Mariusowi trzęsły się ręce i nie mógł tego odruchu powstrzymać. Przez to, przez wilgotne drwa i wiatr, który jeszcze lekko podmuchiwał, nie mógł rozpalić ogniska. Kolejne nieudane próby powodowały narastające w nim rozgoryczenie i rozczarowanie. To nie pomagało mu wcale, a jeszcze bardziej pogarszało sytuację.
Jednak jego starania wreszcie zostały nagrodzone, kawałek materiału zajął się niewielkim ogniem. Tileańczyk ostrożnie dokładał patyki i chrust, jednocześnie lekko dmuchał by zwiększyć ogień. Po paru minutach walki z płomieniem poczuł w nozdrzach dokuczliwy, ale jakże przyjemnie ciepły dym. Po chwili przed nim paliło się porządne ognisko.
Marius dziękował w myślach Myrmidii za ciepło ogniska i za ocalenie przed tą straszliwą wichurą. Przez chwilę ogrzewał skostniałe dłonie, czuł jak krew zaczyna ponownie krążyć mu w naczyniach krwionośnych. Bolało go to, lecz był to przyjemny ból. Ból, który mówił mu, że żyje.
Gdy odzyskał nieco czucie w palcach, poszedł pomagać innym w szukaniu ekwipunku. Na widok ciał Reynara i Genevieve sposępniał. Szybko odmówił prostą modlitwę za ich dusze skierowaną do Morra i zabrał się do roboty. Chwycił łopatę i odgarniał śnieg poszukując czegokolwiek, oczywiście najważniejsze dla niego było odnalezienie własnych ubrań, bez których daleko nie zajdzie.
[Rzut w Kostnicy: 33]