Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - DnD > Archiwum sesji z działu DnD
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu DnD Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie DnD (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 23-02-2008, 22:18   #591
 
Beriand's Avatar
 
Reputacja: 1 Beriand to imię znane każdemuBeriand to imię znane każdemuBeriand to imię znane każdemuBeriand to imię znane każdemuBeriand to imię znane każdemuBeriand to imię znane każdemuBeriand to imię znane każdemuBeriand to imię znane każdemuBeriand to imię znane każdemuBeriand to imię znane każdemuBeriand to imię znane każdemu
Beriand przerażony obserwował ruch mieczy Rasgana. Po chwili rapier leżał gdzieś obok, a on znalazł się w uścisku znacznie silniejszych od jego własnych ramion. Przed jego piersią błyszczał nóż... nagle pomyślał o śmierci. No, może nie tak nagle zważając na sytuację.

~Dziwne. Matka, ojciec, nekromanta, dawny pan- nie żyją. Pan sprzed kilku dni też najpewniej zginie, Tais zginie, wszyscy zginą, on też zginie. No, co za perspektywa. Ale ja nie chcę umierać. A nawet chcę żyć. Zresztą co sie stanie kiedy sztylet kapłana znajdzie się w mojej piersi, zabryzgując obydwie zjawy krwią? Obudzę się, aby ktoś zabił mnie potem? Umrę? Nastąpią kolejne męczarnie?~

A skoro wiedział że i tak kapłan wbije mu ostrze w klatkę piersiową to nie mógł się powstrzymać od komentarza:

-Skoro ja jestem niegodzien to może zabijesz Rasgana? Albo sam siebie złóż w ofierze. A mnie zostaw w spokoju.

Potem jednak czarodziej całą wolą próbował wyrwać się ze stanu w jakim sie znajdował, a na pewno nie była to rzeczywistość. Rozpaczliwie próbował uniknąć sztyletu Mi Raaza i szarpnął się po raz ostatni...
 
Beriand jest offline  
Stary 24-02-2008, 21:16   #592
 
Mi Raaz's Avatar
 
Reputacja: 1 Mi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputacjęMi Raaz ma wspaniałą reputację
Mi Raaz nie zastanawiał się długo. Pomógł wstać Yokurze. Jak na człowieka był bardzo wysoki, jednak teraz bez zbroi przy potężnym orku wydawał się raczej średniego wzrostu.
- Dalej przyjacielu, wierze, że damy radę, Rasgan pomóż nam.

Zeszli po schodach, a kapłan niby od niechcenia rzucił w stronę swego Cienia:
- Zaopiekuj się tą zbroją, do rana ma być czysta i jeśli dasz radę to ją napraw. Ale biada Ci, jeżeli coś schędożysz.

Gdy wyszli z budynku Mi Raaz skorzystał z odległości pomiędzy nimi, a ich "wybawcami" Zaczął szeptać do Yokury i Rasgana.
- Słuchajcie, muszę jeszcze tej nocy zdobyć to berło. Potrzebuje waszej pomocy. Rasgan, chciałbym, żebyś zajął się naszym szalikowcem. Może mi nieźle nabruździć w całym tym przedsięwzięciu. Chciałbym, żebyś go za wszelką cenę trzymał z dala ode mnie. A co do Ciebie Yokura, to chciałbym, żebyś skupił na sobie uwagę wszystkich w domu. Nie wiem, pojęcz, proś, żeby podali Ci wodę, albo żarcie, tak, żeby wszyscy zajmowali się tobą a nikt nie chodził po rezydencji. Tej nocy tylko ja powinienem tam myszkować. Rozumiemy się?

Po dotarciu do domu krasnoluda Mi Raaz schylił się i oparł nogi na kolanach. Dyszał ciężko. Yokura nie wyglądał na lekkiego i okazało się, że w tym wypadku wygląd w cale nie jest złudny. Ciało Mi Raaza było spocone i śmierdzące trupami. Od dawna nie zdejmował zbroi. Zaczął się nawet zastanawiać, czy smród jaki roznosi nie przytłumił aury zła roztaczanej wokół każdego kapłana Ashura.

- To Mi Raaz mości Turamie. I jego lepsze oblicze. A przeciwnik, z którym przyszło sie im zmierzyć, był zaiste straszliwy. - Dobiegły słowa do uszu kapłana.
- Otom i ja mości krasnoludzie, w całej mej okazałości. Mogę mieć prośbę? Czy mógłbym gdzieś tutaj wziąć kąpiel przed udaniem się na spoczynek? Zaiste z roztaczanych przeze mnie zapachów wyczytać można nie tylko dzisiejsze przygody na cmentarzu, ale i nawet ślady porannego spaceru po kanałach. Czy zechcesz też przygotować dla mnie jakieś posłanie? Oczywiście po zajęciu się tymi towarzyszami, którzy są w większej potrzebie niźli ja.

Mi Raaz spojrzał na Ammana. W głębi ducha zastanawiał się czy młody druid słyszał rozmowę kapłana z Rasganem i Yokurą. Chłopak był znacznie bliżej niż Aydenn i druidka. Miał jednak nadzieję, że młodzieniec zachowa jej treść dla siebie. Zanim Thuram wyprowadził Mi Raaza z pokoju w którym się wszyscy znajdowali mężczyzna posłał porozumiewawcze spojrzenia do Rasgana i leżącego orka.
- Oczywiście nie ma żadnego problemu, sam mogę sobie przygotować kąpiel. Nie ma powodu, abyś zajmował się mną, podczas, gdy inni bardziej ucierpieli. - Gdy tylko kapłan upewnił się, że został sam przerwał przygotowywanie kąpieli i zaczął chodzić po pobliskich pokojach. ~~Grry, jakbym chciał się skradać zostałbym złodziejem, a nie Sławiącym Pana~~, Starał się zwracać uwagę na wszystkie dziwne rzeczy. Krzywo ułożone książki na półkach, wystające cegły, które mogły być mechanizmami otwierającymi tajne przejścia, puste szafki, które mogły mieć drugie dno. Jednak przede wszystkim zwracał uwagę na to, żeby nie przekroczyć pewnego czasu. Czasu po którym jego kąpiel mogłaby uchodzić za przesadę. Po wstępnych oględzinach wrócił do pomieszczenia z gorącą wodą. No w sumie już nie taką gorącą, ale i tak wystarczająca jak na skromne potrzeby uniżonego sługi Ashura. Sama kąpiel zajęła jednak niewiele ponad dziesięć minut. Zaraz po tym Mi Raaz poszedł do swoich towarzyszy.
- Przyszedłem życzyć wam dobrej nocy, idę udać się na spoczynek.
Po tych słowach poszedł w miejsce wyznaczone przez Thurama. Tylko po to, by gdy był już pewny, że nikogo nie ma w pobliżu wrócić do swoich poszukiwań. Jeżeli znalazł coś wcześniej, to teraz był moment, żeby wrócić w to miejsce.
 
Mi Raaz jest offline  
Stary 26-02-2008, 22:00   #593
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Bagna, obozowisko gnolli



Gnoll o brunatnej barwie futra spoglądał z drzewa na które się wdrapał. Lustrował okolice węsząc za zdobyczą. Ale bagno wydawało się wyludnione.
- I co? - odezwał się stojący pod drzewem młody gnoll.
- Psińco!- warknął odpowiedzi gnoll siedzący na drzewie.
Młody gnoll sięgnął po topór i miecz...Zacisnął na nich swe dłonie. Warknął wyzywająco na siedzącego na drzewie gnolla.
- Klekhir! Lirock! Żadnych bójek!- ryknął dość duży gnoll ze znamieniem na czole przypominającym nieco szczęki zaciskające się na kości...Święty symbol Hyenotarxisa, boga gnolli. Nic dziwnego że jego słowa od razu uspokoiły porywczych młodzików.
Gnoll ze znamieniem zwrócił się do wyrośniętego ponad miarę gnolla o pysku przeciętym duża blizną.
- Morale słabnie.. Tserreraku. Źle się stało, że jeszcze nie dopadliśmy tej fioletowej wiedźmy.
-Jesteśmy blisko niej, wkrótce ją dopadniemy Ghalagirrrze. Bagno jest martwe, nie pomoże jej.- rzekł Tserrerak.- Zadbaj o morale, a ja zadbam by świętokradczyni nie uniknęła słusznej pomsty..
- Łapiemy ją żywą?- spytał Ghalagirrr.
- Nie, zbyt sprytna...Zabijemy ją od razu. Niech dusze naszych przodków wyrwą zemstę na jej duchu w zaświatach.- rzekł Tserrerak, po czym dodał po chwili.- A teraz zostaw mnie samego.
Ghalagirrr oddalił się od przywódcy. Tserrerak przymknął oczy i skupił się na chwili gdy jego ukochany przywódca toczył ostatni bój. Oczami wyobraźni widział, przeklętą przyczynę ich małej krucjaty. Powoli obracał się w miejscu...aż...Poczuł ją!
Podszedł do ogniska gdzie siedzieli jego kamraci. Pomijając dwóch wartowników.
- Ruszamy, znam kierunek w którym podąża. Zbierać się, za pięć minut macie być gotowi do wymarszu.- rzekł nie znoszącym sprzeciwu głosem.

Bagna, w innym miejscu


Każdy krok ciążył ...Każdy ruch sprawiał trud. Aeterveris wiedziała, że trudy ucieczki zaczynają obijać się na jej kondycji. Potrzebowała odpocząć, ale na otwartym terenie odpoczynek oznaczałby śmierć. Dlatego też ruszała przez te piekielne, ukryte w ciągłym półmroku bagna. Bagna przerażały Aeterveris . Nie dlatego, że były ciemne czy ciche.
Były martwe...Każde drzewo było martwą powłoką, każda sadzawka pozbawiona życia. Zero ptaków, zero owadów. Wszędobylskie komary tu nie występowały...Nawet na największych pustyniach Tais istniało życie. Kilka drobnych owadów, kolczaste krzewinki, kaktusy... ryby i nasiona czekające w hibernacji na wielką burzę, która obudzi je na kilka pełnych intensywnego życia i rozmnażania dni...Nie było wiele tego życia, ale było...Pustynia miała swój puls, nikły w porównaniu z lasem, ale jednak zawsze to było coś. Tu nie było pulsu życia. To miejsce zaś było puste, martwe...cmentarzysko natury. Dla istoty tak związanej z naturą jak Aeterveris to miejsce było przerażające. Nagle jej wzrok spoczął na murze...Zatrzymała sie zdziwiona. Na olbrzymiej wyspie zbudowano zapewne kiedyś wielką fortecę...Obecnie pozostały z niej zmurszałe ruiny i gruzy. Musiała być bardzo starożytna, gdyż czas skruszył wszelkie jej walory obronne.
Na szczytach ruin ktoś poumieszczał krzyże...znak paladynów.

Ale, jeżeli nawet tu byli, to wieki wieków temu. Aeterveris podeszła do murów i przyjrzała się zatartym juz nieco płaskorzeźbom umieszczanym gdzieniegdzie. Fortecy nie wzniósł na pewno żaden zakon paladynów...Składanie ofiar z ludzi i nieludzi wężom, jakoś nie pasowało na temat płaskorzeźb zdobiących paladyńską fortecę. Trzepot skrzydeł przyciągnął uwagę Aeterveris. Zauważyła jak dotąd skryty we wnęce powstałej, przez częściowe zawalenie się dachu, gawron poderwał się do lotu i wleciał gdzieś w labirynt murów.


