Bagna, obozowisko gnolli
Gnoll o brunatnej barwie futra spoglądał z drzewa na które się wdrapał. Lustrował okolice węsząc za zdobyczą. Ale bagno wydawało się wyludnione.
- I co? - odezwał się stojący pod drzewem młody gnoll.
- Psińco!- warknął odpowiedzi gnoll siedzący na drzewie.
Młody gnoll sięgnął po topór i miecz...Zacisnął na nich swe dłonie. Warknął wyzywająco na siedzącego na drzewie gnolla.
- Klekhir! Lirock! Żadnych bójek!- ryknął dość duży gnoll ze znamieniem na czole przypominającym nieco szczęki zaciskające się na kości...Święty symbol Hyenotarxisa, boga gnolli. Nic dziwnego że jego słowa od razu uspokoiły porywczych młodzików.
Gnoll ze znamieniem zwrócił się do wyrośniętego ponad miarę gnolla o pysku przeciętym duża blizną.
- Morale słabnie.. Tserreraku. Źle się stało, że jeszcze nie dopadliśmy tej fioletowej wiedźmy. -Jesteśmy blisko niej, wkrótce ją dopadniemy Ghalagirrrze. Bagno jest martwe, nie pomoże jej.- rzekł Tserrerak.-
Zadbaj o morale, a ja zadbam by świętokradczyni nie uniknęła słusznej pomsty.. - Łapiemy ją żywą?- spytał
Ghalagirrr.
- Nie, zbyt sprytna...Zabijemy ją od razu. Niech dusze naszych przodków wyrwą zemstę na jej duchu w zaświatach.- rzekł
Tserrerak, po czym dodał po chwili.-
A teraz zostaw mnie samego.
Ghalagirrr oddalił się od przywódcy.
Tserrerak przymknął oczy i skupił się na chwili gdy jego ukochany przywódca toczył ostatni bój. Oczami wyobraźni widział, przeklętą przyczynę ich małej krucjaty. Powoli obracał się w miejscu...aż...Poczuł ją!
Podszedł do ogniska gdzie siedzieli jego kamraci. Pomijając dwóch wartowników.
- Ruszamy, znam kierunek w którym podąża. Zbierać się, za pięć minut macie być gotowi do wymarszu.- rzekł nie znoszącym sprzeciwu głosem.
Bagna, w innym miejscu
Każdy krok ciążył ...Każdy ruch sprawiał trud.
Aeterveris wiedziała, że trudy ucieczki zaczynają obijać się na jej kondycji. Potrzebowała odpocząć, ale na otwartym terenie odpoczynek oznaczałby śmierć. Dlatego też ruszała przez te piekielne, ukryte w ciągłym półmroku bagna. Bagna przerażały
Aeterveris . Nie dlatego, że były ciemne czy ciche.
Były martwe...Każde drzewo było martwą powłoką, każda sadzawka pozbawiona życia. Zero ptaków, zero owadów. Wszędobylskie komary tu nie występowały...Nawet na największych pustyniach Tais istniało życie. Kilka drobnych owadów, kolczaste krzewinki, kaktusy... ryby i nasiona czekające w hibernacji na wielką burzę, która obudzi je na kilka pełnych intensywnego życia i rozmnażania dni...Nie było wiele tego życia, ale było...Pustynia miała swój puls, nikły w porównaniu z lasem, ale jednak zawsze to było coś. Tu nie było pulsu życia. To miejsce zaś było puste, martwe...cmentarzysko natury. Dla istoty tak związanej z naturą jak
Aeterveris to miejsce było przerażające. Nagle jej wzrok spoczął na murze...Zatrzymała sie zdziwiona. Na olbrzymiej wyspie zbudowano zapewne kiedyś wielką fortecę...Obecnie pozostały z niej zmurszałe ruiny i gruzy. Musiała być bardzo starożytna, gdyż czas skruszył wszelkie jej walory obronne.
Na szczytach ruin ktoś poumieszczał krzyże...znak paladynów.
Ale, jeżeli nawet tu byli, to wieki wieków temu.
