Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Postapokalipsa > Archiwum sesji z działu Postapokalipsa
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Postapokalipsa Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemie Postapo (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 13-03-2008, 23:23   #11
 
K.D.'s Avatar
 
Reputacja: 1 K.D. ma z czego być dumnyK.D. ma z czego być dumnyK.D. ma z czego być dumnyK.D. ma z czego być dumnyK.D. ma z czego być dumnyK.D. ma z czego być dumnyK.D. ma z czego być dumnyK.D. ma z czego być dumnyK.D. ma z czego być dumnyK.D. ma z czego być dumnyK.D. ma z czego być dumny

Wyruszli.
Aby Wygrać, aby wygrać, i aby po prostu zagrać. Młodzi i starzy, bogaci i biedni, zwykli obywatele i szlachta, miastowi i ludzie pustyni.
Wyruszyli na spotkanie z Ameryką, a więc na spotkanie ze Śmiercią. I każdy z nich nosił się z tą świadomością, jak z drogim garniturem.
Najmężniejsi z mężnych i najsilniejsi z silnych ścigali się, by pokazać, że się nie boją, że chcą sprawdzić swe umiejętności w największych ekstremach, i by wygrać – udowodnić, że jednak są najmężniejszymi z mężnych i najsilniejszymi z silnych.
Pragnienie sławy, chęć przetestowania samego siebie. Bycie pierwszym pośród wielu. To, a nie paliwo, napędzało ich silniki, tym, a nie nabojami, ładują swoje karabiny. Ambicja.
Albo…
Są znudzeni. Maniacy adrenaliny – był kataklizm, był głód, były choroby, były najazdy mutantów, a im ciągle mało. Im to nie starcza.
Oni chcą zabawy, i szukają jej – często na siłę. Ryzykanci. ‘Kto nie ryzykuje, ten w komiksach nie występuje’. Przeżyć przygodę swojego życia, tego chcą.
Ocieranie się o Śmierć to dla nich codzienność – im marzy się porwanie ję w tany, zatańczenie walca aż do ostatnich nut, i wywinięcie się jej, gdy jej ręce delikatne oplatają ich mocniej i mocniej z siłą imadła.
Podejść pod jaskinie lwa, policzyć do dziesięciu i uciec – niezły wyczyn. Wejść do jaskini lwa, policzyć do dziesięciu na głos i kopnąć zwierza w dupę przy piętnastu świadkach a potem dopiero uciec – jeszcze lepiej.
Albo…
Przyciągnęło ich bogactwo. Gdy śpią, śnią o bogactwie. Gdy chodzą, myślą o bogactwie. Gdy się bogacą, gdy biednieją, gdy się rodzą – wszystko kręci się wokół materialnego bogactwa. I gdy będą umierać, ich ostatnim słowem będzie wykrzyczane w niebo ‘Bogactwo!’.
Po co im ono?
Ten człowiek chce osiąść na stałe w Teksasie, z daleka od skażenia, Molocha i wojny.
Ten chce otworzyć fabrykę – będzie produkować przedmioty codziennego użytku według przedwojennych projektów dla mieszkańców największych miast, by dać im choć namiastkę tego, co było przed Wielkim BUM.
Ten potrzebuje gambli na leki dla swojej zadupnej wioski. Kiedy już wróci, objuczony ampułkami, pudełkami i buteleczkami, uratuje dziesiątki ludzi i stanie się bohaterem dla swoich sąsiadów – bycie bohaterem dla całych ZSA będzie tylko dodatkiem. Myśli, że zapewnia sobie zwycięstwo, bo startuje w szlachetnej sprawie. Myśli, że to doda mu szczęścia.
Jak na starych filmach, na których ludzki upór w akompaniamencie smutnej muzyki zdziałuje cuda.

I był też Doug. Wielki, kurwa, indywidualista i filozof, który wiedział, że nie można sobie zapewnić zwycięstwa. Można na nie jedynie zasłużyć.

*


Sznur samochodów przez chwilę poruszał się łeb w łeb, zderzak w zderzak, drzwi w drzwi. Wtem jednak odezwały się potężne, sportowe silniki z serii ‘setka w cztery sekundy’, a większość cięższych wozów zostawała systematycznie z tyłu, w tym i Maxx Douga, ale nie było co się przejmować – to tylko pierwsze zafajdane metry.
Odległość między wyścigowiczami zwiększała się zarówno wzdłuż, jak i wszerz – zwarta linia rozpraszała się, każdy wybierał własne skróty, własne autostrady, własny kierunek, ten który uznawał za najlepszy, dzieląc go na kategorie od najbezpieczniejszego, do najszybszego.

Po godzinie już tylko sylwetki pojedynczych pojazdów majaczyły gdzieś na równinie za oknem montera, którego prawdziwego imienia nie znał nikt prócz niego samego – po lewej pieprzona, dwunastometrowa limuzyna – przedwojenny wariant starych, dobrych wojskowych Hummerów, a po prawej odpicowany, fioletowy GTX Plymouth, z którego wyraźnie dobiegała ostra muzyka, słyszana nawet z tej odległości.
Doug od początku wiedział, jaką drogę wybierze.
Na przełaj.

Po kolejnej godzinie towarzystwo rozjechało się w swoje strony dokumentalnie. Doug sam jechał szeroką autostradą, dla zabawy mrucząc pod nosem jedną z melodii z Mecmûa-i Sâz ü Söz. Musiał sprzedać radio, by uzupełnić zapas paliwa. W dzisiejszych czasach nikt nie bierze nic na krechę ani nie daje pożyczek.

Daleko przed nim, na drodze, zmaterializowała się ciemna, nierówna plama. W miarę zbliżania się mógł stwierdzić, że plama również poruszała się – w kierunku przeciwnym do jego – i że w rzeczywistości składała się z watahy mniejszych plamek, które w miarę zmniejszania dystansu nabierały kolorów i kształtów.
Kropka, która zmieniła się w grudkę, która zamieniła się w plamę, która zamieniła się w stado kropek, które zamieniły się w gang motocyklistów.

Doug zatrzymał się na środku autostrady, wyjął Mossberga z mocowań i razem z pokrowcem zarzuciło sobie na ramię. Nie chciał obrazić gangerów wychodząc do nich bez broni, ale trzymanie jej w dłoniach, odbezpieczonej i naładowanej, byłoby po prostu zaproszeniem…
Zatrzymali się kilka kroków od niego i otoczyli półkolem. Siła ludzi – z piętnastu chłopa. Tuż przed monterem, na swoim zakurzonym, chromowanym chopperze siedział wielki facet o aparycji posiwiałego niedźwiedzia gryzzli. Jego czarny kask był zwieńczony małym, stalowym kolcem na czubku głowy, broda koloru korca maku posypanego solą opadała na pierś szeroką jak baryłka ropy, a zza czarnych, posklejanych taśmą okularów groźne spojrzenia rzucała para stalowoszarych oczu. Doug skurczył się trochę w sobie pod tym spojrzeniem, ale nie nawet nie drgnął. Znał tego człowieka.