Na szlaku, na bagnach

Gaalhil podszedł do kobiety z naturalnym wdziękiem i położył jej uspakajająco rękę na ramieniu. Następnie stanął bokiem, by móc kontrolować możliwie jak największą przestrzeń i odpowiedział na pytanie towarzyszki podróży:
- Pech chciał, że na nią trafiliśmy. Musimy jej pomóc... - rzekł z lekkim zrezygnowaniem w głosie - opatrzyć rany i spróbować jakoś się porozumieć... Wydaje mi się, że chce nas przed czymś ostrzec, więc chodź tu bliżej, i miej się na baczności.
- Tak dla twojej informacji...- rzekła z pewnym ociąganiem Ilmaxi.- Jestem znacznie cięższa od ciebie. I nie mogę latać zbyt długo. Ze względu na budowę ciała me skrzydła szybko się męczą.
Gaalhil ustawił się plecami do jaszczura. Ukucnął i spojrzał kobiecie w oczy. Po tym krótkim kontakcie powiedział bardzo powoli:
- Kto tam? - wskazał ręką na bagna pomagając sobie mimiką. Mowa ciała była na szczęście zawsze uniwersalna.
Wskazała palcem na siebie i podniosła w górę trzy palce.
Wskazał palcem na siebie i powiedział:
- Gaalhil - następnie psion wskazał palcem na lamię - Ilmaxi
Po czym wskazał palcem na kobietę i spojrzał wyczekująco.
- Kuyili Amulabadżad egh Artali- wypowiedziała jednym tchem kobieta.
- Ja zrozumiałam tylko Kuyili Amul..coś tam.- rzekła Ilmaxi skacząc z brzegu bagna na wyglądającą stabilnie kępkę stabilnego gruntu. Lamia zrobiła to z kocią gracją.
Tymczasem kobieta ruszyła dalej skacząc z kępki na kępkę, od czasu do czasu szukając śladów. Wielki topór zręcznym ruchem zawiesiła u pasa...Widać, że miała juz wprawę w takich działaniach.
Ilmaxi wzruszyła tylko ramionami i pognała za nią ...Również Gaalhil udał się za nią.
Zresztą...chciał przecież pomóc. Podróż przez ukryte w półmroku i wymarłe bagno była doświadczeniem mało przyjemnym. Ale względnie bezpiecznym. Pomijając grozę utopienia, żadne inne niebezpieczeństwo im nie groziło. Przyjemną zaś odmianą był brak meszek i komarów...Utrapienia bagiennej okolicy. Kuyili tropiła ślady i tylko wtedy miała chwilę wytchnienia. Nie można było nie podziwiać jej wytrzymałości, albo uporu.
Wkrótce dotarli do wioski składającej się z trzcinowych chat otoczonej palisadą uplecioną z kiedyś żywych, a obecnie martwych ( jak prawie wszystko na tym bagnie), kolczastych krzewów. Stworzenia które sie krzątały przy wejściu były jaszczuroludami.
Kuyili zapewne zaprowadziła towarzyszy wprost na ich wioskę. Z wielką biała lamią trójka podróżnych rzucała aż nadto w oczy.
Nic dziwnego, że młode, starszyzna i samice zostały zapędzone do środka wioski, zaś u wrót wyroiło się dwudziestu uzbrojonych wojowników tej rasy.



Nie zaatakowali wszak, widok lamii musiał ich onieśmielać. Niemniej Kuyili, sięgnęła po długi sztylet u pasa i wskazując na nich wyrzuciła z siebie cały potok słów, których Gaalhil nie był w stanie zapamiętać. Po jej twarzy widać było, że kobieta nienawidzi jaszczuroludzi.
Zaś same stworzenia, czekały na ruch trójki obcych na ich ziemi.

Phalenopsis, Mury miejskie

Celne strzały łuczniczki powaliły troglodyckiego kapłana. Pierwsza strzałą przeszyła gardło, uniemożliwiając rzucenie czaru, druga uśmierciła. Krasnoludy zdjęły zaś z barków Gedwara irytujący ciężar, jakim były ataki goblinów. Paladyn mógł się zająć obroną murów przed kolejnym stworzeniem, półtrollem- półminotaurem, a potem kolejnym troglodytą, jaszczuroludziem i tak dalej...Młody czarownik wspierał Gedwara w tym bojach, póki zaklęcia się mu nie skończyły. Łuczniczka zaś przeniosła sie na inny fragment murów. Krasnoludy zostały, ale nie miały tyle szczęścia co paladyn. Jeden zginął zanim Gedwar mógł mu pomóc, drugi zaś złamał półwłócznie, na jakimś półsmoczym pomiocie, a potem jego topór spadł wraz cielskiem trolla, którego ubił.
Na szczęście miał pod ręką oręż martwego towarzysza. Kończyły się siły, amunicja i obrońcy...Jednak napastnicy zdawali się być niekończącą się falą nachalnych petentów o morderczych intencjach.
Tymczasem sytuacja była stała sie dramatyczna...Brama która dotąd wytrzymywała nawałę wrogów zaczynała pękać.
Paladyn pognał z dramatyczną wieścią. - Panie, gdzie jest smoła? Bez niej brama długo nie wytrzyma!
Dowódca tego odcinka murów odwrócił się kierunku młodego paladyna. Gedwar zobaczył wpatrzone w siebie oblicze Amithota, starego paladyna Cromaga z jednym okiem zakrytym bielmem. Nie mógł stwierdzić, czy bielmo to jest oznaką ślepoty czy mocy. Zdarzali się często urodzeni do służenia magii oznaczeni przez bielmo na jednym z oczu. Co jednak nie upośledzało ich wzroku...Inna sprawa, że nie zawsze szli wybraną przez los drogą.
- Nie ma już smoły...udaj się do koszar. Zbierz rekrutów i wspomóżcie siły przy bramie.- rzekł paladyn.
Gedwar pognał ile sil w nogach.

Phalenopsis, Koszary, Plac Apelowy

-Ruszać na Pieczęcie Piekielne...Nie jesteście silniejsi od przeciwnika. Więc musicie być żwawsi ! Ty tam z tyłu. Większy zamach...Ruszać się ! Im bardziej będziecie ruchliwi, tym większa szansa że zejdziecie z murów żywi.- Gedwar już kilkanaście metrów przed dotarciem na miejsce słyszał połajania Luciana Kalinosa z Ambress. Mistrza miecza dwuręcznego tutejszego zakonu Cromaga i nauczyciela fechtunku. Jemu to komtur pomocniczy Davius Stormrager powierzył przygotowanie rekrutów do walki. Przynajmniej na tyle na ile się to dało w tak krótkim czasie. Lucian na zbroję miał narzuconą wierzchnią szatę z krzyżem zdobionym trójkątem u góry, co w zakonie Świetlistego Sokoła oznaczało wyższą rangę. Jak na mistrza miecza dwuręcznego był zadziwiająco szczupły i młody.
Spoglądał na zgromadzoną tu siedemnastkę ludzi, krasnoludów, i kilku półelfów.

Zauważywszy nadbiegającego Gedwara Lucian rzekł.- Coraz gorsi rekruci i coraz mniej liczni...W mieście jest coraz mniej dobrych wojowników. Może, gdyby bogacze z dzielnicy kupieckiej oddali siły chroniące ich tłuste zadki do naszej dyspozycji...Może wtedy odparlibyśmy wrogie siły. Przydaliby sie nam profesjonaliści na murach.
Po czym westchnąwszy głęboko, dodał.- Jakiż to powód każe ci biec w pełnej zbroi, aż tutaj?

Phalenopsis, dom Turama.

-Widzę, że już sprawa załatwiona druidzie Ammanie? No i panienka Luinehilien, dobrze widzieć cię całą i zdrową. Choć widzę, że musieliście się zmierzyć ze straszliwym wrogiem. A przynajmniej Yokura. Rasgan i …Panie Aydennie, kim jest osobnik o skórze barwy doświadczonego pijusa? No i czemu nie z wami Berianda ?- Na słowa krasnoluda pierwszy odpowiedział Aydenn.
- To Mi Raaz mości Turamie. I jego lepsze oblicze. A przeciwnik, z którym przyszło sie im zmierzyć, był zaiste straszliwy.
Spoglądając na Mi Raaza krasnolud uznał, ze jego lepsze oblicze, bynajmniej na lepsze nie wygląda.
Mi Raaz nieco martwił się sytuacją. Co prawda Rasgan szybko zadeklarował pomoc, ale Yokura ociągał się mówiąc.- Ja, ten tego ...dobrym aktorem nie jestem.
- To Mi Raaz mości Turamie. I jego lepsze oblicze. A przeciwnik, z którym przyszło sie im zmierzyć, był zaiste straszliwy. - Dobiegły słowa do uszu kapłana. Na te słowa kapłan dodał.
- Otom i ja mości krasnoludzie, w całej mej okazałości. Mogę mieć prośbę? Czy mógłbym gdzieś tutaj wziąć kąpiel przed udaniem się na spoczynek? Zaiste z roztaczanych przeze mnie zapachów wyczytać można nie tylko dzisiejsze przygody na cmentarzu, ale i nawet ślady porannego spaceru po kanałach. Czy zechcesz też przygotować dla mnie jakieś posłanie? Oczywiście po zajęciu się tymi towarzyszami, którzy są w większej potrzebie niźli ja.
- Pokój z górnych możesz sobie wybrać dowolny niezajęty. Kiedyś to była karczma, więc w prawie każdym jest łoże i czysta pościel w szafie. Ale przygotować sobie łóżko, to już musisz sam. - odparł Turam.
Następnie Aydenn szybko wydał polecenia krasnoludowi, jak i reszcie współtowarzyszy. Po czym udał się na poszukiwanie Berianda, we wskazanym przez Turama kierunku. W tej wyprawie nieoczekiwanie zgłosił się do pomocy Rasgan...Tak więc obaj szybko opuścili dom inżyniera.
- Mości Turamie, masz może jakieś bandaże i inne przedmioty potrzebne do porządnego opatrzenia ran?
-Już przynoszę.- rzekł Turam i pognał jak strzała, po bandaże i wkrótce z nimi wrócił. Tym czasem do pokoju wszedł Varryaalda. Rozejrzał się rzekł znacząco. - Acha.
I wyszedł z powrotem do ogrodu. Opatrzenie rannego Ammana przebiegło spokojnie i vahir szybko opuścił pokój...Natomiast Yokura zaczął wyć jak potępieniec i zachowywać się jak rozhisteryzowana panienka bojąca się igły. Kto by pomyślał, że półork to takie duże dziecko?
- To boli, och to boli..aajaj umieram!- wydzierał na całe gardło półork.
Druidka jakoś opatrzyła ranę półorka, usztywniła odpowiednie miejsca.
- Wybaczcie, ale chciałabym się już położyć. Jutro czeka nas kolejny dłuuugi dzień - rzekła ziewając do pozostałych w pokoju Yokury i Turama...Po czym udała się na spoczynek.

Phalenopsis, dom Turama, pokój Ammana.

