Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 07-03-2008, 22:43   #176
Markus
 
Markus's Avatar
 
Reputacja: 1 Markus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znanyMarkus wkrótce będzie znany
Kolejne krople deszczu spadały z nieba, by rozbić się o drewniany dach powozu. Miarowy stuk, wywoływany kolejnymi uderzeniami, wprowadzał w melancholijny, senny nastrój. Gdyby nie męskie głosy, donośnie przeklinające na czym to świat stoi, można by usnąć ukołysanym przez muzykę spadających kropel i odległe cykanie owadów, nieśmiało wychodzących ze swych kryjówek. Najgorsza cześć burzy minęła, a oddalające się gromy świadczyły, że już wkrótce nie pozostanie po niej prawie żaden ślad.

Prawie... za wyjątkiem rozmokłej, błotnistej drogi, cholernych gałęzi pourywanych przez wiatr i kilku równie „nieistotnych” szczegółów. Wyglądało na to, że wszystko, włącznie z samą naturą, próbowało zatrzymać powóz przed dotarciem do celu. A trzeba był przyznać, że Matka Ziemia jest niezwykle skuteczna w realizacji swych zamierzeń. Koła powozu zaryły się w błoto tak głęboko, że głębiej już chyba nie mogły.

Cienki listek ugiął się pod ciężarem wody i pojedyncza kropla powoli spłynęła po zielonej blaszce. Na chwilę jeszcze zatrzymała się na ostrym czubku liścia, jakby zbierając siły przed samobójczym skokiem w dół. W końcu jednak prawa fizyki zatryumfowały i kropla rozpoczęła swój, niezmiernie krótki lot.

Obojętne spojrzenie ciemnoniebieskich oczu śledziło jej ruch, aż do momentu, gdy rozbiła się o ziemie. Siedzący w powozie młodzieniec westchnął cicho, zupełnie jakby śmierć kropli była czymś strasznym i bolesnym. Głowa ciężko opadła na dłoń, wzrok znieruchomiał skierowany na jeden, odległy punkt. W połączeniu z nieruchomą sylwetką, sprawiało to wrażenie, że w powozie zasiada nie człowiek z krwi i kości, lecz posąg o martwych, nieruchomych rysach.

Wydawało się, że ta scena potrwa całą wieczność, że dopiero anielskie trąby wzywające na Sąd Ostateczny, zdołają wyrwać młodzieńca ze szponów jego myśli. Jednak zamiast końca świata wystarczyło, że do drzwi powozu zbliżył się rosły mężczyzna o nabiegłych krwią oczach i parodniowym zaroście. Prosta zbroja i miecz przyczepiony do pasa zdradzały zajęcie jakim trudził się na co dzień. Przemoknięte włosy lepiły mu się do czoła, a po karku spływały ostatnie krople wody spadające zarówno z drzew, jak i z nieba.

Młodzieniec spojrzał na przybyłego nieobecnym wzrokiem. Przez moment w jego oczach widać było zaskoczenie i niezrozumienie, jak u człowieka, którego gwałtownie wyrwano ze snu. Jednak była to zaledwie krótka chwila, niewiele większa niż jedno mgnienie oka, a zaraz po niej spojrzenie arystokraty odzyskało przenikliwość i głębie.

- Panie, nie możemy wyciągnąć powozu. Za głęboko zapadł się w błoto.
- Ech... Pięknie. Próbowaliście przywiązać pozostałe konie?
- Tak panie, ale dla zwierząt za ślisko jest.


Siemowit ponownie westchnął i przeniósł spojrzenie na cichą sylwetkę, która wraz z nim dzieliła powóz. Jednak Salwador, jak zwykle pogrążony był w bezdźwięcznej modlitwie, a jego palce to puszczały, to chwytały kolejne koraliki, zupełnie jakby zakonnik nieustannie odmawiał różaniec. Młodzieniec wiedząc, że nie otrzyma rady od cichego towarzysza i opiekuna, ponownie odwrócił się w kierunku rozmówcy.

