Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 15-03-2008, 18:16   #19
rudaad
 
rudaad's Avatar
 
Reputacja: 1 rudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputację
Quennie Richardyne

Ciepłe, opiekuńcze, silne ramiona otuliły zmarniałe ciało owinięte w jedwabie, uniosły do góry i przeniosły 25 metrów dalej do specjalnie przygotowanego posłania w głębi ogromnego wozu... Ogromnego, czarnego wozu pochłoniętego przez opary nowojorskiej nocy. Następnie te same ramiona nakryły śpiącą kobietę, kurtką mundurową posterunku, która należała... do niej samej... Kurtka była ciężka, obwieszona, prócz pagonów również licznymi odznaczeniami za odwagę i poświęcenie na linii frontu.
Ciche kroki, szeptane rozmowy, szybkie ruchy, wszystko to tonące w fali prawie, że namacalnego mroku, świadczyło o pośpiechu i zdenerwowaniu obu ludzi, którzy czas snu poświęcili na ostatnie przygotowania do wspólnego wyjazdu... Jednak, nie odbierali go temu słabemu ciału, umęczonej duszy, będącej bezpośrednim powodem nocnego zamieszania.

Pierwsze promienie świtania przebijające się przez tumany smogu pokrywające wszystko, co mogłoby dalej, niż na 10 metrów zobaczyć ludzkie oko powoli docierały do kabiny kierowcy czarnej limuzyny, która sunęła bezgłośnie przez pogrążone jeszcze w ostatnich chwilach złudnego bezpieczeństwa, śpiące miasto. Owe promienie, nie przebijały się przez przyciemniane szyby reszty wozu w którym znajdowała się sypialnia... Nie przebijały się tak samo, jak chwile wcześniej potężne jarzeniówki zamontowane w warsztacie przy Long Street z którego auto wyjechało.

Gdy nocne zaciemnienie miejskiego świata zastąpiło przytłumione światło niemogące przedostać się do świadomości mieszkańców owej rzeczywistości, 12-to metrowy hummer H2 stał już na starcie największego rajdu powojennego świata - "Cannonball"... Mijały godziny, z pośród których jaźń chorej zarejestrowała w pamięci tylko kilka urwanych chwil - cichy oddech nad swoją twarzą, zatroskane westchnienie, delikatne dotknięcie jej policzka...

W momencie w którym dla reszty uczestników tego niecodziennego wydarzenia rozpoczął się dzień, a silniki, wydechy, zestawy stereo i nieśmiertelne klaksony oznajmiły owe. Dwóch zupełnie odmiennych od siebie mężczyzn, nie było już w stanie uchronić śpiącego ducha swojego domu na kółkach przed zgiełkiem z zewnątrz. Queenie otworzyła zmęczone oczy i potoczyła nieobecnym wzrokiem po miejscu w którym na pewno nie powinno jej być.

***

- Zapraszam panią...

Tylne drzwi wozu otworzyły się , a w nich stanął prawie dwumetrowy, krótko ścięty brunet zgięty w ukłonie, który zupełnie nie pasował do uśmiechu goszczącego na jego twarzy, ani do postury osobnika. Podjął kruchą towarzyszkę pod ramię i wyprowadził z limuzyny. Mogła napawać śmiechem ta idąca wspólnie para zupełnie pozornie od siebie różnych ludzi, jednak, nikomu nie przyszło by na myśl, aby otwarcie prezentować swoją radość. Dwumetrowy kolos, ubrany w bojówki moro i złachaną bluzę mundurową z przepaską zasłaniającą pagony mówiące o stopniu i doświadczeniu każdego żołnierza, w ogromnych wojskowych buciorach potrafił wzbudzić respekt w postronnym i nawet najbardziej hardym widzu. Prowadził drobną, niezwykle bladą, kobietę w purpurowej jedwabnej szacie podobnej do japońskiego kimona, z herbem rodowym na rękawie jakiegoś ogromnego właściciela ziemskiego z Apallachów. Niektórym teksańczykom owy herb mógł się kojarzyć z wielkimi transportami niewolników z ziemi szlacheckiej do ich stanu, którzy zasilali nie jedną plantacje. Na lekko drżących z wysiłku ramionach kobiety dumnie prezentowała się zarzucona ciężka od odznaczeń kurtka posterunku ze stopniem kapitana na pagonie. Dama poruszała się w sposób, który nie zostawiał miejsca na wątpliwości związane z miejscem jej urodzenia. Każdy krok, aż opływał dumą i majestatem, do tego stopnia, iż pomimo strachu znalazło się kilka par oczu skłonnych posłać w stronę kobiety nienawistne spojrzenie. "Pieprzona klasa panująca w swoich zasranych, małych, śmiesznych Apallachach." Zaś asekurujący ją gigant, poruszał się niedbale, jednak bardzo dbając o swoją partnerkę. Prowadzili cichą, widać dla obojga bardzo przyjemną rozmowę, gdyż uśmiechali się i promienieli, pomimo widocznego zmęczenia obojga. U mężczyzny raczej psychicznego niż fizycznego, u kobiety zaś pochodzącego najprawdopodobniej z każdego możliwego źródła. Do kogoś kto miał możliwość znacznie się zbliżyć do pary doszłaby pewnie część następującej rozmowy, choć nie mam pojęcia co by ona kogo zainteresowała:

-W Detroid, tak jak mówiliśmy możesz zostać w domu Gustava, ma'am. Nie musisz jechać z nami przez całe stany. Nie ma takiej potrzeby...

-Shemme, Shemme, Shemme dlaczego ja czuję smutek w twoim głosie, gdy wypowiadasz te słowa? Nie możecie mi z Gustavem niczego nakazać, ani niczego zakazać... Ja wiem co chcę robić w życiu, ty też wiesz... Z tym, że nie wierzysz już, że mi się uda...

-Daj spokój, kapitanie. Wierzę w Ciebie, choć na prawdę wolałbym uniknąć ceny, którą za tę wiarę, sama płacisz... Spójrz lepiej na nijakie towarzystwo w którym jedziemy.

-Tak, śmieszni niektórzy z tych ludzi, nie sądzisz? Mają tyle nadziei, jednak brak im tak wielu rzeczy... I to zazwyczaj według nich samych.

-Nie ma co się dziwić, ten wyścig, może przynieść przecież sławę, pieniądze i sporo radochy niektórym z tych zapaleńców. Ten tam przylizany z boku, koleś wygląda jakby mu miał ze spodni wyskoczyć na widok, tej panienki na przeciwko.

-Za to Gustav, chyba nie bardzo się przejął zachętą, którą mu podesłała. Jednak wydaje się bardziej zainteresowany tymi którzy zazdroszczą mu sytuacji w której został postawiony. Wiesz, nie poznaje brata, jak wyjeżdżałam był jeszcze taki mały... Zadziorny gówniarz, a zobacz co z niego wyrosło?

-Zadziorny, mówisz? Mogę cię zapewnić, że w tej kwestii niewiele się zmienił... Zero szacunku dla starszych.


Zaśmiali się wspólnie- Shemme tubalnym śmiechem, słyszalnym pewnie na drugim końcu szeregu samobójców szykujących się do startu w Cannonball, zaś Queenie przytłumionym, delikatnym śmiechem troszkę zbyt obdartym z radości. Ruszyli dalej wzdłuż swojego wozu spokojnym, powolnym, typowo spacerowym krokiem, jakby zupełnie nie otaczała ich zgraja napaleńców, którzy za samą twarz i sposób bycia ich oboje obdarli by ich ze skóry, a przynajmniej rozsmarowali na maskach swoich huczących zabawek. Widać już było zmęczenie na twarzy kobiety, gdy dotarli do rozpartego na masce, "młokosa", którego wzrok mógł by się mierzyć ze spojrzeniem śmierci.

-Jak tam dzieciaki?

Po tym haśle wszyscy troje wybuchli śmiechem, gdyż nie sposób było zareagować inaczej, widząc w osobie młodszego ukochanego brata, tego chytrego, wrednego skurwysyna za którego go wszyscy mają.

- Nawet nieźle, choć mogło by być mniej hałasu i ładniejsze twarze w okół, ale cóż począć, w domu nie jesteśmy.

-No ryje są tu raczej krzywe, ale widzieliście tą laskę? Mam wrażenie, że narobi niezłego zamieszania.

-Wiesz, mam całkiem podobne. Patrząc zwłaszcza czym i z kim jedzie.

-No nie? Zwłaszcza tego gogusia z Detro i jego ekipy. No i wąsala i melonika z od niej.

-Panowie, nie panikujcie. Kobiece wdzięki, za moich czasów potrafiły zdziałać jeszcze więcej, a jednak miał kto dalej walczyć.

-Nie wiem, co było u ciebie siostra. Ale ta babka, to nie ty. To nie jest front. A ci goście to na pewno nie żołnierze.

- I właśnie dlatego nie do żyją końca wyścigu.

-He...


Znaczący uśmiech pojawił się na twarzy członka hummerowskiej ekipy. Zaś Queenie spojrzała na obie "knujki" z mieszanką rozbawiania i nieznaczącej nagany. "Jak dzieci... Jak zawsze... "

- Gustavie, przejęcie transportu na trasie umówione i przygotowane?

Pierwsza część odpowiedzi przeznaczonej tylko dla ucha Sean'a wyraziła się w morderczym spojrzeniu wbitym w jakiś punkt na szyi przeciwnika.

-Te? Myślałem, że tę kwestię mamy już za sobą...