Kandydat na druida spał smacznie. Gdy nagle potępieńczy ryk zbudził go ze snu.
- To boli, och to boli..aajaj umieram!-
Rozejrzał się półprzytomnie po pokoju szukając zranionego sojusznika. Ale po chwili zorientował się, że nie jest już starym domu. A w swoim pokoju, w domu Turama. Dłonią sprawdził, czy głowy ghuli są nadal w plecaku, który załatwił dla niego krasnolud. Turam przyniósł mu plecak, odmawiając jednak dotykania tych szczątków i Amman musiał je do plecaka sam zapakować...Krasnolud nawet nie dopytywał się skąd je ma, ani po co. Stwierdziwszy, że wszystko jest w porządku, przyszły druid ponownie zapadł w sen.

Phalenopsis, dom Turama.

Mi Raaz ukradkiem skradał się korytarzem...Był już po kapieli, ale w drodze na dół, nadal poszukiwał wszelkich wypukłości które mogły być sekretnymi przejściami. Niczego jednak nie mógł znaleźć. I to go mocno zaczęło irytować. Do jego uszu doszły potępieńcze ryki Yokury. - To boli, och to boli..aajaj umieram!-
Które brzmiały równie fałszywie, jak brzdęk monety u lichwiarza...Yokura był fatalnym aktorem.
Na dole druidka starała się opatrzyć Yokurę, zaś jej działania wspomagał Turam. Półork na tyle przykuł uwagę swymi wrzaskami, że na życzenia dobrej nocy kapłana nikt nie zwrócił uwagi.
To był dobry omen. Kapłan czul, że może swobodnie działać. I zaczął przeszukiwania... które się zdawały przedłużać w nieskończoność. I wraz z nimi narastała furia w kapłanie. Aż wreszcie znalazł. Krasnoludzki sejf podobny do tego, który widział w gildii inżynierów...Jak, na Ashura, miał go otworzyć! Nagle wzrok kapłana przyciągnęła szczelina przy masywnej klapie sejfu, wcisnął palce, chwycił za klapę i powoli otworzył sejf. Który, jak się okazało, nie był zamknięty...Nie był też pełny. Trzeba mieć pecha by znaleźć otwarty pusty sejf. Mi Raaz zorientował się, że jego plan z przeszukaniem domu choć wydawał się pomysłowy nie przyniósł spodziewanych efektów...A dotąd wszystko szło tak dobrze. Yokura zajął grupę, Amman chyba spał, wścibski Aydenn był teraz daleko, pilnowany przez Rasgana.
Ale cały ten wysiłek poszedł na marne! Gdyż kapłan, przeszukawszy większą część domostwa krasnoluda, nadal nie znalazł berła! I szanse znalezienia go topniały z każdym przeszukiwanym pokojem. Mi Raaz pomyślał ponuro, że jedyna osoba, która wiedziała gdzie jest berło, siedzi sobie teraz w zamku Arsiviusa, zapewne śmiejąc się z niego...Ten przeklęty astrolog, wuj Turama!

Phalenopsis, dzielnica rzemieślnicza.

Aydenn i Rasgan szli razem w poszukiwaniu Berianda przez ulice miasta. Towarzyszyła im trzymając odpowiedni dystans odo obu kotka, chowaniec czarodzieja. Rasgan miał proste zadanie, bowiem Aydennna razie nie wykazywał chęci, by mieszania się w plany kapłana. Na razie, był skupiony na znalezieniu Berianda. Wskazówki podane przez Turama nie były zbyt dokładne (Poszedł w tamtym kierunku) więc odnalezienie Berianda zajęło im trochę czasu. Elfi czarodziej leżał w bocznej uliczce, skrytej cieniem starego magazynu obok. Miejsce idealne na podejrzane interesy, ale poza tym...Całkiem niegroźna z pozoru okolica. Beriand wyglądał jak marionetka której przecięto sznurki. Z otwartych ust leciała mu ślina. Ale żył...Oddech miał szybki i nierówny. Gałki oczne poruszały się szybko, jakby śnił na jawie. Trącenie butem przez Aydenna go nie obudziło. U obu elfów narodziły się dwa pytania. Pierwsze co mu się stało. I drugie, jeśli długo tu zabawią, to czy nie skończą jak on?

Dzielnica Rzemieślnicza ? okolice domu Turama ? zaułek?

Beriand mógł się powstrzymać od komentarza:
-Skoro ja jestem niegodzien to może zabijesz Rasgana? Albo sam siebie złóż w ofierze. A mnie zostaw w spokoju.
Nie odpowiedzieli mu. Potem jednak czarodziej całą wolą próbował wyrwać się ze stanu w jakim sie znajdował, a na pewno nie była to rzeczywistość. Rozpaczliwie próbował uniknąć sztyletu Mi Raaza i szarpnął się po raz ostatni.
Z działań czarodzieja jednak nic nie wynikało, a sztylet ofiarny był coraz bliżej. Beriand czuł jak przecina skórę ,zagłębia się w klatkę piersiową...Czuł zapach krwi własnej krwi, czuł ból wycinanego serca i umierał widząc pulsujące coraz wolniej własne serce trzymane przez dłoń kapłana...Umarł.
I znowu był...Tym razem przywiązany na linie uczepionej gdzieś w górze.
Przed nim unosił się jego rapier. A pod nim szczury, setki wygłodniałych szczurów o twarzach krasnoludów.
"Będą cię jeść, powoli obgryzać od palców stóp do serca...zanim skonasz. Ale możesz wybrać lekką śmierć. Weź rapier i wbij w serce. Oszczędź sobie męki."
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 20-04-2008 o 11:45.
abishai jest offline  
Stary 27-02-2008, 23:20   #594
 
Linderel's Avatar
 
Reputacja: 1 Linderel nie jest za bardzo znanyLinderel nie jest za bardzo znanyLinderel nie jest za bardzo znany
- Poradzę sobie pani…Nie musisz się o to obawiać. Jak tylko eliksir zacznie działać wrócą mi siły, będę mógł wrócić do osady.- odparł Mourn podnosząc się z wysiłkiem.- Znam te lasy na wylot. Udaj się z nimi pani, a o mnie się martw.
Gwaenhvyfar spojrzała na elfa wzrokiem pełnym powątpiewania. Co prawda elf nie miałby większych problemów z samodzielnym pomaszerowaniem z powrotem do Enyalie, ale czy mógłby być na tyle nierozsądny, aby myśleć że samotny i ranny zdołałby uchronić się przed wszystkimi niebezpieczeństwami czyhającymi w głębi puszczy?
Tymczasem młody mag skończył krępować nieprzytomnego elfa. - Witam cię Gwaenhvyfar aen Eileann- Akramed powitał elfkę dworskim ukłonem. -Tak. Kierujemy się w stronę Enyalie. Mieliśmy zamiar ostrzec mieszkańców Hyalieon o jeźdźcu z Tagosai, który znajduje się niebezpiecznie blisko granicy. Jak widać mieliśmy przyjemność stoczyć walkę z Tagosaiczykiem i teraz odprowadzimy go zapewne do Eylien- Akramed spojrzał na Modraghora, chciał, aby ten potwierdził jego słowa lub wygłosił sprostowanie. Mordraghor potwierdził jego słowa skinięciem.-
-Jeżeli wolą twojego przewodnika jest abyśmy towarzyszyli mu w drodze powrotnej z chęcią to uczynimy- czarodziej zrobił ukłon w stronę rannego elfa, po czym zwrócił się do [b]Gwaenhvyfar [/B]- Proponowałbym ci pani abyś poszła z nami. My długo w Eylien nie zabawimy, mamy do wykonania pewne zadanie. Tak długo jak nasze ścieżki będą prowadzić w jednym kierunku mogłabyś wędrować z nami, na pewno takie rozwiązanie jest bezpieczniejsze.
Odpowiedź Akrameda z jednej strony ucieszyła Gwen, jako że jej przewodnik miał możliwość bezpiecznego powrotu do domu w asyście trzech magów o niemałych, jak zdążyła ocenić, umiejętnościach. Z drugiej strony jednak nie bardzo wypadało odmówić tak uprzejmej sugestii aby im towarzyszyła, a przecież gościnność Olorkiona Arrowhawka zdecydowanie zdążyła jej się przejeść. Ryzykowanie kolejnego zbędnego pobytu w Enyalie, mimo całego jej uroku, jakoś nie było w smak bardce, której pilno było ruszać w dalszą drogę. Zmarszczyła nos, bijąc się z myślami, i w końcu dała za wygraną.
-Dobrze, wrócę z wami do Hyalieonu...- w jej uśmiechu widać było rezygnację- Jednakże liczę na to, że nie spędzimy tam ani dnia więcej, niż to absolutnie konieczne. Lord Olorkion... bardzo troska się o swych gości i jest aż nazbyt gościnny...- elfka starała się ukryć jak bardzo niemiłą perspektywą jest dla niej powrót do Enyalie.
Kiedy Akramed odwrócił się w stronę Mac'Baetha, elfka weschnęła ciężko. ~ Jeden krok naprzód, dwa kroki w tył...~pomyślała, zła na samą siebie. Tak bardzo chciała już być w Phalenopsis i móc zobaczyć swojego starego przyjaciela! Posłuchać opowieści, co robił przez cały ten czas...-~Ciekawe, czy choć trochę się zmienił...~uśmiechnęła się do swoich myśli. Oczywiście miała na myśli wygląd, bo tacy jak on nigdy się nie zmieniają- tylko brody rosną im coraz dłuższe. Jednocześnie jej myśli mimochodem pofrunęły w stronę innego bliskiego przyjaciela i nie wiedzieć czemu posmutniała nagle. Troska?... Widział o wiele mniej zim i wiosen niż ona, ale ludzie przecież dojrzewają szybciej, a on był zaradnym i rozsądnym młodzieńcem... Żal?... Sama nie wiedziała dlaczego ich drogi się rozeszły- przecież tak dobrze się czuli w swoim towarzystwie... Hmmmmmm.... Tęsknota? Elfka zamysliła się. Nie mogła przecież oszukiwać samej siebie. Brakowało jej go, był dla niej kimś bardzo bliskim, chociaż nie do końca była w stanie określić do jakiego stopnia... Wzięła do ręki srebrne lusterko, które nosiła u pasa. Spoglądając w nie, przez chwilkę zdawało się jej, że obok swojego odbicia zobaczyła jego twarz. Pogodną i uśmiechniętą, jak zwykle. Wspomnienie tego zawadiackiego uśmiechu sprawiło, że zrobiło jej się lekko na duchu. Promiennie uśmiechnęła się szeroko do całego świata wokół- do tej złowrogiej, poplątanej puszczy, do swoich towarzyszy, do swojej siwej klaczy i do samej siebie. ~Niech się dzieje co ma się dziać, czekam na kolejne niespodzianki od Ciebie, Pani...~ elfka tanecznym krokiem podeszła do swojego wierzchowca, aby odłożyć igły i nici z powrotem do sakw. Akramed i Mac'Baeth prowadzili dość ożywioną rozmowę, najwyraźniej na temat jeńca i tego, co znaleźli w jego ekwipunku. Kątem oka elfka uchwyciła nerwowe ruchy spętanego elfa. Najwyraźniej się przebudził i próbował się uwolnić z więzów. Elfka podeszła bliżej, aby nic ważnego jej nie umknęło.
-....list ten potwierdza moje i zapewne Mordraghora podejrzenia.
Otóż jest to pisana w języku otchłannym propozycja sojuszu, jakie królestwo Tagosai chce złożyć pewnemu demonicznemu lordowi. A cel tego sojuszu, to wspólny podbój Hyalieonu.