- A zatem przygotuj dwa konie. Ja i Salwador pojedziemy sami, a wy postaracie się wyciągnąć powóz. Później przywieziecie moje rzeczy do Narcyzowa i przekażecie służbie, by przeniosła je do mojego pokoju. Gdy już się z tym uporacie, pojedziecie do mojego ojca z wiadomością o moim bezpiecznym dotarciu do celu. I... I przekażcie mu przy okazji, że planuje zostać w Narcyzowie przez parę dni.
- Jak rozkażesz panie. Ilu ludzi mam pozostawić jako twoją ochronę?
- Żadnego.
- Słucham?! Ale...


Zarówno po głosie mężczyzny, jak i po jego nagle pobladłej twarzy, od razu widać było, że uważa rozkaz swojego pana za szaleństwo. Tym bardziej, że ojciec Siemowita wydał zupełnie inne polecenia. Zanim jednak człowiek zdążył dokończyć swój protest, Siemowit uniósł dłoń, tym jednym gestem nakazując mu milczenie.

- Nie ma żadnego „ale”. Tak postanowiłem i tak będzie.
- Panie, twój ojciec każe mnie żywcem obdzierać ze skóry, jak coś ci się stanie.
- Mojego ojca tu niema. Za to ja jestem. Zrobisz tak, jak ci rozkazałem i żadnej dyskusji.
- Ale...
- Czy ty masz problemy z uszami? Może mam kazać, żeby ci je przeczyszczono gorącym woskiem?
- Nie, panie. Wybacz.
- A zatem świetnie. Niech przygotują dwa konie, ja i Salwador wyruszamy natychmiast.


Wkrótce dowódca niewielkiego oddziału, całkowicie bezsilnie obserwował jak dwójka wędrowców oddala się w kierunku grodu. Jeden uzbrojony w pojedynczy kwiat róży, a drugi w różaniec. Marna obrona. Dowódca wiedział, że będzie miał olbrzymie kłopoty ze względu na wypuszczenie książęcego syna samopas, jedynie z jakimś niemym zakonnikiem, który zapewne nawet nie wie, jak się trzyma miecz. Mężczyzna ostatni raz szpetnie przeklął, poczym wydał rozkazy. Wkrótce cały oddział zabrał się za wyciąganie powozu.

***

Odgłos kroków odbijał się w pustym, kamiennym korytarzu, ale i tak nikt nie miał okazji go usłyszeć. Większość osób była zbyt zajęta ucztowaniem, biesiadowaniem i tańcami, czy jak w przypadku niektórych, intrygami, żeby przejmować się nowymi gośćmi. W końcu od czegoś w Narcyzowie byli strażnicy.

Siemowit szedł spokojnym, pełnym gracji krokiem, z delikatnym uśmiechem i bystrym spojrzeniem, które zdawało się pochłaniać wszystko dookoła. Już sam stój młodego mężczyzny przekonał dwójkę wartowników, że nie mają do czynienia z jakimś chłopem, którym można od tak pomiatać. I właśnie dlatego, oboje bez słowa rozsunęli się przed nowym gościem, równocześnie otwierając masywne drzwi.

Młody mężczyzna śmiało przekroczył próg, doskonale słysząc, że bal musiał się rozpocząć już dawno. No cóż... nie wypadało się spóźniać i to jeszcze tak znacznie, ale Siemowita jakoś nie specjalnie jego własne spóźnienie martwiło. Zawsze mógł powiedzieć, że zatrzymała go niedawna burza, co swoją drogą byłoby zgodne z prawdą.

Jednak przekraczając próg sali, młodzieniec nie spodziewał się tak gwałtownej zmiany oświetlenia. Po przejściu z korytarza otulonego przyjemnym półmrokiem, jasne światło na chwile go oślepiło. Odruchowo zasłaniając dłonią oczy, mężczyzna przeszedł parę kroków w głąb pomieszczenia i zatrzymał się na szczycie schodów prowadzących w dół. Gdy w końcu jego zmysły wróciły do normy, z zadowoleniem stwierdził, że jego wejście nie przyciągnęło prawie niczyjej uwagi. Siemowit korzystając więc z okazji, ruszył przed siebie, zanim ktokolwiek miał możliwość, by krzykiem oznajmić jego przybycie. Mężczyzna nigdy nie rozumiał po co zatrudniać ludzi, których głównym obowiązkiem było wywrzaskiwanie imion i tytułów co znamienitszych gości.