-Niech mnie wszystkie kurwy Vegas wyjebią i zostawią w rowie, jeśli to nie…!- Wrzasnął na całe gardło ganger i klepnął się w uda. -…Doug! Stary lisie!- Ryknął, zeskoczył z maszyny i porwał mężczyznę z ziemi w niedźwiedzim uścisku, nim ten zdążył choć mrugnąć. Herszt gangerów puścił go dopiero, gdy monter zaczął charczeć, po czym ze śmiechem klepnął go w plecy. To było jak uderzenie łopatą. –Co tu robisz, Złota Rączko, na środku pustyni? Nie, nic nie mów – Cannonball, co? Hm, hm, wiedziałem! Od lat nie widziałem na tej drodze takiego ruchu. I wszyscy śpieszą się do San Francisco. Kurwa, jak babcię kocham, trzeba mieć jaja na takie zabawy! Za stary już jestem...- Monologował siwy ganger tubalnym głosem.
-Prawda- Powiedział Doug i pokiwał lekko głową. Motocyklista łypnął na niego spode łba, po czym westchnął i pokręcił ze smutkiem głową, opadając na siodełko swojego choppera.
Monter odwrócił się, wsiadł do swojego wozu, poczekał, aż gengerzy się rozstąpią i wcisnął gaz do dechy. Liczył begłośnie poruszając ustami i patrząc w lusterko. Raz… dwa… trzy… osiem…
Przy ‘osiem’ herszt bandy dał znak ręką i gang rzucił się w pościg. Doug zaklął cicho. Miał nadzieję, że dadzą mu chociaż jedenaście, tak po starej znajomości…
 
__________________
"Uproczywe[sic] niestosowanie się do zaleceń Obsługi"

Ostatnio edytowane przez K.D. : 15-03-2008 o 16:36.
K.D. jest offline  
Stary 14-03-2008, 11:17   #12
 
Hermes's Avatar
 
Reputacja: 1 Hermes ma wyłączoną reputację
-Ken, zamuntuj karabin, ale jeszcze nie odbezpieczaj. Ja zaraz wrócę...... - to Karol.

Co za buc. Nawet nie może tego spamiętać. Udaje szefa, mimo, że sam nie potrafiłby znaleźć swojego tyłka.

-Posłuchaj, durniu - McCoy mówił spokojnie nawet nie przestając montowac karabin, ale tak żeby było go słychać - Jak jeszcze raz mnie nzwiesz "Ken" to utnę Ci taką część ciała, która w tym wyścigu Ci się nie przyda.

Cholerni głupcy. Każdy z nich, myśli że wygra. A będą mieli szczęście jeśli przeżyją wyścig. Żaden transporter, czołg czy śmigłowiec nic nie da jak skończy się paliwo.

McCoy zamontował karabin, spojrzał na Wąpierza grzebiącego w silniku, ale szybko się tym znudził. Wsiadł na tył samochodu i rozwalił się z tyłu.

-Nie przyzwyczajaj się za bardzo, za jakiś czas przesiadka - Wapierz wsiad i już się czepiał.

McCoy posłał mu jedo ze swoich spojrzeń, które zazwyczaj powodowały, że mówiący nie kończył zdania. Ale tutaj trafił swój na swego. Wzruszył więc tylko ramionami, naciągnął kapelusz na oczy i spróbował wypocząć.

Czekał, aż będzie potrzebny.
 
__________________
Si vis pacem, para bellum.
Hermes jest offline  
Stary 14-03-2008, 19:24   #13
 
Maciass0's Avatar
 
Reputacja: 1 Maciass0 ma wspaniałą przyszłośćMaciass0 ma wspaniałą przyszłośćMaciass0 ma wspaniałą przyszłośćMaciass0 ma wspaniałą przyszłośćMaciass0 ma wspaniałą przyszłośćMaciass0 ma wspaniałą przyszłośćMaciass0 ma wspaniałą przyszłośćMaciass0 ma wspaniałą przyszłośćMaciass0 ma wspaniałą przyszłośćMaciass0 ma wspaniałą przyszłośćMaciass0 ma wspaniałą przyszłość
Alieksiej z przyjemnością zgodził się na propozycję wyścigu, potrzebował rozrywki i wreszcie miał nowych kumpli, którymi mógł się opiekować. Tak to był Malcolm i John. Oni byli muzykami, dla niego muzyką jest mechanika a oni właśnie kogoś takiego jak Pavlov potrzebowali. Razem pojechali do Nowego Jurku czy jakoś tak, ponieważ był tam wyścig. Mieli czas, więc poznali się. Opowiedziałem im historię jak się znalazł w Ameryce. Gdy pili zawsze padali jak kawki przy 5 setce, jeszcze muszą się wiele nauczyć. ehh.... Dobra jesteśmy w Nowym Jorkuu......

***
Ja pierdziule – krzyknął Alieksiej na widok dużych, śmierdzących i przesiąkniętych promieniowaniem budynków. – Ale duże budynki, prawie jak w Detroit, tylko powiedzcie mi dlaczego tutaj są takie brudne te zabudowania?
Mówił z charakterystycznym akcentem dla Ruski jazyka. Zadziwiał się ogromem tego miasta, chociaż było bardzo zniszczone a Pavlov nie widział w swoim życiu zbyt wielu aglomeracji (chociaż jest po 50-tce). Musiał się napić z widoku.
-Panowie, jak się nazywa ten wyścig? – zapytał, rozglądając się po samochodzie
-Nazywają go CannonBall, taki wyścig przez całe Stany. – odpowiedział mu Malcolm
-Nieźle, u nas na Syberii kiedyś ganialiśmy się za pewnym człowiekiem ze 400 kilometrów, nazywał się, mhmm zaraz jak to było.... a wiem! Nazywał się Wałęsa albo cuś takiego. Ciekawe jak się trzymają tam moi towarzysze... To już prawie trzydzieści parę lat
-Miło, ale teraz będzie trochę inaczej, jedziemy ostro przez całą amerykę od NY do LA.
- jop twoja mać- przeklnął ze zdziwieniem Alex
***

- Tak, to ten... Dawaju. - Pavlov wziął śrubokręt i zaczął dokręcać płytkę do podwozia, aby naprawić usterkę w tym wozie. - Dobra dobre, skończyłem - wyjechał na wózeczku. - Jak to się nazywo u was? A! Ewryfing is oł rajt..
Wsiedli do samochodu i pojechali na "rewir" po okolicy
- Jak za czasów godziny policyjnej - zagadał Alex.- Jak będziemy jechać to wam puszczę pewną kasetę, ale będziecie zadowoleni.
***

I pajechali....