~Podbój Hyalieonu?~elfka wzdrygnęła się~Czegoż demon mógłby chcieć od takich cichych, spokojnych miejsc jak Enyalie? Czego tam szuka? I mieszkańcy Tagosai...dlaczego oni tak nienawidzą wszystkich spoza swojej społeczności?-
- Mój lud będzie tańczył na waszych zwłokach! –krzyknął elfi więzień.-A ja...Jeszcze przytroczę wasze głowy do siodła.
- Gdybym dostawał sztukę złota za każdego idiotę który wygrażał takie pogróżki.- westchnął gnom.- To dorobiłbym się wierzchowca…Nie! Dorobiłbym całej karety i rocznej pensji dla stangreta.
Ironia w głosie gnoma jakoś nie przystawała do sytuacji- Gwen naprawdę stropiły wieści o planach Tagosaiczyków i próbowała dojść do tego, co mogło być zarzewiem tego konfliktu.
-Skąd ten gniew, ta wrogość? Dlaczego zaatakowałeś mnie i mojego towarzysza? Nie mogliśmy w żaden sposób zagrozić tobie ani twoim rodakom. -Gwaenhvyfar zwróciła się bezpośrednio do skrępowanego rycerza
-Po co ta nienawiść? Wszak jesteśmy elfami, jesteśmy z jednej krwi...- w jej głosie nie było śladu złości, tylko bezgraniczny smutek. Konflikty między rasami, narodami czy plemionami zawsze były dla niej niezrozumiałe. Dlaczego istoty podnosiły przeciwko sobie broń, przelewały krew? Pojęcie zła było obce Gwen, bardka znała tylko pojęcie istot zranionych, cierpiących i nieszczęśliwych, których dusze należało uleczyć i nawrócić na ścieżkę światła. A ten elf jawił się naiwnej dziewczynie jako doskonały przykład takiej osoby.
 
__________________
Jest śmierć i podatki, ale podatki są gorsze, bo śmierć przynajmniej nie trafia się człowiekowi co roku.
Linderel jest offline  
Stary 28-02-2008, 14:43   #595
 
Beriand's Avatar
 
Reputacja: 1 Beriand to imię znane każdemuBeriand to imię znane każdemuBeriand to imię znane każdemuBeriand to imię znane każdemuBeriand to imię znane każdemuBeriand to imię znane każdemuBeriand to imię znane każdemuBeriand to imię znane każdemuBeriand to imię znane każdemuBeriand to imię znane każdemuBeriand to imię znane każdemu
Najpierw elf wzdrygnął sie na widok szczurów. Ale potem przyszła pewne myśl. ~bezsens. Jeśli COŚ mnie morduje to żyję, a jeśli w tym.... hm.... stanie sam się zabiję to zginę? bezsens. Co to za gra? I z kim mam nieprzyjemność grać?~

Beriand bał się kolejnych tortur. Ale nie miał zamiaru poddawać się od razu. Wiedział że wyrywanie się nic nie pomoże. Co gorsza, nie wiedział co się dzieje. Po raz kolejny spróbował całą siłą woli wyrwać się z dziwacznego stanu, lecz wątpił w sukces swego przedsięwzięcia. Zastanawiało go, ile razy będzie musiał umierać, zanim oszaleje... Ale nie, przecież nie może zginąć. Już wycięli mu serce. Czepił się tej myśli i czekał na ratunek. Przecież nie będzie tak leżał i leżał, ktoś go znajdzie... o ile nikt nie wyniósł ciała. Ale mogliby go zabić wtedy... bezsens. Ciągle tylko bezsens. O CO CI CHODZI?
 
Beriand jest offline  
Stary 01-03-2008, 01:17   #596
 
Umbriel's Avatar
 
Reputacja: 1 Umbriel ma w sobie cośUmbriel ma w sobie cośUmbriel ma w sobie cośUmbriel ma w sobie cośUmbriel ma w sobie cośUmbriel ma w sobie cośUmbriel ma w sobie cośUmbriel ma w sobie cośUmbriel ma w sobie cośUmbriel ma w sobie cośUmbriel ma w sobie coś
Czujność

Młody szlachcic starał się być naturalny, ale w istocie każda cząstka jego umysłu analizowała pieczołowicie całość otoczenia. Na tych martwych bagnach, był wyczulony na każdy ruch i każdy szelest. Teraz nie było już odwrotu, a on, jeśli w coś się pakował, zamierzał pieczołowicie dopilnować tego, by wyjść z opresji bez szwanku. Przystanął w lekkim rozkroku i przeczesał rękoma włosy.Słysząc głos lamii odchylił lekko głowę, pozostając jednak w tej samej pozycji, tak, by mieć na wszystko oko.

- Tak dla twojej informacji...- rzekła z pewnym ociąganiem Ilmaxi.- Jestem znacznie cięższa od ciebie. I nie mogę latać zbyt długo. Ze względu na budowę ciała me skrzydła szybko się męczą.

Zaśmiał się cicho i odrzekł spokojnie:

- Jak pobiegamy jeszcze przez pewien czas po tych bagnach, z pewnością stracisz na wadze i odzyskasz dawną sylwetkę - humor nie opuszczał go niemal nigdy. Pod jego maską znajdował się jednak głęboki, analityczny umysł. Trybiki pracowały wewnątrz, zbierając i koncentrujac poważne informacje, wyciągając wnioski i szybko określając obecne położenie. Właściwie, gdyby nie ten zwodniczy, lekkoduszny humor, mógłby ktoś rzec, iż jest to człowiek bardzo poważny, ciągle zamyślony, czy nawet zasępiony. Na zasępienie Gaalhil pozwalał sobie jednak rzadko, zwykle w samotności. Nie wyolbrzymiał problemów, ani nie roztrząsał ich, jeśli znał rozwiązanie, nie rozczulał się nad sobą.

Kiedyś, wędrując przez dzikie tereny natrafił na ubitą drogę. Las kusił żywą zielenią, a droga zapewniała odpowiednie bezpieczeństwo, by móc ją podziwiać. Chłopak jednakże poszedł lasem, pokonując wiele trudności. Patrząc na trakt narodziła się w nim wtedy myśl, która towarzyszyła mu przez całe życie.

"Takie drogi są dla słabeuszy. Korzyści dla siebie, czerpię z trudności"

I owszem, poznał wtedy wyjątkową osobę, co utwierdziło go, być może na całe życie w tym zdaniu. Wydawać by się mogło, iż to właśnie ta przekorna natura wiodła nim przez te wszystkie szlaki.

Uśmiechnął się do swoich myśli, a nieobecny wcześniej wzrok wrócił do normalnego, żywego wyrazu.

- Kyulii - szepnął do siebie i powstał, obserwując z podziwem jak Ilmaxi przeskakuje na stabilny grunt. Istota ta doprawdy wprawiała w podziw, a po za tym, młodzieniec zaczynał już czuć coś na wyraz sympatii do towarzyszki podróży.

Szlachcic usłyszał imię kobiety. Jego zawiłość doprawdy zadziwiała, uznał więc, iż skrót będzie najlepszym wyjściem.

Niepokój

Widząc jak jednoręka kobieta rusza, psionik gestem chciał ją zatrzymać, wiedział wszak, iż musiała być wyczerpana. Nie posłuchała, przeskakując z kępki na kępkę stabilnego gruntu, szukając najwyraźniej tropów, młodzieniec westchnął, po czym poprawił swój skórzany pasek, i ruszył spokojnie, dumnie wyprostowany, za swoimi "paniami". Skąpane w półmroku upiorne bagno, zdawało się być paradoksalnie bezpieczne. Psionik wiedział jednak, że chwila rozluźnienia może kosztować go życie. Oczywiście posiadał umiejętności, dzięki którym mógłby przefrunąć nad bagnem - ale, po pierwsze, nie chciał niepotrzebnie marnować energii, po drugie zaś - wolał by nic nie zaskoczyło go w locie, w wypadku gdyby znajdował się wprost nad morderczym błotem bagna. Sam skupił się na odpowiednim balansowaniu ciałem i kontrolowaniu otoczenia. Tymczasem Kyulii tropiła bez wytchnienia z taką zawziętością, jakby zabito jej rodzinę...

"Być może zabito? W każdym razie, osobista wojna tej kobiety przeciw jaszczuroludziom może nie wyjść nam na dobre. Muszę mieć trzeźwy umysł, by zahamowac jej temperament"

Po niedługim czasie dotarli do biednej wioski, złożonej z krytych strzechą chatek. Wszystko wyglądało nader marnie - zapewne siedziba jakiegoś dzikiego plemienia. Gaalhil spojrzał w niebo, szukając pomocy w promykach słońca. Jednocześnie zauważył, iż znaleźli się odkryci, na otwartym polu, najpewniej dawno zauważeni przez potencjalnego wroga. Nie napawało to optymizmem. Zwrócił się tedy do lamii

- Jak myślisz, ona zamierza napuścić nas na mieszkańców tej wioski? To kiepski pomysł, by stać tak na otwartym polu, jeśli mamy atakować. Dla łucznika jesteśmy teraz "jak na tacy". Po za tym, nie mam pewności, czy chcę atakować mieszkające tam istoty. Pomogliśmy kobiecie z dobrego serca, ale odwet to nie nasza sprawa - mówił spokojnym głosem, niczym mówca, który z dawna zaplanował sobie, co będzie mówił.

Widząc jaszczuroludzi w wiosce, rysy młodzieńca nieco stężąły. Wiedział już z kim miał do czynienia i cieszył się, że jeszcze nie atakują. Najwyraźniej bali się, lub nie byli tak wrogo nastawieni, jak początkowo zakładał. W przeciwieństwie do Kyulii, która cała kipiała nienawiścią.

- No to mamy impas - rzekł do Ilmaxi po czym wysunął się na przód grupy z ręką lekko opartą na rękojeści zdobionej szabli.

- Jak myślisz, co powinniśmy zrobić? - zapytał bardziej siebie, niż lamię. - Moim zdaniem powinniśmy pertraktować... Tylko nie wiem czy z jaszczuroludźmi, czy z tą kobietą.

Czuł to uczucie, które zawsze przychodziło do niego z nienacka w takich sytuacjach. Nie, to nie był strach. To był niepokój oplatajacy chłodnymi mackami jego umysł. Niepokoił się o to, co stanie się, jeśli podejmie złą decyzję. Wciąż nie był pewien.

Każdy element mógł być teraz ważny... Śliskość podłoża, jego ułożenie, najbliższe kryjówki, miejsca strategiczne w wiosce. Obserwował wszystko, tak by wyłapać i przeanalizować jak najwięcej szczegółów.
 
__________________
13 wydział NYPD
Pijaczek Barry
"Omnia mea mecum porto"
Umbriel jest offline  
Stary 01-03-2008, 21:58   #597
 
Markus's Avatar
 
Reputacja: 1 Markus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znany
Bagna
“Czyli tam, gdzie diabeł mówi dobranoc.”


Jeden krok naprzód. Jeden krok opłacony fizycznym bólem każdej, najmniejszej cząstki ciała. Jednak nie on był najgorszy. Tak naprawdę to było nic. Nieraz Aeterveris była świadkiem cierpienia cudzego albo własnego. I zapewne jeszcze przy wielu, wielu okazjach będzie... chyba, że już wkrótce przyjdzie jej umrzeć. Gorsze zagrożenie kwitło w jej sercu. Niczym chwast, który trafił na żyzny grunt i tak się rozrósł, że stłumił wszystkie inne rośliny.