Aeterveris podeszła do murów i przyjrzała się zatartym juz nieco płaskorzeźbom umieszczanym gdzieniegdzie. Fortecy nie wzniósł na pewno żaden zakon paladynów...Składanie ofiar z ludzi i nieludzi wężom, jakoś nie pasowało na temat płaskorzeźb zdobiących paladyńską fortecę. Trzepot skrzydeł przyciągnął uwagę
Aeterveris. Zauważyła jak dotąd skryty we wnęce powstałej, przez częściowe zawalenie się dachu, gawron poderwał się do lotu i wleciał gdzieś w labirynt murów.
Na szlaku, na bagnach Gaalhil podszedł do kobiety z naturalnym wdziękiem i położył jej uspakajająco rękę na ramieniu. Następnie stanął bokiem, by móc kontrolować możliwie jak największą przestrzeń i odpowiedział na pytanie towarzyszki podróży:
- Pech chciał, że na nią trafiliśmy. Musimy jej pomóc... - rzekł z lekkim zrezygnowaniem w głosie - opatrzyć rany i spróbować jakoś się porozumieć... Wydaje mi się, że chce nas przed czymś ostrzec, więc chodź tu bliżej, i miej się na baczności.
- Tak dla twojej informacji...- rzekła z pewnym ociąganiem Ilmaxi.-
Jestem znacznie cięższa od ciebie. I nie mogę latać zbyt długo. Ze względu na budowę ciała me skrzydła szybko się męczą. Gaalhil ustawił się plecami do jaszczura. Ukucnął i spojrzał kobiecie w oczy. Po tym krótkim kontakcie powiedział bardzo powoli:
- Kto tam? - wskazał ręką na bagna pomagając sobie mimiką. Mowa ciała była na szczęście zawsze uniwersalna.
Wskazała palcem na siebie i podniosła w górę trzy palce.
Wskazał palcem na siebie i powiedział:
- Gaalhil - następnie psion wskazał palcem na lamię
- Ilmaxi
Po czym wskazał palcem na kobietę i spojrzał wyczekująco.
- Kuyili Amulabadżad egh Artali- wypowiedziała jednym tchem kobieta.
- Ja zrozumiałam tylko Kuyili Amul..coś tam.- rzekła
Ilmaxi skacząc z brzegu bagna na wyglądającą stabilnie kępkę stabilnego gruntu. Lamia zrobiła to z kocią gracją.
Tymczasem kobieta ruszyła dalej skacząc z kępki na kępkę, od czasu do czasu szukając śladów. Wielki topór zręcznym ruchem zawiesiła u pasa...Widać, że miała juz wprawę w takich działaniach.
Ilmaxi wzruszyła tylko ramionami i pognała za nią ...Również
Gaalhil udał się za nią.
Zresztą...chciał przecież pomóc. Podróż przez ukryte w półmroku i wymarłe bagno była doświadczeniem mało przyjemnym. Ale względnie bezpiecznym. Pomijając grozę utopienia, żadne inne niebezpieczeństwo im nie groziło. Przyjemną zaś odmianą był brak meszek i komarów...Utrapienia bagiennej okolicy.
Kuyili tropiła ślady i tylko wtedy miała chwilę wytchnienia. Nie można było nie podziwiać jej wytrzymałości, albo uporu.
Wkrótce dotarli do wioski składającej się z trzcinowych chat otoczonej palisadą uplecioną z kiedyś żywych, a obecnie martwych ( jak prawie wszystko na tym bagnie), kolczastych krzewów. Stworzenia które sie krzątały przy wejściu były jaszczuroludami.
Kuyili zapewne zaprowadziła towarzyszy wprost na ich wioskę. Z wielką biała lamią trójka podróżnych rzucała aż nadto w oczy.
Nic dziwnego, że młode, starszyzna i samice zostały zapędzone do środka wioski, zaś u wrót wyroiło się dwudziestu uzbrojonych wojowników tej rasy.
Nie zaatakowali wszak, widok lamii musiał ich onieśmielać. Niemniej
Kuyili, sięgnęła po długi sztylet u pasa i wskazując na nich wyrzuciła z siebie cały potok słów, których
Gaalhil nie był w stanie zapamiętać. Po jej twarzy widać było, że kobieta nienawidzi jaszczuroludzi.
Zaś same stworzenia, czekały na ruch trójki obcych na ich ziemi.