****
-Oto to co wam obiecołem - powiedział Pavlov. Wyjął jedyną kasetę jaką miał i wsunął do radia a muzyka po chwili rozbrzmiała dając dźwięk z potężnych głośników samochodu. Pavlov wsłuchał się w bajeczną melodię i milutkie słowa.
- Ja lubliu tą piosnkę

[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=qUMRvllbbbc[/MEDIA]
 

Ostatnio edytowane przez Maciass0 : 15-03-2008 o 14:30.
Maciass0 jest offline  
Stary 14-03-2008, 21:27   #14
 
Kud*aty's Avatar
 
Reputacja: 1 Kud*aty ma wspaniałą przyszłośćKud*aty ma wspaniałą przyszłośćKud*aty ma wspaniałą przyszłośćKud*aty ma wspaniałą przyszłośćKud*aty ma wspaniałą przyszłośćKud*aty ma wspaniałą przyszłośćKud*aty ma wspaniałą przyszłośćKud*aty ma wspaniałą przyszłośćKud*aty ma wspaniałą przyszłośćKud*aty ma wspaniałą przyszłośćKud*aty ma wspaniałą przyszłość
John "Romeo"

Podróż do Nowego Yorku nie była zbyt ciekawa. Duży ruch na "drodze" bardzo przeszkadzał Johnowi. Nie mógł na liczniku osiągnąć większej prędkości więc nie schodził poniżej 120, bo co jakiś czas jakiś palant musiał mu zajechać drogę czy coś w tym stylu. Wtedy do akcji wkraczał Malcolm. Musieli się co jakiś czas zatrzymywać, ale doprawdy było warto. Żebyście widzieli miny tych w których za uprzykrzenie jazdy leciała włócznia, którą perkusista wysyłał spokojnie z samochodu. to jednak była rozrywka tylko dla Malcolma więc w tym czasie John oraz Alex strzelali sobie po kieliszku czegoś mocniejszego. No dobra John pił z kieliszka a Alieksiej ze szklanki. Raz na trasie spotkali ładną kobietę latynoskiej urody również śpieszącą na wyścig swoim czarnym Coupe. Mówiła, że zatrzymuje się w motelu niedaleko stąd i zaproponowała by zatrzymali się razem z nią. Do dziś nie wiadomo jak udało się odwieść od pozostania w tym cholernym motelu kierowcę Plymouth. Zapewne pomogło silne ramię gladiatora oraz wódka mechanika.

Po kilku dniach podróży dotarli do NY cali i zdrowi. Została im ostatnia noc przed wyścigiem więc postanowili skorzystać z komfortu jakiejś knajpy w mieście znajdującej się blisko miejsca startu. Chcieli pić i bawić się. Rano zbudził ich hałas wywoływany przez jeżdżące wokół samochody. Przez przednią szybę samochodu wlewały się promienie słońca rażąc ich w oczy. Pierwszy obudził się Fieldstone. Wyjął osuszoną flaszkę wódki z pod pachy Alex'a i wyrzucił ją do pobliskiego kosza. Świeże powietrze rozbudziło go zupełnie po całonocnej drzemce w aucie poprzedzonej ostrą, aczkolwiek krótko trwającą bibą. Czas naglił, trzeba było ruszać na start.

Dotarcie na metę mimo jej bliskiego położenia zajęło dużo czasu. Korki i kobiety zajmowały go w szczególności. John mógł z nimi flirtować bez końca, gdyż korek posuwał się bardzo wolno na szczęście do przodu. Po pewnym czasie dotarli w końcu na start. Po drodze spotkali starego znajomego. Gary jak każdy ceniący się obywatel w Detroit uczestniczył w wyścigach. Był kierowcą i to niezłym. Po wymienieniu powitań każdy ruszył w swoją stronę. Kolejną osobą na którą "Romeo" zwrócił uwagę była przepiękna kobieta siedząca w starym odrapanym wozie bojowym. Spojrzał na Malcolma i uśmiechnął się. Wiedział, co chłopakowi chodzi po głowie i wiedział również, że on wie co chodzi po głowie John'owi. Jak się okazało było jeszcze trochę czasu więc mechanik wlazł pod GTX i zaczął przegląd. Po wykryciu niegroźnej usterki poprosił o asystę Johna który chętnie mu pomagał. Rozglądał się przy tym uważnie oceniając stan innych pojazdów oraz umiejętności ich właścicieli. Wiedział, że tak naprawdę jakie są autka potencjalnych wrogów okaże się na trasie, ale już teraz był tego ciekawy. Gdy Malcolm zaczął bawić się swoją mini perkusją - zawsze lubił ją tak nazywać - koleś rozważał czy nie wyjąć gitarki, lecz jakiś gość mu w tym przeszkodził. Zaczął coś pieprzyć, że zaraz rozpocznie się wyścig i po co w ogóle jest organizowany. Ekipa szybko wsiadła do zawsze gotowego autka i czekała na sygnał startu. Wcześniej powieszona na mocowaniu wewnętrznego lusterka tabliczka z numerem 666 dyndała się teraz wesoło. Gdzieś z oddali przystojniak usłyszał:

”Riders on the storm.
Riders on the storm.
Into this house we're born
Into this world we're thrown ...”

Niezłe... Bardzo fajna piosenka. Gdzieś ją już słyszałem. A no tak w NFS Underground II. Wydałem kupę gambli aby sobie w nią pograć przez 15 minut. - myślał kierowca. Wybacz kolego, - tym razem już przemówił - ale twoje radio słabo tu słychać. Muszę puścić coś z naszej kolekcji... Hmmm może to. Muzyka rozbrzmiała w samochodzie. Nie ma to jak punk przed startem. Daje niezłego kopa. Każdy zajął już swoją pozycję. Między pojazdem ustawiły się dwa motory. Idioci - skwitował John na tyle głośno by jeden z nich (grubas) mógł to dosłyszeć. Popatrzył tylko groźnie na Johna, który spokojnie odwrócił głowę w stronę trasy. Może i wyglądał na spokojnego, ale gdy dostrzegł przypiętą do harleya pompkę lekko się strwożył. Chyba się zemści - powiedział lecz został całkowicie zagłuszony przez ryk samochodów właśnie startujących - więc trzeba temu zapobiec! - teraz już krzyknął. Miał rację. Zaraz po szybkim starcie GTX (chłopaków wgniotło "lekko" w siedzenia) motocyklista został lekko z tyłu. Sięgał po coś do czarnej skórzanej kurtki. Po chwili w łapie trzymał Magnum 44. Szansę na ucieczkę przed kulą zniweczyła jakaś lama która wjechała Fieldstone’owi pod maskę. Gość był teraz w trudnej sytuacji. Nie ma dokąd uciekać z autem w tym tłoku przed tym idiotą. Po krótkiej chwili przypomniał sobie bardzo istotną rzecz. JESTEM Z DETROIT!. Ułamek sekundy później John dał lekko po heblach i momentalnie zrównał się z motocyklistą. Ten lekko zdezorientowany nie wiedział co robić. Kierowca Plymouth’a błyskawicznie zakręcił kierownicą uderzając w motor "świni" jadącej obok która wypieprzyła się natychmiast.