Z wesołym uśmiechem na twarzy, kłaniając się co ważniejszym lub starszym osobą, Siemowit powoli brnął przez zgromadzony tłum. W przeciwieństwie do niego Salwador zdawał się nie mieć takich problemów, jak zwykle w całkowitym milczeniu, właściwie nie zauważany przez nikogo, podążał za swoim panem.

W końcu Siemowit zdołał odnaleźć miejsca, które powinna zajmować para gospodarzy. Bądź, co bądź, wypadało złożyć pokłon panu i pani grodu, i choć prezent dla nich został wraz z resztą rzeczy w powozie, to i tak Siemowit nie miał wątpliwości, że nawet bez niego, zostanie przyjęty ze sławną gościnnością. Nie widząc jednak książęcej pary, Siemowit poczuł się trochę zawiedziony. Szczególnie ze względu na księżną. Mężczyzna nie marzył o niczym innym, tylko o zobaczeniu jej twarzy. Zapewne byłaby z pozoru obojętna, może nawet zimna, ale w jej oczach... w jej oczach widać byłoby wszystko. Całe zaskoczenie, całe niedowierzanie. Tak właśnie wyobrażał sobie to spotkanie Siemowit, ale najwyraźniej musiał z tym jeszcze poczekać.

- Znajdź Lorianne przyjacielu.

Szept młodzieńca był zbyt cichy, żeby ktokolwiek mógł go usłyszeć. A jednak Salwador znieruchomiał jakby nasłuchując, by po chwili ruszyć przed siebie i bez większego trudu zniknąć w tłumie. Tymczasem Siemowit zajął najbliższe wolne miejsce i rozpoczął obserwacje tłumu. Oficjalnie przyjechał tu znaleźć żonę, warto wiec było chociaż zachować pozory.

Większość kobiet przebywających na balu należała do grupy, którą Siemowit nazywał „przeciętną”. Nie miały w sobie nic, co przyciągnęłoby uwagę młodego arystokraty. Brak im było prawdziwych... barw? Wszystkie takie same, szare i nudne. Do przesady przywiązane do zasady wpojonych im przez rodziców, posłuszne w każdym calu, skromnie spuszczające wzrok ilekroć jakiś mężczyzna na nie spojrzał. Jak ktoś taki mógł się wydawać interesujący? Siemowit miał już dość tych grzecznych, wspaniale ułożonych damulek. Wiele takich stanęło na jego życiowej drodze i już dawno zdążyły mu się przejeść. Zarówno w przenośni, jak i dosłownie. Tym razem poszukiwał odmiany, ale czy miał szanse jej znalezienia? Szczerze w to wątpił.

Dopiero po paru minutach cichej obserwacji, jego spojrzenie padło na interesującą kobietę albo raczej dziewczynę. Była jeszcze bardzo młoda, wciąż świeża, jak dopiero zerwana róża. Nawet z tak znacznej odległości, Siemowit wręcz był pewien, że czuje pod swoją dłonią dotyk jej jedwabistej, bladej skóry i...

- Słyszał szanowny pan o tym wypadku na wieży?

Gwałtownie oderwany od przyjemnych doznać Siemowit odwrócił się w kierunku mówiącego, z mieszaniną zdezorientowania i gniewu, że ktoś ośmielił się przerwać jego sen na jawie. A owym kimś, był gruby mężczyzna, którego wielki zad ledwo mieścił się na jednym miejscu. Kępki siwiejących włosów stanowiły resztki z dawnej fryzury, a Siemowit wręcz mógł się założyć, że mężczyzna jest szczególnie uczulony na ich punkcie. Wielkie wargi, małe świńskie oczka i wielka gęba dopełniały obrazu odczłowieczenia osoby, która miała zbyt dużo pieniędzy, a zbyt mało wyższych potrzeb.

Pomimo lekkiej irytacji jaką odczuwał Siemowit względem mężczyzny, przypominającego świnie chodzącą na tylnych racicach, młody mężczyzna postarał się, żeby jego głos brzmiał przyjaźnie.