***

- Erilet, co to znaczy?
- Ja... ja nigdy nie widziałam, żeby którykolwiek z runicznych kamieni pękł. I to jeszcze ten...
- Co to znaczy?!
- Ten run... on oznacza śmierć.


***

Kolejny krok... Czy to nogi tak ciążą? Czemu całe ciało zdaje się tak ciężkie? Zmęczenie. Przyczyna klęski niejednego człowieka. Zarówno legendarnych bohaterów, którzy umierali na polu walki, do grobu ciągnąć legiony przeciwników, jak i zwyczajnych ludzi, wziętych do niewoli i zmuszanych do prac ponad ich siły. Czy i ona miała podzielić ich los? Zmęczenie tryumfujące nad wolą przetrwania. Zmęczenie każące się poddać i przyjąć przeznaczenie jakimkolwiek by nie było. Nawet bohaterowie prędzej, czy później przegrywali nie mając sił, by dłużej walczyć. Bohaterowie? Xandos?

***

„Znów ku niebu wzniesiesz miecz,
Znów ruszysz krwawym szlakiem,
Przeznaczeniem twym jest żyć,
Jako wieczny bohater.

Nie zgaśnie blask twych czynów,
Nie umrze pamięć o nich,
W pieśniach ocalone,
Jak gwiazdy pozostaną,
Lśniące i niezliczone.”


***

Nie mogła się poddać! Nie kiedy odnalazła cel swojego życia! Musiała walczyć dla niego... Gdyby same chęci, same myśli miały moc zmiany świata, to Aeterveris już dawno wydostałaby się z tych przeklętych bagien. Jednak to nie wystarczało. Potrzebne było coś więcej. Magia, działanie, cokolwiek. Ale tak naprawdę, dziewczyna zrobiła już wszystko, co mogła. Teraz pozostało jej jedynie iść przed siebie. Iść i nie poddawać się. Czasem jednak nasze ciało nie chce podporządkować się myślom.

Cały świat zawirował wokoło dziewczyny, tak szybko, że wszystko dokoła stało się jedynie niewyraźnymi plamami. Cienie zatańczyły przed oczami kobiety, na przemian łącząc się i rozdzielając. Aeterveris nie czułą nawet, jak jej stopy odrywają się od podłoża. Błękitne włosy gwałtownie zafalowały i otuliły twarz, niczym chusta albo całun.

Dziewczyna osunęła się na zimną, miękką ziemie, gdy umęczone ciało odmówiło posłuszeństwa. Wiedziała, że musi wstać, że musi iść dalej, ale zabrakło sił. Czy to jej oddech, krótki i urywany? Nie, to konająca ziemia. Czy to jej serce wali tak dziko i szaleńczo? Nie, to bagno cieszy się z nowej ofiary.

Ziemia, tak przyjemnie zimna i miękka, wspanialsza niż najdoskonalsze łoże. Ciemność, cicha i spokojna, jak milczący towarzysz cierpliwie czekający na przyjaciela. A Aeterveris... Nie czekała już na nic, tylko na łaskawą śmierć, która przykryje ją swym czarnym płaszczem. Prawdziwe wyzwolenie, wolność od tego wszystkiego. Bezpieczeństwo, cisza, spokój i... niebyt. To wszystko było w zasięgu jej ręki. Tak wiele, a jedyną zapłatą -jeden oddech. Ostatni oddech w życiu.

Dziewczyna balansując na granicy utraty przytomności, powolnym ruchem sięgnęła do kryształowego flakonika zawieszonego na szyi. Dotyk zimnego kryształu sprawił, że gwałtownie cofnęła rękę. Było jej tak dobrze, gdy kroczyła pomiędzy ludźmi dając im nadzieje na lepsze jutro. A teraz, gdy ona potrzebowała pociechy i wsparcia, gdzie oni wszyscy byli? Była sama. Jedyny, wciąż żywy wyjątek na tym cmentarzu. Ale to nie miało potrwać długo.

”To już koniec... Nie wiesz, dokąd zmierzasz... Nie masz sił... Jesteś zwierzyną łowną... Pozostała ci tylko nadzieja, ale czy ona cię wykarmi? Czy uratuje przed pościgiem? Czy wskaże kierunek? Nie!

Nie chciała tego kończyć... Nie tu i nie tak. Ale, czy miała wybór? Dłoń wyciągnęła kryształowy korek zamykający flakonik. Jeden łyk i wszystko skończy się szybko i bezboleśnie. Olbrzymim wysiłkiem Aeterveris otworzyła oczy, by ostatni raz spojrzeć na niebo. Jednak nawet to nie było jej dane. Ciemność przesłaniała cokolwiek, poza najbliższymi drzewami.

W oczach kobiety widać było cały ciężar i smutek, jaki wypełniał jej serce. Powieki opadły, na nowo kryjąc srebrny blask, tak złudnie przypominający dwa księżyce. Przez krótką chwilę Aeterveris widziała jeszcze twarz ukochanego. Wargi dziewczyny rozchyliły się na moment, by wyszeptać słowa.

- Wybacz ukochany.

Smukła dłoń uniosła flakonik z trucizną do ust...

***


„Jak dzika jest serca pieśń,
Tak nieodparta miłość,
Nie skryje jej żaden cień,
Nie pogrąży nienawiść.”


***

Gorzki smak trucizny, która powoli płynie przez gardło. Gorycz większa od łez płynących z oczu załamanego człowieka. Tego właśnie spodziewała się Aeterveris. Wpierw fali ciepła roznoszącej się po całym ciele wraz z krwią, a później... Później już tylko zanikania w błogiej nieświadomości. Tego oczekiwała, jednak świat rzadko daje nam to czego pragniemy.

Fiolka zatrzymała się, gdy zimny kryształ dotknął warg kobiety. Oczy, na nowo otwarte, obserwowały otoczenie w napięciu. Dawne odruchy, uśpione przez tyle lat życia pośród ludzi, teraz obudziły się na nowo. Od zawsze tkwiły na granicy świadomości, ale nadszedł czas, by znowu pomogły. Aeterveris znieruchomiała nasłuchując najlżejszego odgłosu na tych wymarłych bagnach.

Gdy do czułych uszu dotarł jakiś dźwięk, po całym jej ciele przeszły ciarki. Trzask gałęzi pod stopami gnolli? Nie, to było coś innego. Jakby... trzepot skrzydeł! Dziewczyna w jednej chwili poderwała się na nogi. Z początku zakręciło się jej w głowie, tak, że nieomal znów nie wylądowałaby na ziemi. Jednak, gdy tylko pierwsze uczucie dezorientacji minęło, dziewczyna ruszyła w kierunku, z którego zdawało się jej, że słyszała dźwięk.

Radość wypełniała serce Aeterveris, tak, że już niewiele więcej do niej docierało. Zmęczenie, strach, poczucie pustki, wszystko to minęło tak szybko, jak mgnienie oka. Dziewczyna pędziła na złamanie karku, ślizgając się na mokrej ziemi, gdzie niegdzie tonąc aż po kolana w bagnie. Parę razy omal nie wpadła i nie utonęła w odmętach, ale zdawało się, że teraz nic nie jest jej wstanie zatrzymać. Biegła tak szybko, zręcznie i pewnie, jakby była pełna sił.

Nagle wypadła z jakiś kolczastych roślin, których fragmenty zaplątały się w jej włosy. Stała na krawędzi sporego, prawie pustego terenu. Oczy Aeterveris nie potrafiły dość dobrze widzieć w ciemnościach, by sięgnąć spojrzeniem do krańców przestrzeni, ale dziewczyna miała dziwne wrażenie, że znalazła się na wyspie. I to nie małej. A świadczył o tym ponury zarys jakiejś twierdzy... albo raczej jej ruin.

Krzyże umieszczone na szczytach zgliszczy dodały Aeterveris otuchy i nieco ośmielił. Gdyby to było złe, przeklęte miejsce, nikt nie umieszczałby tu symboli paladynów. Tak bynajmniej myślała dziewczyna, do czasu, gdy podeszła bliżej. Na wyciągnięcie ręki miała coś, co dawniej zapewne było częścią murów. Teraz znacznie bardziej pasowała do tego nazwa „starych, rozpadających się kamieni, ułożonych jeden na drugim”.

Dziewczyna uklękła przy jednym z takich murków i spróbowała przyjrzeć się mu nieco dokładniej, pomimo panującego półmroku. Miała nadzieje, że ruiny tylko z pozoru są tak stare na jakie wyglądały i że kamienie zdradzą ich prawdziwy wiek. Tym większy był jej zawód, gdy okazało się, że twierdza swoje dni chwały miała już całe wieki za sobą. Jednak nie to miało być największym zaskoczeniem. W pewnym momencie spojrzenie Aeterveris padło na pewien fragment muru, na którym dostrzegła coś ciekawego. Płaskorzeźby, bo właśnie tym musiały być zatarte fragmenty, przedstawiały coś bardzo nieprzyjemnego. Dłoń dziewczyny powoli sunęła po kamieniach, dokładnie badając fakturę i kształty ozdób. Węże? Składanie ofiar z ludzi?! Aeterveris czuła, jak jej żołądek zawiązuje się w supeł, na znak protestu. Pomimo to, ogarnięta jakąś mroczną fascynacją, dziewczyna szła wzdłuż muru, dotykiem starając się odnaleźć kolejne płaskorzeźby. Prawdopodobnie jeszcze długo nie mogłaby odwrócić od nich spojrzenia, ale nagle martwą cisze przeciął dźwięk.

Kobieta błyskawicznie uniosła spojrzenie w górę, a w jej dłoni błysnął rapier gotowy do sparowania ataku. Jednak zamiast gnolli, ze zrujnowanego dachu poderwało się jakieś niewielkie zwierze. Przez panującą ciemność, chwilę zajęło Aeterveris zrozumienie, że to nic groźnego, a jedynie gawron. Czarne pióra wspaniale zlewały się z półmrokiem otulającym bagna, dzięki czemu ptak był prawie niewidoczny. Nie dziw wiec, że dziewczyna nie dostrzegła go wcześniej.

Zanim jednak zdołała przyjrzeć się stworzeniu, to już znikłą w labiryncie utworzonym przez zrujnowaną budowle. Aeterveris, która gwałtownie rozbudziła się z osłupienia, ruszyła biegiem zaraz za nim. Widok innej żywej istoty wprawił ją niemal w euforie. Skoro ptak zdołał tu przeżyć, to albo dotarła na skraj moczar albo gdzieś w pobliżu znajdowało się źródło pożywienia. Biegnąc za ptakiem, nierozważna dziewczyna zapomniała o wszystkim. O tym płaskorzeźbach, o ścigających ją gnollach, licznych pułapkach bagien, a nawet o tym, że czarne ptaki przez wróżbitów uznawane są za symbol nieszczęścia. Dla niej liczyło się tylko dwie rzeczy... w końcu nie była sama na tych przeklętych bagnach i miała szanse na przeżycie!
 