-Jasne, Gusta... Gus.

-Wsiadaj Sheemeee... Załatwione.


Wiadome było dla obu, że sprawa transportu jest poważna i musi być załatwiona na tyle perfekcyjnie, aby nie tracić czasu w wyścigu. Sean odprowadził Queenie, aktualnie zajętą porównywaniem możliwości bojowych gigamuta i wozu pancernego do którego wsiadła "zalotniczka brata". Gdy Shemme ujął ją pod ramię i podprowadził do drzwi, nie była już w stanie sama wejść do wozu. Nie słyszała, a może nie chciała słyszeć o sprawie "transportu" z Vegas, który dzięki firmie kurierskiej jej brata, mieli zaraz za NY odebrać"...
Przy samych drzwiach, jej opiekun zdjął z niej kurtkę, która widać ciążyła jej tak samo jak własne ciało i przerzuciwszy sobie ją przez jedną rękę i trzymając drugą Queenie w pasie wszedł do wozu. Rzucił kurtkę i schyliwszy się podniósł delikatnie kobietę i zaniósł mimo jej cichego protestu na miejsce w którym miała spędzić prawie całą drogę do Detroit.

-Przepraszam, nie powinienem był cię tak męczyć ma'am. Wiem, że nie masz na wiele siły, ale muszę powiedzieć, że zmieniłaś się przez te cztery lata, które się nie widzieliśmy. Teraz jest już jednak lepiej.

Popatrzył na nią zbolałym wzrokiem i tłamsząc w sobie myśl o tym, że świat w który tak bardzo wierzy jest nieprawdziwy... Wstał na chwile, by przynieść jej kurtkę, która była jedynym możliwym do zniesienia, prócz jego twarzy, wspomnieniem dawnych dni. Złożył je starannie na fotelu obok łóżka kobity i delikatnie pogłaskawszy ją po włosach ruszył do kabiny kierowcy.

Queenie, wiedziała co się z nią dzieje, jednak nie mogła wiele na to poradzić. Sił na cokolwiek brakowało jej już od dawna, jednak sił na znoszenie tych zawiedzionych spojrzeń dwóch z trzech najbliższych jej na świecie mężczyzn nie miała już całkowicie. Gdy tylko drzwi do kabiny kierowcy zamknęły się za Sean'em zanurzyła twarz w rękawie szaty i otarła rodowych herbem napływające jej do oczu łzy.

W tym samym czasie, Shemme rozsiadł się wygodnie w fotelu pasażera w szoferce limuzyny i popatrzył zmęczonym wzrokiem na Gus'a.

-No co stary? Skończy się mówka i jedziemy ?

-Mhm...


Przez chwile siedzieli w milczeniu, wsłuchując się w słowa De Rossi i Pytona.

- Gus, wy wiesz chociaż kto to gówno organizuje?

-Ta, słyszałem, ale nie zmienia to przecież naszych celów. Co za różnica kto ci będzie płacił za zwycięstwo?

-Niby żadna, ale tak bardzo zależy Ci, żeby Queenie z tego wyszła, a dbasz o dobre poczucie kolesia, który sprawia, że ona nie będzie należeć do nas, nie ważne jak bardzo byśmy tego chcieli.

-Skoro tak bardzo ci to przeszkadza, może od razu dasz nura przez szyberdach i wywalisz mu parę kulek w łeb? ... Na wszystko jest czas i miejsce.

-Widać, że nie uczono Cię jak rozwiązywać swoje sprawy samemu. Za to o Pytonie było już słychać na froncie. Twardy skurwysyn, nie robi tego tylko dla zabawy, ani społecznego czynu... Nie wierzę w to...

-No więc o co Ci chodzi?

-Mnie? Raczej nie mnie... A im? Jeszcze nie wiem... Wszystko wyjdzie jak zwykle dopiero wtedy, gdy Moloch wsiądzie ci na zad. Zobaczymy...

-Zacznę się tym martwić, gdy obecność tego kolesia w wyścigu zacznie czymkolwiek śmierdzieć.


Rozległ się sygnał rozpoczęcia wyścigu, gdy Gus wypowiadał ostatnie słowa, a więc skończył się czas na pogadanki, a zaczął na walkę. Ruszyli...
 
__________________
"Najbardziej przecież ze wszystkich odznaczyła się ta, co zapragnęła zajrzeć do wnętrza mózgu, do siedliska wolnej myśli i zupełnie je zeżreć. Ta wstąpiła majestatycznie na nogę Winrycha, przemaszerowała po nim, dotarła szczęśliwie aż do głowy i poczęła dobijać się zapamiętale do wnętrza tej czaszki, do tej ostatniej fortecy polskiego powstania."

Ostatnio edytowane przez rudaad : 15-03-2008 o 21:37.
rudaad jest offline