- A ostrzegałem Cię byś zawsze trzymał obie ręce na kierownicy... 1:0 dla mnie chłopaki - zwrócił się uradowany do towarzyszy. Nie Malcolm, Ci przed wyścigiem się nie liczą - uprzedził pytanie z szerokim uśmiechem na ustach. Kiedy to on się tak śmiał? Chyba dawno. To nie jest zwykły uśmiech, którym obdarza się Panny. To był uśmiech szaleńca, który ukojenie znajduje w właśnie takiej jeździe. W tej chwili srał na to że mają zdarty lakier na prawych drzwiach. Teraz trwał wyścig, spełniały się marzenia... Piosenka się skończyła. Przyszedł czas na następną:

[MEDIA]http://youtube.com/watch?v=fsDpznl8eIs[/MEDIA]

Johna zaczęło coś kusić. Mianowicie, był to mały czerwony guziczek z literkami "NoS". Samochód ciągle przyśpieszał. Romeo popatrzył na towarzyszy. Ich oczy "mówiły" stanowczo "NIE!" Z zasmuconą miną wrócił do prowadzenia. Było bardzo dużo uczestników. Dobrze, że większość była już za nimi...
 
__________________
Nie-Kud*aty, ale ciągle z metalu...

Ostatnio edytowane przez Kud*aty : 14-03-2008 o 21:34.
Kud*aty jest offline  
Stary 15-03-2008, 00:33   #15
Zak
 
Zak's Avatar
 
Reputacja: 1 Zak wkrótce będzie znanyZak wkrótce będzie znanyZak wkrótce będzie znanyZak wkrótce będzie znanyZak wkrótce będzie znanyZak wkrótce będzie znanyZak wkrótce będzie znanyZak wkrótce będzie znanyZak wkrótce będzie znanyZak wkrótce będzie znanyZak wkrótce będzie znany
START!!- pomyślał wrzucając bieg i wciskając pedał gazu w podłogę. Opony zapiszczały gazując przez moment w miejscu, po czym wystrzeliły do przodu, niosąc samochód ku horyzontowi.
Na początku wszyscy jechali razem, praktycznie zderzając się ze sobą. Nie było zbytniego pola do manewru, więc Roy musiał jechać w kolumnie przez jakiś czas.

Ten „ścisk” nie trwał jednak długo. Już po godzinie wszyscy rozjechali się po swoich, wcześniej obmyślanych trasach.
Runner z początku chciał pojechać autostradą, gdzie czuł się swobodnie najdalej jak się da, ale wpadł na lepszy pomysł. Uznał, że pojedzie do Littlepick, powojennego miasteczka, położonego jakieś 8 godzin od NJ. Miał tam przyjaciela, który na pewno go ugości i mu pomoże.

***

Pusta droga, włączone na full radio z piosenką „One way ticket”. To jest to co Roy lubił najbardziej. Jechał tak przy otwartym oknie, paląc papierosa i nucą pod nosem, gdy nagle w bocznym lusterku zauważył znajomego Jeepa. To był facet z niesamowitymi bajeczkami, którego Roy poznał kilka godzin wcześniej w Nowym Jorku. Widząc go] zwolnił trochę by ten mógł się z nim zrównać.
Kiedy facet dojechał do niego, jedna z dziewczyn siedzących z tyłu wstała i podniosła swoją skąpą koszulkę pokazując piersi, krzycząc przy tym.

-Miłej jazdy, dupku!!- wrzasnął mężczyzna z Jeepa.

O’Neil nic nie odpowiedział. Pozdrowił go tylko środkowym palcem, uniesionym w góre i przyśpieszył, wyprzedzając gościa. Żałował, że nie mógł zobaczyć teraz jego miny…
W sumie to cieszył się, że i tacy przystąpili do tego wyścigu. Zawsze można było sobie nimi humor poprawić.
Z lekkim uśmiechem na twarzy ruszył dalej, w kierunku zachodzącego słońca.

***

Kilka godzin później dojechał do swojego celu. Miasteczko Littlepick, mała spokojna ostoja na pustyni.
Praktycznie nie różniło się od innych, tej wielkości miejsc. Mały posterunek tutejszej „policji”, skład, w którym więcej było szczurów i innego badziewia niż towarów. W centrum miasteczka znajdowała się mała knajpka, do której wieczorami schodzili się wszyscy miejscowi. Wszystko otoczone siatką podłączaną na noc do prądu z generatora miejskiego.
Naprawdę przyjemne miejsce, w którym można chociaż na chwilę zapomnieć o całym tym syfie, bez pomocy Tornado.
Ludzie byli przyjaźnie nastawieni do wszystkich podróżnych. Nikt nikogo o nic nie pytał, nie patrzył z wyrzutem ani nie szeptał za plecami. Wszystko było dobrze, dopóki nie zaczynało się rozrabiać.

Roy wjechał do miasta długo po zmroku. Strażnicy wpuścili go bez problemu do miasta, więc od razu udał się do kanjpki.
W środku panował lekki półmrok, wszystko oświetlone było świecami co dawało magiczny klimat. Na ścianach wisiały przedwojenne plakaty różnych zespołów, filmów i aktorów. Była też mała scena, która prawie zawsze była pusta, chyba, że do miasta przyjedzie jakiś muzyk, grający za jedzenie i nocleg.
Za długą ladą stał grubszy mężczyzna, rozmawiający z miejscowymi. W głośnikach, zamontowanych na suficie leciały przeboje zespołu The Beatles.
O’Neil wszedł do środka, kierując się w stronę baru. Usiadł przy ladzie, nic nie zamawiając.

-Runner!! - usłyszał za sobą znajomy głos- Kope lat! Co ty tutaj robisz?- Odwrócił się i zobaczył niskiego, krępego mężczyznę o czarnych włosach i piwnych oczach.

-Byłem w okolicy i postanowiłem odwiedzić starego znajomego. Wiedzę, Bill, że nie zapomniałeś o starych zanjomych- odpowiedział uśmiechając się szeroko.

-Oczywiście, że nie!- krzyknął simiejąc się- Zajebiście dobrze cię widzieć- poklepał go po ramieniu- Rick, whiskey dla nas obu, ja stawiam- krzyknął do barmana i zaprowadził przyjaciela do stolika.

Resztę wieczora spędzili wspominając dawne czasy przy butelce whiskey, słuchając muzyki.
 
Zak jest offline  
Stary 15-03-2008, 01:22   #16
Banned
 
Reputacja: 1 Revan wkrótce będzie znanyRevan wkrótce będzie znanyRevan wkrótce będzie znanyRevan wkrótce będzie znanyRevan wkrótce będzie znanyRevan wkrótce będzie znanyRevan wkrótce będzie znanyRevan wkrótce będzie znanyRevan wkrótce będzie znanyRevan wkrótce będzie znanyRevan wkrótce będzie znany
Żar lał się z nieba. To był jeden z tych dni, gdzie wydawało się, że nawet Bóg ma wszystkich gdzieś. Zresztą, takich dni zdarzały się prawie codziennie.
Ale nie dzisiaj. Cannonball był jak znak na niebie, wielki, jasny omen, co zwiastował lepszy czas, lepsze życie, lepsze jutro. Oczywiście dla tego, kto go wygra. Każdy widział oczyma wyobraźni bajecznie wielką sumę gambli, złote ściany post apokaliptycznego El dorado, a w bramce do budynku staruwieńką babinkę, która szczerzy się do ciebie, wręczając ci bilet do raju. Bilet, czek, na wszystkie prochy i dziwki tego świata… Dziwki? Chwila, CJ jest przecież dziewczyną!