Phalenopsis, Mury miejskie
Celne strzały łuczniczki powaliły troglodyckiego kapłana. Pierwsza strzałą przeszyła gardło, uniemożliwiając rzucenie czaru, druga uśmierciła. Krasnoludy zdjęły zaś z barków
Gedwara irytujący ciężar, jakim były ataki goblinów. Paladyn mógł się zająć obroną murów przed kolejnym stworzeniem, półtrollem- półminotaurem, a potem kolejnym troglodytą, jaszczuroludziem i tak dalej...Młody czarownik wspierał
Gedwara w tym bojach, póki zaklęcia się mu nie skończyły. Łuczniczka zaś przeniosła sie na inny fragment murów. Krasnoludy zostały, ale nie miały tyle szczęścia co paladyn. Jeden zginął zanim
Gedwar mógł mu pomóc, drugi zaś złamał półwłócznie, na jakimś półsmoczym pomiocie, a potem jego topór spadł wraz cielskiem trolla, którego ubił.
Na szczęście miał pod ręką oręż martwego towarzysza. Kończyły się siły, amunicja i obrońcy...Jednak napastnicy zdawali się być niekończącą się falą nachalnych petentów o morderczych intencjach.
Tymczasem sytuacja była stała sie dramatyczna...Brama która dotąd wytrzymywała nawałę wrogów zaczynała pękać.
Paladyn pognał z dramatyczną wieścią. -
Panie, gdzie jest smoła? Bez niej brama długo nie wytrzyma!
Dowódca tego odcinka murów odwrócił się kierunku młodego paladyna.
Gedwar zobaczył wpatrzone w siebie oblicze
Amithota, starego paladyna Cromaga z jednym okiem zakrytym bielmem. Nie mógł stwierdzić, czy bielmo to jest oznaką ślepoty czy mocy. Zdarzali się często urodzeni do służenia magii oznaczeni przez bielmo na jednym z oczu. Co jednak nie upośledzało ich wzroku...Inna sprawa, że nie zawsze szli wybraną przez los drogą.
- Nie ma już smoły...udaj się do koszar. Zbierz rekrutów i wspomóżcie siły przy bramie.- rzekł paladyn.
Gedwar pognał ile sil w nogach.
Phalenopsis, Koszary, Plac Apelowy -Ruszać na Pieczęcie Piekielne...Nie jesteście silniejsi od przeciwnika. Więc musicie być żwawsi ! Ty tam z tyłu. Większy zamach...Ruszać się ! Im bardziej będziecie ruchliwi, tym większa szansa że zejdziecie z murów żywi.- Gedwar już kilkanaście metrów przed dotarciem na miejsce słyszał połajania
Luciana Kalinosa z Ambress. Mistrza miecza dwuręcznego tutejszego zakonu Cromaga i nauczyciela fechtunku. Jemu to komtur pomocniczy
Davius Stormrager powierzył przygotowanie rekrutów do walki. Przynajmniej na tyle na ile się to dało w tak krótkim czasie.
Lucian na zbroję miał narzuconą wierzchnią szatę z krzyżem zdobionym trójkątem u góry, co w zakonie Świetlistego Sokoła oznaczało wyższą rangę. Jak na mistrza miecza dwuręcznego był zadziwiająco szczupły i młody.
Spoglądał na zgromadzoną tu siedemnastkę ludzi, krasnoludów, i kilku półelfów.
Zauważywszy nadbiegającego
Gedwara Lucian rzekł.-
Coraz gorsi rekruci i coraz mniej liczni...W mieście jest coraz mniej dobrych wojowników. Może, gdyby bogacze z dzielnicy kupieckiej oddali siły chroniące ich tłuste zadki do naszej dyspozycji...Może wtedy odparlibyśmy wrogie siły. Przydaliby sie nam profesjonaliści na murach.
Po czym westchnąwszy głęboko, dodał.-
Jakiż to powód każe ci biec w pełnej zbroi, aż tutaj? Phalenopsis, dom Turama. -Widzę, że już sprawa załatwiona druidzie Ammanie? No i panienka Luinehilien, dobrze widzieć cię całą i zdrową. Choć widzę, że musieliście się zmierzyć ze straszliwym wrogiem. A przynajmniej Yokura. Rasgan i …Panie Aydennie, kim jest osobnik o skórze barwy doświadczonego pijusa? No i czemu nie z wami Berianda ?- Na słowa krasnoluda pierwszy odpowiedział
Aydenn.
- To Mi Raaz mości Turamie. I jego lepsze oblicze. A przeciwnik, z którym przyszło sie im zmierzyć, był zaiste straszliwy.