- Słucham? Proszę mi wybaczyć, ale jestem trochę rozkojarzony i nie dosłyszałem pytania.
- Pytałem, czy słyszał szanowny pan o wypadku na wieży? Ponoć Arcybiskup spadł.
- Arcybiskup?
- Arcybiskup, sam we własnej osobie. Niektórzy powiadają, że ktoś mu pomógł. Bo, co niby tak wysoki dostojnik kościelny miał robić na wieży?
- Może oglądał gwiazdy?
- Ha! Gwiazdy powiada pan? A to dobre. Ja panu mówię, że coś tu je...
- Tak, tak. Z całą pewnością ma pan rację. A teraz proszę mi wybaczyć, ale muszę jeszcze znaleźć przyjaciela.


Nie czekając na odpowiedź staruszka i dalszą część opowieści o straszliwym spisku uknutym przeciw arcybiskupowi, Siemowit wstał od stołu i ruszył w tłum. Spojrzeniem próbował wyłapać dziewczynę, którą dostrzegł przed tym, jak ten pijus ośmielił się do niego zagadać. Najwyraźniej jednak szczęście wciąż nie sprzyjało Siemowitowi, ponieważ piękna niewiasta znikła bez śladu.

Zanim młodzieniec zdążył ruszyć pośród pozostałych gości w poszukiwaniu dziewczyny, tuż u jego boku zjawił się Salwador. Siemowit zbyt dobrze znał towarzysza, by być zaskoczonym jego nagłym pojawieniem. Nie potrzebne też były słowa. Gdyby zakonnik zdołał znaleźć księżną już prowadziłby towarzysza wprost do niej. A skoro Salwador nie zdołał odnaleźć Lorianny, to mogło oznaczać tylko jedno. Księżna musiała być w innej części zamku.

- Dobrze przyjacielu. Będziemy musieli skorzystać z innych środków.

Siemowit ruszył w kierunku wyjścia z sali, momentalnie zapominając o pięknej dziewczynie. Miał teraz ważniejszy cel.

***

Siemowit nawet nie przyglądał się komnacie, do której przyprowadził go jeden ze służących. Nie zaszczycił spojrzeniem żadnej części umeblowania, tylko od razu podszedł do okna. Ciemnoniebieskie oczy ze spokojem obserwowały okolice okrytą przez noc. W słabym świetle księżyca, z trudem przebijającym się przez gęste chmury, niewiele było widać. I tak może było lepiej.

- Dopilnowałeś, żeby nikt nam nie przeszkadzał?

Oczywiście żadna odpowiedź nie padła z ust zakonnika, który klęczał gdzieś w ciemnościach za plecami Siemowita, oddając się niemej modlitwie. Pomimo to młodzieniec wiedział, że jego towarzysz o wszystko zadbał. Jak zwykle, od samego początku ich znajomości.

Siemowit oparł się jedną ręką o ścianę, czując na swojej dłoni przyjemne zimno kamienia. Lekki wietrzyk muskał twarz młodzieńca, przyjemnie chłodząc i orzeźwiając. Druga dłoń, zaciśnięta na czerwonej róży, powoli uniosła się w górę, przybliżając kwiat do twarzy mężczyzny. Siemowit czuł, jak cudowny, słodki zapach otula jego zmysły subtelną mgiełką rozkoszy. Powieki mężczyzny opadły, gdy ten wrócił wspomnieniami w odległą przeszłość. Czarne włosy, na których tańczyły promienie księżyca, i ich wspaniały zapach. Ciemne oczy, niczym bezdenne otchłanie. Czuł jak spada w nie, jak leci w dół, ku swojej zgubie, jednak nawet nie starał się bronić. To były tylko wspomnienia, wspomnienia, które nie mogą wyrządzić mu krzywdy. Jej czerwone, pełne usta, ułożone w delikatnym uśmiechu... Widział ją... Widział ją pod swoimi zamkniętymi powiekami, jakby stała tuż przed nim, na wyciągnięcie ręki. Uśmiechnął się... z pomiędzy rozchylonych warg na wolność wyrwał się najcichszy szept, niczym najlżejszy podmuch wiatru.

- Veni, veni, venias. [Prezencja: Wezwanie]
 

Ostatnio edytowane przez Markus : 09-03-2008 o 14:13.
Markus jest offline