Justicar patrzył spode łba na strażników. Udawał, że jest zniecierpliwiony ale słuchał uważnie słów dowódcy. Skrzywił się. Nie lubił arystokracji. Człowiek z korbaczem nie wyglądał na kogoś z tych sfer… chociaż był wyjątkowo pewny siebie i bezczelny. Zaciekawiło go miejsce gdzie stał „pałacyk”.
Kiedy ludzie odeszli, odwrócił się widząc Raziela. Już chciał się z nim pożegnać kiedy ten, o mało co nie upadł. „Taaak… arystokracja. Zawsze mnie dziwiło skąd oni biorą te trutki...”-pomyślał. Podbiegł do towarzysza.
-Nic ci nie jest? Ach… to pewnie trucizna! Skurwysyn. Louis, znasz się na uzdrawianiu? Ja nie za bardzo. W każdym razie trzeba szybko znaleźć jakiegoś cyrulika czy kapłana… Raziel, możesz iść? Głupie pytanie.
Justicar przytrzymał znajomego. Pomyślał, żeby przemyć ranę.
Otworzył zatyczkę swojej manierki.
-Będzie bolało jak cholera ale…
Nalał trochę płynu na ranę. Wątpił iż przeszkodzi to truciźnie ale przynajmniej może odkazić zewnętrzne obrażenie. Miał nadzieję że toksyna nie zmieszała się jeszcze z krwią.
Roześmiał się ochryple.
-Chyba się rozwiązała nasza zagadka. Dziwny zbieg okoliczności prawda? Otruty kapłan, otruty więzień. Wygląda na to, że musimy złożyć wizytę w tej posiadłości. –zerknął zaniepokojony na osłabionego którego podtrzymywał-O ile to go nie zabije. Uch, za dużo gadam. |