Siedziała spokojnie na masce swojej ciężarówki. Ktoś by pomyślał, ten to musi mieć kompleksy. Zmieniliby zdanie, widząc właściciela tego kolosa. Ogromny, czarny Tir z płomienistym malowaniem rzucał się w oczy, wystając pomiędzy niskimi, sportowymi wózkami. No, pierwsze skrzypce grał oczywiście gigamut z bandą dzikusów, oraz kombajn z naćpaną załogą Teksańczyków, stylowa ciężarówka cieszyła głodne oczy widzów, oraz zdecydowanie wzbudzała zazdrość w sercach innych współzawodników. Nie ma to, jak sprowadzić czyjeś ego do zera.

Dziewczyna bawiła się blaszanym numerkiem. Mała, ładna, z czerwonymi włosami opadającymi na boki, podpartych opaską. Na nogach miała ciężkie buty, glany, z cholewą do połowy łydek, oraz krótkie spodnie moro. Wokół szyi czerwona chusta, której trójkątny koniec lądował miękko pomiędzy głębokim dekoltem jej purpurowej koszulki. Twarz kształtna, zdobiła ją para zielonych oczu, oraz zacięty grymas. W dolnej wardze i lewej brwi miała kolczyk. Grymas niepewności. W oczach zaś można było dostrzec dwie małe iskierki, które nieustannie obserwowały blaszkę, z wygrawerowanym numerkiem 66. Mogło się wydawać, dziewczyna kierowcy. Szkoda tylko, że w okolicy nie było widać tego szczęśliwca, którego obdarowywała swoimi wdziękami.

Widziała swoim konkurentów, dobrze wiedziała, że niektórzy będą ciężkim orzechem do zgryzienia. Najgorzej wypadała gównażeria, CJ nie wierzyła, że nie pozabijają się na starcie po opuszczeniu Nowego Yorku. A jak już się wszyscy wybiją, nie będą żadnym problemem. Zaniepokoił ją natomiast widok opancerzonego transportera. Śmiech na sali, toż to pewnie z pięć dych wyciąga, i to jak równo jeszcze jest. Mimo tego, nie wiedziała jakim asem dysponują jego właściciele, cała trójka dziwnych załogantów. Jeszcze lepiej było z gigamutem. Było tu też od cholery znajomków z Detroit, CJ bała się, że spotka tych znajomych, o których wolałaby zapomnieć. Na szczęście nikogo takiego nie spotkała, kojarzyła jedynie kilka osób z wyglądu, w tym całkiem sympatycznego kolesia w furgonetce, która była kiedyś podporą całkiem niezłej imprezy.

Jej uszy dobiegł piskliwy dźwięk megafonu, przez który ktoś próbował coś powiedzieć. Schowała blaszkę, i przysunęła się do krawędzi maski, zwisając nogami w dół. Pułkownik, organizator tego wydarzenia coś mówił. Zeskoczyła szybko, i w kilku susach dostała się do kabiny swojego Autocara AT 64. Los Angeles… To prawie 3 i pół tysiąca kilometrów do przejechania, a benzyny starczy jej ledwo na dwie setki. Będzie trzeba coś wykombinować. Wychynęła przed drzwiczki, rozglądając się po furach innych kierowców. Niektórzy ledwo domykali klapy od masek, sprawdzając, czy wszystko jest na swoim miejscu. CJ wystarczył jeden rzut okiem na bebechy i już wiedziała, że wszystko było w porządku. Po co przedobrzać? Jej ręka spoczęła z niecierpliwością na kluczyku w stacyjce. Przed przemową i w jej trakcie trwała niesamowita cisza, przerywana czasami pomrukami dzikiej bestii. W końcu rozległy się słowa, na które czekali wszyscy.

- Gaz do dechy i Rock'n'Roll. Niech zwycięży najlepszy!!!CJ założyła swój beret na głowę, oraz przeciwsłoneczne okulary. Spojrzała w wielkie, prostokątne lusterko na faceta w swoim Dodge Challengeru. Trochę poczeka, zanim ją wyprzedzi. Odruchowo podczas słów przekręciła kluczyk w stacyjce i…

… Ruszyli. Wszyscy, jak na komendę, a wszystko zostało spowite ogromną chmurą kurzu. Nowy York nawiedziła burza piaskowego tsunami. Kilka chwil trwało, gdy z tej kurzawy wychynęły pierwsze samochody. Najpierw te sportowe cacka, potem te praktyczniejsze, jak hummery, i CJ. No, a na szarym końcu ekipa w kombajnie, transporter i sam gigamut. Z satysfakcją obserwowała, jak wskazówka na prędkościomierzu wciąż rośnie. 50…60… 80... Ciężarówka znaczyła swój szlak czarnym dymem z rur wydechowych. Do odtwarzacza włożyła porysowaną płytę, z numerkiem 2. Dziw, że jeszcze chodziła. Po krótkiej chwili w kabinie rozległ się błogi dźwięk szarpanych gitarowych strun. CJ odprężyła się kompletnie, zaciągając papierosowym dymem.

[MEDIA]http://youtube.com/watch?v=1BM1iqxTXd4&feature=related[/MEDIA]
 

Ostatnio edytowane przez Revan : 15-03-2008 o 01:25.
Revan jest offline  
Stary 15-03-2008, 14:28   #17
 
Hertion's Avatar
 
Reputacja: 1 Hertion wkrótce będzie znanyHertion wkrótce będzie znanyHertion wkrótce będzie znanyHertion wkrótce będzie znanyHertion wkrótce będzie znanyHertion wkrótce będzie znanyHertion wkrótce będzie znanyHertion wkrótce będzie znanyHertion wkrótce będzie znanyHertion wkrótce będzie znanyHertion wkrótce będzie znany
Kłęby dymu zamaskowały całkowicie start. Nathaniel nie wybił się tak zaraz do przodu. Jechał spokojnie 60km/h. Zaczął już odbezpieczać swojego „Pogromcę”. Czasem na swym motorze jeździł na mutki, więc jeżdżenie z jedna łapą na kierownicy było już całkowicie opanowane. Po chwilce z kłęby wypadł gigamut. Na to czekał, nie mógł się doczekać zarżnięcia kolejnego zasranego mutanta. Podjechał pod niego i wpakował mu pocisk z kwasem solnym prosto w to miejsce gdzie powinno być serce. Jako całkowity i niekwestionowany spec od mutków odliczył pięć sekund i zahamował. Gigamut wypierdzielił się na całą szerokość autostrady. Sam szybko i zwinnie objechał go krzycząc do martwego już gigamuta:
-Masz kurwa! Zachciało się wyścigów? [b]Cannonballa[b]? To kurwa masz za swoje jebany w dupsko mutancie! – wykrzyczał śmiejąc się. Kilkanaście pojazdów już przejechało jednak ci za [b]Nathanielem[b] mieli mały zgryz…

***

Pojechał dalej, na swoim wyjebistym motorku w stronę Youngstone. Małego miasteczka, gdzie ma odbyć się zjazd zabójców maszyn i łowców mutantów. Ma sporo kumpli w tych stronach, więc pomyślał, że przejedzie tam i uzupełni ekwipunek. Jak pomyślał tak zrobił. Z NY do Youngstone było z 500km. Jak wyruszyli w południe to o 17:00, czy 17:30 już był. Miał dość czasu by się rozglądnąć.