Ostatnio edytowane przez Markus : 01-03-2008 o 22:11.
Markus jest offline  
Stary 07-03-2008, 17:35   #598
 
g_o_l_d's Avatar
 
Reputacja: 1 g_o_l_d wkrótce będzie znanyg_o_l_d wkrótce będzie znanyg_o_l_d wkrótce będzie znanyg_o_l_d wkrótce będzie znanyg_o_l_d wkrótce będzie znanyg_o_l_d wkrótce będzie znanyg_o_l_d wkrótce będzie znanyg_o_l_d wkrótce będzie znanyg_o_l_d wkrótce będzie znanyg_o_l_d wkrótce będzie znanyg_o_l_d wkrótce będzie znany
Gredwar starał się mieć oczy wokoło głowy. Jedna chwila nieuwagi mogła kosztować go życie. Zewsząd otaczał go huk uderzających o mury głazów, szczęk oręż, wrzaski konających i krzyki odbierających życie. W tej kakofonii dźwięków były zgoła niesłyszalne szepty, od których paladyn nie mógł się opędzić. Niczym odgłos kropli wody uderzającej o tafle skrytego pod górami jeziora, tak echem odbijały się w sercu niemłodego już mężczyzny ostatnie tchnienia konających przyjaciół broni. On nigdy nie umiał przejść obojętnie wobec czyjegoś cierpienia. Z każdym krzykiem wdzierającym się do jego uszu, stawał się coraz bardziej nieobecnym myślą. Jednak coś gnało je z powrotem w to miejsce, gdzie ważył się losy miasta. Tu i teraz. Nadzieje? A może wiara w to, że nie giną na marne? Bynajmniej daimon nie pozwolił mu zapomnieć, że potrzebny jest tu i teraz. Nie tam...

Zacisnął dłonie na trzonie i znów uderzył. Wokoło burza i grad. Nade wszystko pragnął teraz drętwej ciszy południa. A ostatnie tchnienia? Umierająca na ustach modlitwa? Nie chciał na nie patrzeć. Z licem zimny, jak okuta lodem skała Gór Środka Świata wymierzał kolejne uderzenia. Kropla nie rani głazu siłą, lecz częstością spadania.

Nie chciał sobie wyobrażać, co by się stało, gdyby brama legła w drzazgach. Wiedział dokładnie, co się dzieje, gdy woda znajdzie choćby najmniejszą szczelinę w tamie. Ruszył w stronę schodów. Kontem oka dostrzegł wycieńczonego młodego maga. Gedwar zamarł na ułamek sekundy. Kolejna kropla uderzyła o skałę. Był świadom co się z nim stanie. Widział blady strach w jego oczach. Skała pękła. Musiał pomóc. Wrażym krokiem podszedł do młodziana. Bez słowa zarzucił go sobie na ramię i ruszył w dół schodów. Z każdym krokiem rany, otarcia i zmęczone mięśnie promieniowały bólem. Serca szamotało się w okutej blachą piersi. Pulsująca skroń, czoło zwilżone potem i połykające powietrze usta, mogły być jedynie wymiarem tego, jak bardzo zmęczone jest ciało paladyna. A co z duchem? Wolą walki?

Okuty zbroją mężczyzna gnał, ile sił w nogach przez kolejne uliczki. Z dala od Placu Apelowego było już słychać głos jakiegoś mężczyzny. Łupiące serce Gedwara skutecznie zagłuszało dochodzące do uszu człowieka dźwięki. Paladyn, jak grom z jasnego nieba, wpadł na dziedziniec koszar, gdzie właśnie odbywały się ćwiczenia. Łapczywie połykając powietrze, z trudem wydusił z siebie.

- Zabierzcie go do medyka...


Uwolniony od ciężaru czarodzieja, Gedwar opadł na kolana i podparłszy się ramionami próbował ustabilizować oddech, by moc normalnie mówić.

- Nie stójcie tak podajcie mu wody! –
wykrzyczał mody mężczyzna noszący na sobie insygnia Zakonu Sokoła. - Jakiż to powód każe ci biec w pełnej zbroi, aż tutaj?

Gedwar chwycił podaną mu chochlę i łapczywie wlał w usta jej zawartość. Po chwili, cały wyprostował się. Jego zalane potem i łzami ciemne oczy spotkał wzrok mężczyzny opierającego się na oburęcznym mieczu. Wyczekującą cisze gwałtownie przerwał Gedwar:

- Panie, brama legnie jeżeli nie udzielisz jej wsparcia. Na baszcie skończyła się smoła. Wróg zaczyna wdzierać się do środka. Niezbędne są posiłki.

Na twarzy Mistrza Miecza Dwuręcznego zagościła nie tęga mina.

- Coraz gorsi rekruci i coraz mniej liczni...W mieście jest coraz mniej dobrych wojowników jaki zasobów. Smoła nie mogę ci dać, gdyż jej poprostu nie mam. Co do posiłków, może, gdyby bogacze z dzielnicy kupieckiej oddali siły chroniące ich tłuste zadki do naszej dyspozycji...Może wtedy odparlibyśmy wrogie siły. Przydaliby się nam profesjonaliści na murach. Wybacz przyjacielu nie dosłyszałem twego imienia. Jak cię zwą?

- Gedwar, uniżony sługa Krzewiciela Nadziei, w pełni się z tobą zgadza panie. Czemuż panowie tej cytadeli nie wydali stosownego dekretu? Na nic szlachcie zdadzą się oddziały, gdy horda przedrze się za mury. Może istnieje choć cień szans, że zmienią zdanie? Być może mógłbym jakoś zaradzić? Wycieńczony na nic nie zdam się na murach, muszę zaczerpnąć tchu. Chyba, że masz dla mnie inne rozkazy Panie.
 
__________________
Nie wierzę w cuda, ja na nie liczę...

Dreamfall by Markus & g_o_l_d

Ostatnio edytowane przez g_o_l_d : 08-03-2008 o 19:43.
g_o_l_d jest offline  
Stary 08-03-2008, 17:32   #599
 
abishai's Avatar
 
Reputacja: 1 abishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputacjęabishai ma wspaniałą reputację
Bagna, Starożytne ruiny

Aeterveris z nadzieją w sercu zanurzyła się ciemności prowadzące w głąb labiryntu murów. Mury twierdzy wiły się niczym wąż... A wymarłe budowle wydały się być grobowcami...Az trudno uwierzyć, że kiedyś w tej twierdzy było bujne życie. Kobieta z każdym krokiem stwierdzała, że to miejsce jest pełne kontrastów. Z jednej strony, można było gdzieniegdzie natrafić, na wpółzatarte płaskorzeźby węży i przedstawienia wymyślnych tortur ...Z drugiej zaś strony natykała się na zmurszałe gobeliny przedstawiające Heliobala Triumfującego i zsyłającego ludziom światło. Inne przedstawiały rycerzy z płonącymi mieczami w dłoniach i z malunkiem płonących mieczy na tarczach i zbrojach. Rycerze z gobelinów gromili demony, diabły i nieumarłych. Gdzieniegdzie leżały szkielety martwych humanoidów, głównie ludzi i jaszczuroludzi...czasem, stworzeń których nimfa nie mogła rozpoznać. Zaschnięta przed wiekami krew świadczyła o bitwie, jaka się tu rozegrała. od czasu do czasu słyszała krakanie, które prowadziło ją w głąb starych zabudowań. Wkrótce dotarła do budowli w odmiennym stylu, od reszty zabudowań twierdzy. Była to katedra Jaśniejącego, na wpół zawalona. Jednak główna kopuła nadal była nietknięta. Aeterveris ostrożnie weszła do środka... W głównej sali, wśród grobowców znamienitych osób, stała kobieta z rasy ludzi.

Była stara...bardzo stara. Zmarszczki pokrywały jej twarz, tak bardzo, że znamię w kształcie miecza na tle słońca, jakie miała na czole, było ledwo widoczne. W szarej szacie opierając się na kosturze wydawała się krucha i bezbronna. Choć krótki miecz u jej pasa świadczył o czymś innym. Kruk wylądował na jej dłoni, a kobieta spojrzała na niego w skupieniu. Dopiero po chwili zauważyła Aeterveris i rzekła.- A co ty tu robisz dziecko? Nie należysz do tutejszych nimf, prawda? Przychodzisz spoza Bagna Zapomnianego Boga? Na pewno, znałam wszelkie istoty jakie żyły na tym bagnie...Och...Od wieków nie miałam wieści spoza bagna...Podejdź bliżej, nie bój się. Och...A gdzie moje maniery? Wybacz starej kobiecie. Jak jedyne towarzystwo na jakie można liczyć to jaszczuroludzie, to łatwo zapomnieć o manierach...Jestem Liircha z domu Gamedi, wielka magini Wężowej Twierdzy i członkini Zakonu Płonącego Miecza. A jak ciebie zwą dziecko?

Na szlaku, na bagnach

- Jak myślisz, ona zamierza napuścić nas na mieszkańców tej wioski? To kiepski pomysł, by stać tak na otwartym polu, jeśli mamy atakować. Dla łucznika jesteśmy teraz "jak na tacy". Po za tym, nie mam pewności, czy chcę atakować mieszkające tam istoty. Pomogliśmy kobiecie z dobrego serca, ale odwet to nie nasza sprawa - mówił spokojnym głosem, niczym mówca, który z dawna zaplanował sobie, co będzie mówił.
- Teraz za późno na wycofanie się...w cokolwiek żeśmy wdepnęli.- rzekła Ilmaxi, nerwowo przestępując z łapy na łapę.
- No to mamy impas - rzekł do Ilmaxi po czym wysunął się na przód grupy z ręką lekko opartą na rękojeści zdobionej szabli.
- Jak myślisz, co powinniśmy zrobić? - zapytał bardziej siebie, niż lamię. - Moim zdaniem powinniśmy pertraktować... Tylko nie wiem czy z jaszczuroludźmi, czy z tą kobietą.
- Wszystko jedno...- odparła lamia.- ...z kim. Stojąc w miejscu, marnujemy tylko czas. Z nią się nie dogadałeś spróbuj z jaszczurkami. Zajmij się wyjaśnianiem sprawy...z naszej trójki wyglądasz na najsł...na najbardziej pokojowego.
Gaalhil podszedł w kierunku jaszczuroludzi ze schowanym mieczem i z dłońmi w górze...Wiedział bowiem, że wszelkie potencjalnie agresywne gesty mogą sprowokować jaszczuroludzi do ataku.
Jeden z nich...największy. Rzekł łamanym kupieckim. - Wy obce...wy iść stąd...to ziemie Czarna Łuska...Nie ludzi. Wy odejść na ziemie ludzi.Według oceny Gaalhila stwory miały w swoich rękach wszelkie atuty, liczebność, lepszą pozycję zarówno do obrony jak i do ataku, znajomość terenu (śliskiego jak i niepewnego)...Zaś atutem trójki "najeźdźców" była tylko lamia.