Spoglądając na
Mi Raaza krasnolud uznał, ze jego lepsze oblicze, bynajmniej na lepsze nie wygląda.
Mi Raaz nieco martwił się sytuacją. Co prawda
Rasgan szybko zadeklarował pomoc, ale
Yokura ociągał się mówiąc.-
Ja, ten tego ...dobrym aktorem nie jestem. - To Mi Raaz mości Turamie. I jego lepsze oblicze. A przeciwnik, z którym przyszło sie im zmierzyć, był zaiste straszliwy. - Dobiegły słowa do uszu kapłana. Na te słowa kapłan dodał.
- Otom i ja mości krasnoludzie, w całej mej okazałości. Mogę mieć prośbę? Czy mógłbym gdzieś tutaj wziąć kąpiel przed udaniem się na spoczynek? Zaiste z roztaczanych przeze mnie zapachów wyczytać można nie tylko dzisiejsze przygody na cmentarzu, ale i nawet ślady porannego spaceru po kanałach. Czy zechcesz też przygotować dla mnie jakieś posłanie? Oczywiście po zajęciu się tymi towarzyszami, którzy są w większej potrzebie niźli ja. - Pokój z górnych możesz sobie wybrać dowolny niezajęty. Kiedyś to była karczma, więc w prawie każdym jest łoże i czysta pościel w szafie. Ale przygotować sobie łóżko, to już musisz sam. - odparł
Turam.
Następnie
Aydenn szybko wydał polecenia krasnoludowi, jak i reszcie współtowarzyszy. Po czym udał się na poszukiwanie
Berianda, we wskazanym przez
Turama kierunku. W tej wyprawie nieoczekiwanie zgłosił się do pomocy
Rasgan...Tak więc obaj szybko opuścili dom inżyniera.
- Mości Turamie, masz może jakieś bandaże i inne przedmioty potrzebne do porządnego opatrzenia ran? -Już przynoszę.- rzekł
Turam i pognał jak strzała, po bandaże i wkrótce z nimi wrócił. Tym czasem do pokoju wszedł
Varryaalda. Rozejrzał się rzekł znacząco.
- Acha.
I wyszedł z powrotem do ogrodu. Opatrzenie rannego
Ammana przebiegło spokojnie i vahir szybko opuścił pokój...Natomiast
Yokura zaczął wyć jak potępieniec i zachowywać się jak rozhisteryzowana panienka bojąca się igły. Kto by pomyślał, że półork to takie duże dziecko?
- To boli, och to boli..aajaj umieram!- wydzierał na całe gardło półork.
Druidka jakoś opatrzyła ranę półorka, usztywniła odpowiednie miejsca.
- Wybaczcie, ale chciałabym się już położyć. Jutro czeka nas kolejny dłuuugi dzień - rzekła ziewając do pozostałych w pokoju
Yokury i
Turama...Po czym udała się na spoczynek.
Phalenopsis, dom Turama, pokój Ammana.
Kandydat na druida spał smacznie. Gdy nagle potępieńczy ryk zbudził go ze snu.
- To boli, och to boli..aajaj umieram!-
Rozejrzał się półprzytomnie po pokoju szukając zranionego sojusznika. Ale po chwili zorientował się, że nie jest już starym domu. A w swoim pokoju, w domu
Turama. Dłonią sprawdził, czy głowy ghuli są nadal w plecaku, który załatwił dla niego krasnolud.
Turam przyniósł mu plecak, odmawiając jednak dotykania tych szczątków i
Amman musiał je do plecaka sam zapakować...Krasnolud nawet nie dopytywał się skąd je ma, ani po co. Stwierdziwszy, że wszystko jest w porządku, przyszły druid ponownie zapadł w sen.
Phalenopsis, dom Turama. Mi Raaz ukradkiem skradał się korytarzem...Był już po kapieli, ale w drodze na dół, nadal poszukiwał wszelkich wypukłości które mogły być sekretnymi przejściami. Niczego jednak nie mógł znaleźć. I to go mocno zaczęło irytować. Do jego uszu doszły potępieńcze ryki
Yokury.
- To boli, och to boli..aajaj umieram!-
Które brzmiały równie fałszywie, jak brzdęk monety u lichwiarza...
Yokura był fatalnym aktorem.