***

Znalazł coś dla siebie, znalazł dobry Desert Eagle Compact (traktuj jak zwykły DE) i naboje do niego, musiał mieć też spluwę na zwykłych gości. Zabulił za to 100 gambli, ale było warto. Poszedł do jednego z wielkich domów…

Była tutaj bardzo miła atmosfera, wszyscy wymieniali się historyjkami, przeżytymi przygodami, chwalili się, pokazywali blizny i wszyscy słuchali najlepszej muzyki pod słońcem. Akurat leciał fajny kawałek wszystkim znanej przedwojennej Metallici:

[pisze mi error więc dam wam link] YouTube - Metallica - St. Anger

-Nathaniel? Kurwa mać! To jednak ty! Myślałem, że te, mutki zżarły cię kilka lat temu. Dawno cię nie było na Zjeździe… – Jeden z łowców mutantów podszedł do niego zaraz jak wszedł do domu. Zaraz poznał tę twarz pełną blizn i zadrapań.

-Witaj Fill! Dobrze cię widzieć… Dobrze wiedzieć, że ciebie też mutanty żywcem nie zżarły… pamiętasz? 135 gambli. Zniżę ci do 100, odbije mi się na nowym nabytku…-Nathaniel uśmiechnął się drapiąc w oczodole.

-Dobrze niech będzie… wiedziałem, że twoja zimność i pamiętliwość tak łatwo nie znikną… – odliczył 100 gambli i przekazał je Nathanielowi, po czym wznowił wypowiedź –Jak ci leci stary? Wiesz, niedawno zaczął się wyścig, nazywa się Cannonball, słyszałeś coś o tym?- spytał patrząc na śmiejącego się przyjaciela.

-Drogi… inaczej… Niezbyt bogaty przyjacielu, JA STARTUJĘ w [b]Cannonballu[b]. Zatrzymałem się tutaj odświeżyć znajomości i sprzęt. Może mi pomożesz? Mam dotrzeć do Los Angeles… jak najszybciej… – spytał odkręcając butelkę darmowego pół litra.

-Nie Nathaniel… chętnie bym ci pomógł, ale mam własne zmartwienia. Jedyne, w czym ci mogę pomóc to dać przepis i kilka sztuk nowego rodzaju pocisków do „Pogromcy”. Bardzo pomocne, chyba z pięć razy uratowały mi dupę.- i wręczył kilka pocisków i zwitek papieru swojemu przyjacielowi. Upił spory łyk wódki.

-Dzięki stary. To życzę ci powodzenia w tępieniu mutków. Muszę iść się przespać. O 4 wyruszam w dalszą drogę.- i odszedł…

-A! Zapomniałem! Masz tutaj, mam dobry discmen. Specjalny do twojego motocyklu. I kilka płyt, tzn. kilka dyskografii. Masz tutaj między innymi Polskiego Huntera, Vadera, Kata i Behemotha. Oprócz tego Slayera, Metallice, Blind Guardiana, SlipKnoTa, HammerFalla i inne takie pierdoły. Żegnaj, do następnego… i nie daj się zabić. – odrzekł doganiając go.

-Dzięki… nawzajem… – odrzekł i poszedł dalej w głąb domu i zniknął Fillowi z oczu.
 
__________________
Kiedy rodzisz się, nawet góry toną we krwi...

I nastał czas że wylał Hades!!!

Ostatnio edytowane przez Hertion : 15-03-2008 o 14:32. Powód: bo tak
Hertion jest offline  
Stary 15-03-2008, 16:50   #18
 
Hawkeye's Avatar
 
Reputacja: 1 Hawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputacjęHawkeye ma wspaniałą reputację
Marlon spokojnym krokiem ruszył do swojej maszyny. Coś mało spotykanego w dzisiejszych czasach, ale ktoś z taką pozycją jak cappo jednej z większych rodzin mafijnych Las Vegas, miał różne dojścia.

UH-1B w wersji transportowej był używany w Wietnamie. Technika była dość stara, po prawdzie niektóre z samochodów, które dzisiaj widział miały więcej elektroniki, niż ten jego wysłużony śmigłowiec. Mógłby mieć wszystko, ale kochał to cacko. Było niepowtarzalne i robiło ogromne wrażenie, natomiast ryk silnika wzbudzał strach w sercach jego wrogów.

Na widok swojego szefa, dwóch strzelców pokładowych stanęło na równe nogi. Jeden z nich był niski i szczupły, drugi wyższy miał nadwagę. Szef wiedział, że Vincent i Vitorre są braćmi, z wyglądu zupełnie inni, pod względem charakterów ... niemalże identyczni. Potrafili się świetne dogadać

-Szefie- powiedział Vincent i podał Marlonowi kurtkę i kask pilota. Niespiesznie założył wszystko i razem z resztą osób mu towarzyszących wsiadł do maszyny. Zajął miejsce pilota, obok niego usiadła 30 letnia brunetka. De Rossi nauczył się pilotować helikoptery jeszcze przed wojną, dobrze było mieć bogatych i wpływowych rodziców. Nie miał pojęcia, kto i gdzie nauczył pilotować Annę, nie lubiła o sobie mówić, to była jej sprawa, a dopóki nie przeszkadzało to w pracy albo nie zagrażało rodzinie De Rossi nie miał zamiaru interweniować.

Na tablicy przełączył kolejne przyciski, kiedy był gotowy uruchomił wirnik. Maszyna powoli i majestatycznie podniosła się do góry. Z niezwykłą wprawą obrócił ją na niewielkiej wysokości i ruszył przed siebie cały czas wzbijając się w górę. Cały czas się uśmiechał, uwielbiał to uczucie, kto mógłby go tutaj dosięgnąć. Czuł się niezwykle bezpiecznie i pewnie. Zaczął krążyć obserwując niezwykle chaotyczny start.

-Jakaś ciekawa sytuacja na 6, może podlecimy bliżej?- usłyszał w słuchawce głos Anny. Na potwierdzenie pokiwał głową i ruszył we wskazanym kierunku.

Ciekawa sytuacja okazała się starciem odzianego w czarne skóry motocyklisty i grupie Indian na gigamamucie.

-Zakład o spluwę, że facet rozwali zwierzaka - zapytał Vitorre swojego brata

-O spluwę i naboje- odparł tamten i przeszedł na drugą stronę aby móc lepiej obserwować zaistniałą sytuację.