Las na obrzeżu Hyalieonu

-Skąd ten gniew, ta wrogość? Dlaczego zaatakowałeś mnie i mojego towarzysza? Nie mogliśmy w żaden sposób zagrozić tobie ani twoim rodakom. -Gwaenhvyfar zwróciła się bezpośrednio do skrępowanego rycerza
-Po co ta nienawiść? Wszak jesteśmy elfami, jesteśmy z jednej krwi...- w jej głosie nie było śladu złości, tylko bezgraniczny smutek.
- Jednej krwi?- rzekł więzień spluwając w jej stronę.- To powiedz mi siostrzyczko krwi...Gdzie był twój lud, gdy moich przodków brutalnie mordowały hobgoblińskie hordy, gdzie był twój lud, gdy Eylewillers desperacko się broniło przed najazdem? Powiem ci gdzie...Siedzieli na swych zadkach w zaciszu swych lasów. Żadne elfie królestwo nie ruszyło nam na pomoc. Mylisz się suko...Nie ma między nami żadnej wspólnej krwi. Lud Tagosai znalazł sobie lepszą rodzinę.
- Powiadają, że elfy z Tagosai zawarły pakt z demonami i diabłami by odzyskać swe królestwo...I że płynie w nich demoniczna krew. Oczywiście, to tylko niesprawdzone plotki, jako że każdy kto wdarł się do ich królestwa by je potwierdzić lub im zaprzeczyć. Ginął obdzierany żywcem ze skóry. A potem jego zwłoki zawieszane były na drzewach granicznych Tagosai, jako przykład dla innych.- wtrącił gnom.
- A skąd ty to wiesz?- spytał Mordraghor.
- Służyłem Imperium Młota jako najemny mag...Stamtąd do granic Tagosai jest niedaleko. Widziałem drzewa obwieszone gnijącymi trupami hobgoblinów i nie tylko, jak owocami. Paskudny widok.- rzekł gnom.
- Nie powinniśmy tracić czasu...Lord Olorkion musi zostać jak najszybciej zawiadomiony. - rzekł Mourn Irrthalar wstając.
- W sumie to i nam się spieszy.- rzekł Mordraghor. - Prawda Akramedzie?
Akramed potwierdził słowa Mordraghora skinieniem głowy. Tak więc grupa pod przewodnictwem Mourna ruszyła do Enyalie.

Obrzeża Enyalie

Grupka magów pod wodzą bardki i tropiciela, z więźniem popędzanym przez krzyki Vilgitza wkrótce dotarła do obrzeży osady. Gdy tylko cała grupka zbliżyła się do osady , ukryciu dotąd wśród konarów drzew elficcy wojownicy i skryci wśród gęstych krzewów gnomi kusznicy otoczyli całą grupkę. Jeden z elfów rzekł.- Witajcie...Mourn, lady Gwaenhvyfar. Czekajcie tutaj i nie róbcie żadnych gwałtownych ruchów.
-Miła okolica, nie ma co.-rzekł Mac'Baeth.
- Cóż...rzeczywiście, ich zachowanie jest...dość...niecodzienne.- rzekł Mordraghor.
Po kilkunastu minutach przybył lord Olorkion w towarzystwie elficy o ostrych rysach twarzy, w długiej powłóczystej śnieżnobiałej szacie z wykutym z elektrum diademie ozdobionym drobnymi klejnotami.

Gwaen szybko zorientowała się, że tej kobiety, jak dotąd nie miała okazji zobaczyć w małej osadzie. Gdzie ona się skrywała podczas jej pobytu?
- Lady Gwaenhvyfar nie spodziewałem się ciebie ujrzeć tak szybko...- rzekł Olorkion. Zaś kobieta przymknęła oczy. Olorkion zaś zwrócił się do przewodnika.- Co się stało, Mourn?
- Panie, mam złe wieści...-rzekł przewodnik.- mamy więźnia z rasy Tagosai...Oni planują atak na nasze królestwo.
- Kolejne nieszczęście jakie nas dotyka w tym dniu.- rzekł poirytowanym tonem głosu Olorkion...Tymczasem towarzyszka elfa szepnęła mu coś na ucho. Olorkion skinął głową w odpowiedzi. Po czym zwrócił się do przybyszy.- Cóż, witajcie w Enyalie. Wybaczcie to, że gościnność z jakiej słynęła ta osada nie jest tak wielka jak kiedyś. Mourn, udaj się do kapłanek Kwiatowej Boginki. Więźnia...hmm...Na razie wtrącić do karceru. Zaś resztę gości zapraszam do siebie...Z wyjątkiem ciebie gnomie...Przykro mi, ale nie zostaniesz wpuszczony. Nie jesteś bowiem godzien zaufania. Dostarczone ci zostanie jadło, skromne co prawda...Ale nastały ciężkie czasy dla nas wszystkich.
- Rozumiem.- rzekł Mac'Baeth w odpowiedzi.

Phalenopsis, Koszary, Plac Apelowy

- Gedwar, uniżony sługa Krzewiciela Nadziei, w pełni się z tobą zgadza panie. Czemuż panowie tej cytadeli nie wydali stosownego dekretu? Na nic szlachcie zdadzą się oddziały, gdy horda przedrze się za mury. Może istnieje choć cień szans, że zmienią zdanie? Być może mógłbym jakoś zaradzić? Wycieńczony na nic nie zdam się na murach, muszę zaczerpnąć tchu. Chyba, że masz dla mnie inne rozkazy Panie. - rzekł w odpowiedzi Gedwar.
-Rzeczywiście, wyglądasz na zmęczonego.- odparł mistrz Lucian.- Jeśliś głodny, daj się do refekta...znaczy się do jadalni. Czasami zapominam, że nasz dom zakonny przepadł wraz z Dzielnicą Świątynną. Możesz też po prostu udać się na spoczynek.
Usiadł następnie na pobliskiej ławie i kontynuował. - Panów cytadeli nie obchodzi los miasta. Za murami zamku Arsiviusa jest dość sił i magii, by odeprzeć siły dziesięciokrotnie większe niż te, które nas oblegają...Ale wrota twierdzy Arsiviusa są zamknięte, a petenci, nawet z rady miejskiej, brutalnie przepędzani. Jest jeszcze trochę wojska w mieście...Są to siły porządkowe dzielnicy kupieckiej. Ale Wielka Rada Gildii do którą te prywatne siły porządkowe podlegają, wielokrotnie odmawiała oddania tych oddziałów do obrony miasta. Chyba wierzą, że te siły wystarczą by zniechęcić potwory do rabunku ich dzielnicy, gdy miasto padnie. Możesz spróbować ich przekonać, ale zaprawdę...Zmarnujesz tylko czas.

Dzielnica Rzemieślnicza ? okolice domu Turama ? zaułek?

O CO CI CHODZI?
"Jesteś tak głupi, czy tylko takiego udajesz? DOBRZE ŻE WIESZ, O CO MI CHODZI! ODPOWIEDŹ MASZ PRZED OCZAMI!"- usłyszał w myślach Beriand.
Lina się przesunęła w dół i szczury dobrały się do stóp elfa. Beriand wrzeszczał...krzyczał z bólu nie potrafiąc się opanować. Gdy drobne, acz ostre zęby gryzoni obgryzały jego stopy, kawałek po kawałku...Podkulenie nóg nic nie dało, lina obniżyła się bardziej.
Tymczasem przed Beriandem unosił się rapier...Obniżył wysokość, tak samo jak lina.
 
__________________
I don't really care what you're going to do. I'm GM not your nanny.

Ostatnio edytowane przez abishai : 28-03-2008 o 07:39.
abishai jest offline  
Stary 09-03-2008, 20:44   #600
 
Markus's Avatar
 
Reputacja: 1 Markus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znany
Bagna Zapomnianego Boga
“Zrujnowana twierdza”


Aeterveris powoli szła przed siebie, coraz głębiej zanurzając się w wszechogarniającej ciemności. Choć jej ruchy były pełne gracji, a kroki ciche, jak stąpanie kota, to i tak czuła się dziwnie bezbronna. Nawet dotyk zimnej rękojeści rapiera nie dodawał otuchy jak niegdyś. Tu w mroku była idealną ofiarą dla dowolnej istoty, która była zdolna widzieć w ciemnościach. A takich potworów w Tais z całą pewnością nie brakowało.

Labirynt murów działał na dziewczynę przytłaczająco. To nie były rozległe równiny, lasy pełne majestatycznych drzew, czy krystalicznie czyste jeziora. Na łonie natury Aeterveris czuła się wolna i swobodna. Tu ze wszystkich stron ograniczały ją sterty kamieni, blokując jej jedne drogi, a otwierając inne.

Dziewczyna podążała do przodu częściowo kierując się słuchem i odgłosem trzepotu skrzydeł, a częściowo nie odrywając lewej dłoni od zimnych kamieni. Dzięki temu wciąż mogła zachować pewne wyczucie swojego aktualnego położenia i tego dokąd zmierzała. No i co najważniejsze, gdyby ptak jej uciekł, zawsze mogła wrócić do punktu, w którym weszła do ruin.

Najwyraźniej jednak znalazła sobie odpowiedniego przewodnika. Ptak zdawał się ją prowadzić do jakiegoś miejsca, choć Aeterveris nie miała pojęcia dokąd. Ilekroć kobieta była pewna, że zgubiła zwierze, nagle z ciemności rozlegało się krakanie, które wskazywało kierunek dalszej wędrówki. I choć nawoływanie gawrona zdawało się nieść po całym bagnie, to Aeterveris zupełnie się tym nie przejmowała. Nie w tym momencie. Nawet gdyby gnolle dotarły aż tutaj, sporo czasu powinno im zabrać znalezienie drogi wśród ruin.

Co jakiś czas dłoń dziewczyny natrafiała na dziwne wypukłości w murze, które dość szybko Aeterveris nauczyła się rozpoznawać jako płaskorzeźby. Większość mijała nawet im się nie przyglądając, bo już po paru pierwszych miała dziwne wrażenie, że żołądek wywróci się jej na drugą stronę. Niemal zawsze przedstawiały dokładnie to samo. Motywy węży, tortur, składania ofiar z ludzi, a parokrotnie nawet stosunków pomiędzy ludźmi, a wężami. Aeterveris wolała nie próbować się domyśleć, co działo się tu przed wiekami.

Dopiero po dłuższej chwili wędrówki dłoń kobiety natrafiła na coś nietypowego. Materiał? Z całą pewnością coś nie będącego częścią ściany i znacznie bardziej miękkiego niż kamień. Na krótką chwilę Aeterveris zapomniała o swoim przewodniku i dalszej wędrówce. W ciemnościach nie mogła dostrzec zbyt wiele, ale wytężając wzrok w pewnym stopniu mogła odróżnić parę rzeczy. Dzięki dość dokładnej obserwacji dziewczyna zorientowała się, że w dłoni trzyma gobelin, znacznie nadszarpnięty przez czas. Wydawało jej się, że dostrzega sylwetkę mężczyzny opartego na jakimś przedmiocie, otoczonego jakby... łuną światła?. Wojownik opierał się chyba na mieczu, choć trudno było powiedzieć na pewno. U jego stóp leżało coś, co z początku Aeterveris wzięła za część krajobrazu, jakąś stertę kamieni, lub coś w tym rodzaju. Dopiero po chwili zrozumiała, że tak naprawdę jest to istota i choć kobieta nie mogła rozeznać szczegółów, była niemal pewna, że twórca tego dzieła starał się oddać jakąś okropną maszkarę. Może jakiegoś czarta? Wyglądało wiec na to, że gobelin przedstawiał jakiegoś herosa, który tryumfował nad pokonanym potworem, zapewne uosabiającym zło. Jednak co to robiło na ścianie pośród płaskorzeźb okrutnych mordów? Nijak Aeterveris nie mogła tego zrozumieć.

Kolejny raz donośne krakanie oznajmiło dziewczynie, że powinna ruszać. Jeszcze przez chwilę przyglądała się gobelinowi, ale nie mogąc dostrzec nic więcej ruszyła przed siebie. Parokrotnie jej dłoń natrafiała na stary materiał, z którego powstały dawne dzieła sztuki. Jednak już ani razu więcej dziewczyna nie zatrzymała się, a jedynie przez krótką chwilę spoglądała w kierunku malunków, gdy je mijała.

