głowie. Nie inaczej jak Mateusz odezwał się.
- Szczęście i fortuna przy nas Mościpanowie – spojrzał do koła. – Bronić wozów to jeno problem. Lepiej z końskiego grzbietu nam walczyć nim tu się w ziemi chować. A że Rożyńscy jak się okazało gwałtowni i rządni tego – tu wskazał na jeden z wozów – to i lepiej. Mówię tedy. Odstapmy. Powsiadajmy na konie i ruszmy ku lasowi. Ani się popatrzymy jak ci tam ruszą na wozy by czem prędzej dopaść je. Nie miarkuje mi się by mieli ciągać za sobą kogoś. W ten sposób ich oddzielimy. I gdy tylko będzie okazja. Nawet nim wozów dojdą! Uderzymy na nich. Wraz z tamtymi jak bóg da. A jak nie to samijedni będziemy musieli sobie radzić. Panie Ligęza. Co rzekniesz?
__________________ To nie lada sztuka pobudzać ludzkie emocje pocierając końskim włosiem po baraniej kiszce. |