Na dole druidka starała się opatrzyć
Yokurę, zaś jej działania wspomagał
Turam. Półork na tyle przykuł uwagę swymi wrzaskami, że na życzenia dobrej nocy kapłana nikt nie zwrócił uwagi.
To był dobry omen. Kapłan czul, że może swobodnie działać. I zaczął przeszukiwania... które się zdawały przedłużać w nieskończoność. I wraz z nimi narastała furia w kapłanie. Aż wreszcie znalazł. Krasnoludzki sejf podobny do tego, który widział w gildii inżynierów...Jak, na Ashura, miał go otworzyć! Nagle wzrok kapłana przyciągnęła szczelina przy masywnej klapie sejfu, wcisnął palce, chwycił za klapę i powoli otworzył sejf. Który, jak się okazało, nie był zamknięty...Nie był też pełny. Trzeba mieć pecha by znaleźć otwarty pusty sejf.
Mi Raaz zorientował się, że jego plan z przeszukaniem domu choć wydawał się pomysłowy nie przyniósł spodziewanych efektów...A dotąd wszystko szło tak dobrze.
Yokura zajął grupę,
Amman chyba spał, wścibski
Aydenn był teraz daleko, pilnowany przez
Rasgana.
Ale cały ten wysiłek poszedł na marne! Gdyż kapłan, przeszukawszy większą część domostwa krasnoluda, nadal nie znalazł berła! I szanse znalezienia go topniały z każdym przeszukiwanym pokojem.
Mi Raaz pomyślał ponuro, że jedyna osoba, która wiedziała gdzie jest berło, siedzi sobie teraz w zamku
Arsiviusa, zapewne śmiejąc się z niego...Ten przeklęty astrolog, wuj
Turama!
Phalenopsis, dzielnica rzemieślnicza. Aydenn i
Rasgan szli razem w poszukiwaniu
Berianda przez ulice miasta. Towarzyszyła im trzymając odpowiedni dystans odo obu kotka, chowaniec czarodzieja.
Rasgan miał proste zadanie, bowiem
Aydennna razie nie wykazywał chęci, by mieszania się w plany kapłana. Na razie, był skupiony na znalezieniu
Berianda. Wskazówki podane przez
Turama nie były zbyt dokładne (Poszedł w tamtym kierunku) więc odnalezienie
Berianda zajęło im trochę czasu. Elfi czarodziej leżał w bocznej uliczce, skrytej cieniem starego magazynu obok. Miejsce idealne na podejrzane interesy, ale poza tym...Całkiem niegroźna z pozoru okolica.
Beriand wyglądał jak marionetka której przecięto sznurki. Z otwartych ust leciała mu ślina. Ale żył...Oddech miał szybki i nierówny. Gałki oczne poruszały się szybko, jakby śnił na jawie. Trącenie butem przez
Aydenna go nie obudziło. U obu elfów narodziły się dwa pytania. Pierwsze co mu się stało. I drugie, jeśli długo tu zabawią, to czy nie skończą jak on?
Dzielnica Rzemieślnicza ? okolice domu Turama ? zaułek? Beriand mógł się powstrzymać od komentarza:
-Skoro ja jestem niegodzien to może zabijesz Rasgana? Albo sam siebie złóż w ofierze. A mnie zostaw w spokoju.
Nie odpowiedzieli mu. Potem jednak czarodziej całą wolą próbował wyrwać się ze stanu w jakim sie znajdował, a na pewno nie była to rzeczywistość. Rozpaczliwie próbował uniknąć sztyletu
Mi Raaza i szarpnął się po raz ostatni.
Z działań czarodzieja jednak nic nie wynikało, a sztylet ofiarny był coraz bliżej.
Beriand czuł jak przecina skórę ,zagłębia się w klatkę piersiową...Czuł zapach krwi własnej krwi, czuł ból wycinanego serca i umierał widząc pulsujące coraz wolniej własne serce trzymane przez dłoń kapłana...Umarł.
I znowu był...Tym razem przywiązany na linie uczepionej gdzieś w górze.
Przed nim unosił się jego rapier. A pod nim szczury, setki wygłodniałych szczurów o twarzach krasnoludów.
"Będą cię jeść, powoli obgryzać od palców stóp do serca...zanim skonasz. Ale możesz wybrać lekką śmierć. Weź rapier i wbij w serce. Oszczędź sobie męki."