Tak cudownie przedstawieni rycerze walczący z siłami rodem z piekła, przyciągali uwagę zagubionej i zafascynowanej równocześnie dziewczyny. W końcu, pomimo panujących ciemności, Aeterveris dostrzegła, że wszystkich wojowników łączy ten sam znak. Symbol niemal od razu skojarzył się dziewczynie z dawno rozwiązanym Zakonem Płonącego Miecza. To wyjaśniałoby wiek tych ruin, które swoją drogą i tak zachowały się nadzwyczaj dobrze, jak na taki szmat czasu.

Aeterveris szła dalej, nieustannie nawoływana przez gawrona. Usilnie próbowała sobie przypomnieć wszystko o Zakonie, o dacie jego rozwiązania, czy legendarnych bitwach z nim związanych. Połączenie ciemności i nieuwagi, jak zwykle musiało zaowocować czymś szczególnie nieprzyjemnym.

Stopa kobiety zahaczyła o coś twardego, ale dziewczyna zorientowała się zbyt późno. Rozległ się trzask pękających kości, połączony z odgłosem gwałtownie wydychanego powietrza i łomotem padającego ciała. Gdyby nie ręce wystawione przed siebie, Aeterveris rozwaliłaby swój zgrabny nosek o kamienną podłogę. Na całe szczęście zamortyzować upadek rękoma, ratując się przed poobijaniem. Kobieta przez moment leżała jeszcze nieruchomo, w myślach przeklinając swoje niezdarstwo i nieuwagę. Dopiero po chwili zorientowała się, że ledwie chwilę temu słyszała dziwny trzask towarzyszący jej upadkowi. Lekko zaskoczona spróbowała poruszyć nogami, ale okazało się, że z nimi jest wszystko w porządku. Spojrzała wiec w dół, zastanawiając się o co się potknęła i dostrzegła... szczerbatą czaszkę, zdawałoby się, że wykrzywioną w parodii uśmiechu. Zapadło całkowite milczenie w czasie, którego Aeterveris nie mogła odwrócić oczu od pustych oczodołów. Miała dziwne, irracjonalne wrażenie, że czaszka śmieje się z jej zaskoczenia, podobnie zresztą, jak gawron, który znów zaczął wściekle krakać.

Większość kobiet już dawno uciekałaby z krzykiem, ale Aeterveris stanowczo się do nich nie zaliczała. Skoro był tu jeden trup, mogło ich też być więcej, a kobieta wolała nie zakłócać ich spokoju. Dość nasłuchała się historii o ludziach budujących domy na starych, zrujnowanych cmentarzach i kurhanach. Takie opowieści nigdy nie kończyły się dobrze, a Aeterveris nie chciałaby, żeby ktoś znalazł ją później w płytkim grobie i stwierdził, że została zakopana żywcem.

Powoli i ostrożnie podnosząc się na nogi, kobieta rzuciła ostre spojrzenie w kierunku ptaka. W myślach obiecała mu, że gdy tylko go dorwie, to mu wszystkie pióra z tyłka powyrywa za zafundowanie wycieczki do tej przeklętej nekropolii. Co prawda doskonale wiedział, że jej szanse na złapanie gawrona są właściwie żadne, a nawet gdyby się jej udało, to i tak nie zdobyłaby się na wyrządzenie mu jakiejkolwiek krzywdy. No, ale groźba, nawet jeżeli wypowiedziana tylko w myślach, zawsze nieco poprawiła samopoczucie.

Spotkanie z ciałem, a właściwie kośćmi człowieka, wywarło dość znaczne wrażenie na Aeterveris. Wszystko teraz zdawało się bardziej obce. Do tej pory dziewczyna myślała, że całe te bagna to jedno wielkie cmentarzysko. Teraz zrozumiała, że tak naprawdę dopiero weszła na obszar prawdziwej nekropoli. A ta myśl wcale nie dodała jej otuchy. W takim momencie, jak ten Aeterveris cieszyła się, że nie jest wróżbitką. Gdyby doznała wizji tej olbrzymiej bitwy, która musiała zniszczyć to miejsce, śmierci tych wszystkich istot, ludzi i nieludzi, ich cierpienia i strachu... wolała nawet o tym nie myśleć. Lepiej, żeby przeszłość pozostała przeszłością i już nigdy więcej się nie powtórzyła.


Bagna Zapomnianego Boga
“Ruiny świątyni Jaśniejącego


Przekraczając prób wielkiej, zrujnowanej katedry, Aeterveris nie była pewna, czy postępuje rozsądnie. Z jednej strony, wspaniała budowla rysująca się w ciemnościach, w dziwny sposób zdawała się przyciągać do siebie dziewczynę, z drugiej napawała lękiem, że to święte miejsce mogło zostać sprofanowane przez jakiś czarci pomiot. Jednak pomimo obaw, Aeterveris ostatecznie zdecydowała się wejść do środka. W końcu to tam wleciał ptak, a jej nie pozostało nic innego, jak podążać za nim i ufać we własne szczęście.

Olbrzymie kamienne filary podtrzymywały to co pozostało z katedry, przypominając ramiona gigantów wyciągające się z ziemi ku niebu. Słabe światło, którego źródła Aeterveris nie potrafiła się domyślić, wpadało przez kopułę budowli, oświetlając liczne groby. Kamienne płyty zdobiły wizerunki znamienitych rycerzy, którzy kroczyli po tych ziemiach przed wiekami. W oczach Aeterveris zdawali się jedynie spać w oczekiwaniu na promienie nowego dnia. W całej budowli panowała nienaturalna cisza, pełna wyczekiwania, jakby zaraz miało się coś stać. Coś ważnego i doniosłego.

Aeterveris powoli ruszyła do przodu, w całkowitej ciszy tak, by nie zakłócić spokoju bohaterów. Starannie unikała wszystkich grobów, tak by swym dotykiem nie skazić tego świętego miejsca. Choć kobieta nie była zbyt religijna, to wręcz czuła, jak nastrój tego miejsca wypełnia każdą cząsteczkę jej duszy, napełniając ją spokojem i dziwnym uczuciem... uczuciem, którego nigdy nie doznała i nie potrafiła zrozumieć. Było to dla niej coś nowego. Czy tak czuł się jej ukochany, gdy oddawał część swojemu bogu? Czy to właśnie była ta mistyczna siła, którą śmiertelnicy nazywali wiarą?

I wtedy właśnie dostrzegła ją. Stała pośród tych wszystkich grobów, sama cicha i nieruchoma, niczym posąg. Długa, szara szata, siwe włosy, zmarszczki, wszystko to dodawało jej powagi i wieku. Oparta o kostur trzymany w jednej ręce, z półprzymkniętymi powiekami zdawała się bezbronną staruszką, którą nawet leciutki wietrzyk mógłby powalić na ziemie. A jednak było w niej coś niesamowitego, zupełnie jak w tym starożytnym miejscu. Starożytnym? Czy ta kobieta też zasługiwała na to miano?

Wtedy znowu rozległ się trzepot skrzydeł i gawron zleciał na wolną rękę starej kobiety. Aeterveris nerwowo oblizała wargi nie do końca wiedząc co powinna zrobić. Ostatecznie ruszyła w kierunku staruszki, z rapierem w ręku. Jednak broń już chwilę po tym znalazła się w pochwie, ponieważ dziewczyna dostrzegła ledwo widoczny symbol na czole staruszki. Nikt kto nosił znak Jaśniejącego nie mógł być zły.

Gdy Aeterveris znalazła się zaledwie kilkanaście kroków od kobiety, staruszka przeniosła spojrzenie na nowoprzybyłą. Zanim młoda dziewczyna zdążyła cokolwiek zrobić, staruszka odezwała się, a jej głos pomimo wieku brzmiał pewnie i donośnie. Choć może to tylko przez wielkość budowli taki się wydawał?

- A co ty tu robisz dziecko? Nie należysz do tutejszych nimf, prawda? Przychodzisz spoza Bagna Zapomnianego Boga? Na pewno, znałam wszelkie istoty jakie żyły na tym bagnie...Och...Od wieków nie miałam wieści spoza bagna...Podejdź bliżej, nie bój się. Och...A gdzie moje maniery? Wybacz starej kobiecie. Jak jedyne towarzystwo na jakie można liczyć to jaszczuroludzie, to łatwo zapomnieć o manierach...Jestem Liircha z domu Gamedi, wielka magini Wężowej Twierdzy i członkini Zakonu Płonącego Miecza. A jak ciebie zwą dziecko?

Pierwszy raz od bardzo dawna Aeterveris nie wiedziała co powiedzieć. Tyle dni, a może nawet tygodni, bez kogokolwiek do kogo mogłaby się odezwać, a teraz nie potrafiła wydusić z siebie słowa. W końcu jednak Aeterveris zdobyła się na odwagę i podeszła do staruszki. Zaskoczył ją zapach, który wtedy wyczuła. Jakby stare księgi, które przez wiele lat kurzyły się bibliotece, a teraz ktoś zechciał je na nowo otworzyć. Był to zapach starości. Nimfa skłoniła się przed kobietą, nie dlatego, że tak wypadało, bo Aeterveris nie przejmowała się zasadami śmiertelników, lecz dlatego, że czuła prawdziwy szacunek do tej wiekowej kobiety, której oczy musiały tak wiele zobaczyć.

- Witaj pani, jestem Aeterveris. Po prostu Aeterveris.- dziewczyna w duchu sama się okrzyczała za tak niezręczne powitanie- Ja... ja nie jestem jedną z tutejszych nimf. Ja, chyba w ogóle nie jestem już nimfą. Zbyt wiele czasu spędziłam wśród ludzi, zbyt wiele siebie oddałam im i zbyt wiele od nich przyjęłam, by móc powiedzieć, że wciąż jestem częścią mojego ludu.

Aeterveris znowu zamilkła. Tym razem nie dlatego, że nie wiedziała, co ma powiedzieć. Wiedziała bardzo dobrze, tylko nie miała pojęcia jak. W końcu znalazła kogoś żywego, kto nie życzył jej śmierci. W końcu ktoś z kim mogła porozmawiać, kogo mogła poprosić o pomoc. Ale wciąż pamiętała o ścigających ją gnollach. Nie wiedział, czy zdołała ich zgubić, czy może dalej byli na jej tropie, ale i tak nie mogła ukrywać przed staruszką, że ściga ją banda istot uważanych za najzdolniejszych tropicieli na całym Tais.

- Przybyłam tu właściwie nie z własnej woli. Wiele dni temu, gdzieś poza bagnami rozegrała się bitwa, w której i ja brałam udział. Stałam po stronie prostych istot, które chciały tylko znaleźć nowy dom, a naprzeciw nas stała armia, która chciała im odebrać wszystko, co jeszcze mieli. W czasie bitwy zabiłam dowódcę oddziału gnolli, którego towarzysze uważali za wybrańca ich mrocznego boga. Od tamtej pory uciekam przed nimi, zapuściłam się tu na bagna licząc, że łatwiej ich zgubie, że nie ośmielą się za mną pójść. Niestety, ale pomyliłam się. Najpewniej wciąż idą moim śladami i choć zdołałam uśmiercić jeszcze trójkę z nich, sześciu wciąż pragnie mojej krwi. Obawiam się pani, że trafią wkrótce również tutaj. Nie chcę narażać ani ciebie, ani tego miejsca, dlatego mam tylko jedną prośbę, poczym opuszczę to miejsce... oczywiście, jeżeli zechcesz mnie wysłuchać.
 

Ostatnio edytowane przez Markus : 10-03-2008 o 16:07.
Markus jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 11:30.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172