Maszyna zeszła na jeszcze niższy pułap. Szkoda, że nie miał bezpośredniego połączenia, mógłby zrobić z tego zakład dodatkowy. Cóż życie nie jest łatwe. Jego rozmyślania przerwał głos Vincenta
-No i wygrałem ...-

*
Łowca mutantów miał całkiem prosty plan. Ostrożnie aby nie przewrócić swojej maszyny wyciągnął Pogromcę. Spluwa, która potrafiła załatwić każdego humanoidalnego mutanta. Z takim zwierzakiem, może być pewien problem, ale odpowiedni strzał powinien załatwić sprawę. Nie pozwoli takiemu cholerstwu łazić po ziemi, a przy okazji pozbędzie się pewnej konkurencji do nagrody.

Był pewny swego, wierzył że nic nie może go powstrzymać. Indianie widzieli go jednak od dawna. Ich zwierzak nie był opancerzony, był jednak ich przyjacielem. Jego treser Spokojna Woda, kochał tego przerośniętego zwierzaka i był pewien, że tamten odwzajemnia jego uczucia. Jeden z obserwatorów, klepnął go w ramię i pokazał zbliżającego się motocyklistę. Krótkie skinienie głową, nie było rozkazów, ale każdy wiedział, co w takiej sytuacji powinien zrobić.

Jeden z Indian wyciągnął ogromny pistolet. Poczekał, aż kierujący znajdzie się w zasięgu jego strzału. Spokojnie przymierzył celując w rękę trzymaną na kierownicy. Huk wystrzału rozległ się po okolicy. Kula kalibru .50 trafiła Nathaniela, w rękę na wysokości łokcia. Nie czuł bólu, a fontanna krwi i części kości wydała mu się surrealistyczna. Wszystko działo się w zwolnionym tempie, jak na jakimś filmie. Jego motor przechylił się, a łowca mutantów wylądował ciężko na ziemi.

Automatycznie podniósł się na równe nogi. Jakieś 20 metrów od niego leżał krwawy ochłap, który kiedyś był jego ręką. Nie wiadomo czy sprawiła to adrenalina, ale znalazł w sobie tyle siły aby dojść do niej i ją podnieść. Krew uchodziła z niego plamiąc spodnie i zostawiając widoczny ślad na autostradzie. Wiedział, że musi ją zatamować. Podniósł rękę chcąc przyczepić ją do ciała. Umierał, jednakże umysł nie chciał poddać się tej idei, chociaż akurat ta walka była beznadziejna nie poddawał się.

Chwilę później już nie żył. Palce ocalałej ręki w pośmiertnym spazmie zacisnęły się na czymś co jeszcze niedawno było częścią jego samego. Jego oczy były puste, a na ustach tańczył dziwny uśmiech ... jak gdyby w ostatnim momencie zrozumiał.

Indianie przestali się nim interesować, a masywny zwierzak ruszył dalej do Los Angeles. Nikogo nie obchodził los ciała, zostawiono go dla padlinożerców ... oni zawsze wygrywają.
 
__________________
We have done the impossible, and that makes us mighty
Hawkeye jest offline  
Stary 15-03-2008, 18:16   #19
 
rudaad's Avatar
 
Reputacja: 1 rudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputacjęrudaad ma wspaniałą reputację
Quennie Richardyne

Ciepłe, opiekuńcze, silne ramiona otuliły zmarniałe ciało owinięte w jedwabie, uniosły do góry i przeniosły 25 metrów dalej do specjalnie przygotowanego posłania w głębi ogromnego wozu... Ogromnego, czarnego wozu pochłoniętego przez opary nowojorskiej nocy. Następnie te same ramiona nakryły śpiącą kobietę, kurtką mundurową posterunku, która należała... do niej samej... Kurtka była ciężka, obwieszona, prócz pagonów również licznymi odznaczeniami za odwagę i poświęcenie na linii frontu.
Ciche kroki, szeptane rozmowy, szybkie ruchy, wszystko to tonące w fali prawie, że namacalnego mroku, świadczyło o pośpiechu i zdenerwowaniu obu ludzi, którzy czas snu poświęcili na ostatnie przygotowania do wspólnego wyjazdu... Jednak, nie odbierali go temu słabemu ciału, umęczonej duszy, będącej bezpośrednim powodem nocnego zamieszania.

Pierwsze promienie świtania przebijające się przez tumany smogu pokrywające wszystko, co mogłoby dalej, niż na 10 metrów zobaczyć ludzkie oko powoli docierały do kabiny kierowcy czarnej limuzyny, która sunęła bezgłośnie przez pogrążone jeszcze w ostatnich chwilach złudnego bezpieczeństwa, śpiące miasto. Owe promienie, nie przebijały się przez przyciemniane szyby reszty wozu w którym znajdowała się sypialnia... Nie przebijały się tak samo, jak chwile wcześniej potężne jarzeniówki zamontowane w warsztacie przy Long Street z którego auto wyjechało.

Gdy nocne zaciemnienie miejskiego świata zastąpiło przytłumione światło niemogące przedostać się do świadomości mieszkańców owej rzeczywistości, 12-to metrowy hummer H2 stał już na starcie największego rajdu powojennego świata - "Cannonball"... Mijały godziny, z pośród których jaźń chorej zarejestrowała w pamięci tylko kilka urwanych chwil - cichy oddech nad swoją twarzą, zatroskane westchnienie, delikatne dotknięcie jej policzka...

W momencie w którym dla reszty uczestników tego niecodziennego wydarzenia rozpoczął się dzień, a silniki, wydechy, zestawy stereo i nieśmiertelne klaksony oznajmiły owe. Dwóch zupełnie odmiennych od siebie mężczyzn, nie było już w stanie uchronić śpiącego ducha swojego domu na kółkach przed zgiełkiem z zewnątrz. Queenie otworzyła zmęczone oczy i potoczyła nieobecnym wzrokiem po miejscu w którym na pewno nie powinno jej być.

***

- Zapraszam panią...

Tylne drzwi wozu otworzyły się , a w nich stanął prawie dwumetrowy, krótko ścięty brunet zgięty w ukłonie, który zupełnie nie pasował do uśmiechu goszczącego na jego twarzy, ani do postury osobnika. Podjął kruchą towarzyszkę pod ramię i wyprowadził z limuzyny. Mogła napawać śmiechem ta idąca wspólnie para zupełnie pozornie od siebie różnych ludzi, jednak, nikomu nie przyszło by na myśl, aby otwarcie prezentować swoją radość. Dwumetrowy kolos, ubrany w bojówki moro i złachaną bluzę mundurową z przepaską zasłaniającą pagony mówiące o stopniu i doświadczeniu każdego żołnierza, w ogromnych wojskowych buciorach potrafił wzbudzić respekt w postronnym i nawet najbardziej hardym widzu. Prowadził drobną, niezwykle bladą, kobietę w purpurowej jedwabnej szacie podobnej do japońskiego kimona, z herbem rodowym na rękawie jakiegoś ogromnego właściciela ziemskiego z Apallachów. Niektórym teksańczykom owy herb mógł się kojarzyć z wielkimi transportami niewolników z ziemi szlacheckiej do ich stanu, którzy zasilali nie jedną plantacje. Na lekko drżących z wysiłku ramionach kobiety dumnie prezentowała się zarzucona ciężka od odznaczeń kurtka posterunku ze stopniem kapitana na pagonie. Dama poruszała się w sposób, który nie zostawiał miejsca na wątpliwości związane z miejscem jej urodzenia. Każdy krok, aż opływał dumą i majestatem, do tego stopnia, iż pomimo strachu znalazło się kilka par oczu skłonnych posłać w stronę kobiety nienawistne spojrzenie. "Pieprzona klasa panująca w swoich zasranych, małych, śmiesznych Apallachach." Zaś asekurujący ją gigant, poruszał się niedbale, jednak bardzo dbając o swoją partnerkę. Prowadzili cichą, widać dla obojga bardzo przyjemną rozmowę, gdyż uśmiechali się i promienieli, pomimo widocznego zmęczenia obojga. U mężczyzny raczej psychicznego niż fizycznego, u kobiety zaś pochodzącego najprawdopodobniej z każdego możliwego źródła. Do kogoś kto miał możliwość znacznie się zbliżyć do pary doszłaby pewnie część następującej rozmowy, choć nie mam pojęcia co by ona kogo zainteresowała:

-W Detroid, tak jak mówiliśmy możesz zostać w domu Gustava, ma'am. Nie musisz jechać z nami przez całe stany. Nie ma takiej potrzeby...

-Shemme, Shemme, Shemme dlaczego ja czuję smutek w twoim głosie, gdy wypowiadasz te słowa? Nie możecie mi z Gustavem niczego nakazać, ani niczego zakazać... Ja wiem co chcę robić w życiu, ty też wiesz... Z tym, że nie wierzysz już, że mi się uda...

-Daj spokój, kapitanie. Wierzę w Ciebie, choć na prawdę wolałbym uniknąć ceny, którą za tę wiarę, sama płacisz... Spójrz lepiej na nijakie towarzystwo w którym jedziemy.

-Tak, śmieszni niektórzy z tych ludzi, nie sądzisz? Mają tyle nadziei, jednak brak im tak wielu rzeczy... I to zazwyczaj według nich samych.

-Nie ma co się dziwić, ten wyścig, może przynieść przecież sławę, pieniądze i sporo radochy niektórym z tych zapaleńców. Ten tam przylizany z boku, koleś wygląda jakby mu miał ze spodni wyskoczyć na widok, tej panienki na przeciwko.

-Za to Gustav, chyba nie bardzo się przejął zachętą, którą mu podesłała. Jednak wydaje się bardziej zainteresowany tymi którzy zazdroszczą mu sytuacji w której został postawiony. Wiesz, nie poznaje brata, jak wyjeżdżałam był jeszcze taki mały... Zadziorny gówniarz, a zobacz co z niego wyrosło?

-Zadziorny, mówisz? Mogę cię zapewnić, że w tej kwestii niewiele się zmienił... Zero szacunku dla starszych.


Zaśmiali się wspólnie- Shemme tubalnym śmiechem, słyszalnym pewnie na drugim końcu szeregu samobójców szykujących się do startu w Cannonball, zaś Queenie przytłumionym, delikatnym śmiechem troszkę zbyt obdartym z radości. Ruszyli dalej wzdłuż swojego wozu spokojnym, powolnym, typowo spacerowym krokiem, jakby zupełnie nie otaczała ich zgraja napaleńców, którzy za samą twarz i sposób bycia ich oboje obdarli by ich ze skóry, a przynajmniej rozsmarowali na maskach swoich huczących zabawek. Widać już było zmęczenie na twarzy kobiety, gdy dotarli do rozpartego na masce, "młokosa", którego wzrok mógł by się mierzyć ze spojrzeniem śmierci.

-Jak tam dzieciaki?

Po tym haśle wszyscy troje wybuchli śmiechem, gdyż nie sposób było zareagować inaczej, widząc w osobie młodszego ukochanego brata, tego chytrego, wrednego skurwysyna za którego go wszyscy mają.

- Nawet nieźle, choć mogło by być mniej hałasu i ładniejsze twarze w okół, ale cóż począć, w domu nie jesteśmy.

-No ryje są tu raczej krzywe, ale widzieliście tą laskę? Mam wrażenie, że narobi niezłego zamieszania.

-Wiesz, mam całkiem podobne. Patrząc zwłaszcza czym i z kim jedzie.

-No nie? Zwłaszcza tego gogusia z Detro i jego ekipy. No i wąsala i melonika z od niej.

-Panowie, nie panikujcie. Kobiece wdzięki, za moich czasów potrafiły zdziałać jeszcze więcej, a jednak miał kto dalej walczyć.

-Nie wiem, co było u ciebie siostra. Ale ta babka, to nie ty. To nie jest front. A ci goście to na pewno nie żołnierze.

- I właśnie dlatego nie do żyją końca wyścigu.

-He...


Znaczący uśmiech pojawił się na twarzy członka hummerowskiej ekipy. Zaś Queenie spojrzała na obie "knujki" z mieszanką rozbawiania i nieznaczącej nagany. "Jak dzieci... Jak zawsze... "

- Gustavie, przejęcie transportu na trasie umówione i przygotowane?

Pierwsza część odpowiedzi przeznaczonej tylko dla ucha Sean'a wyraziła się w morderczym spojrzeniu wbitym w jakiś punkt na szyi przeciwnika.

-Te? Myślałem, że tę kwestię mamy już za sobą...

-Jasne, Gusta... Gus.

-Wsiadaj Sheemeee... Załatwione.


Wiadome było dla obu, że sprawa transportu jest poważna i musi być załatwiona na tyle perfekcyjnie, aby nie tracić czasu w wyścigu. Sean odprowadził Queenie, aktualnie zajętą porównywaniem możliwości bojowych gigamuta i wozu pancernego do którego wsiadła "zalotniczka brata". Gdy Shemme ujął ją pod ramię i podprowadził do drzwi, nie była już w stanie sama wejść do wozu. Nie słyszała, a może nie chciała słyszeć o sprawie "transportu" z Vegas, który dzięki firmie kurierskiej jej brata, mieli zaraz za NY odebrać"...
Przy samych drzwiach, jej opiekun zdjął z niej kurtkę, która widać ciążyła jej tak samo jak własne ciało i przerzuciwszy sobie ją przez jedną rękę i trzymając drugą Queenie w pasie wszedł do wozu. Rzucił kurtkę i schyliwszy się podniósł delikatnie kobietę i zaniósł mimo jej cichego protestu na miejsce w którym miała spędzić prawie całą drogę do Detroit.

-Przepraszam, nie powinienem był cię tak męczyć ma'am. Wiem, że nie masz na wiele siły, ale muszę powiedzieć, że zmieniłaś się przez te cztery lata, które się nie widzieliśmy. Teraz jest już jednak lepiej.

Popatrzył na nią zbolałym wzrokiem i tłamsząc w sobie myśl o tym, że świat w który tak bardzo wierzy jest nieprawdziwy... Wstał na chwile, by przynieść jej kurtkę, która była jedynym możliwym do zniesienia, prócz jego twarzy, wspomnieniem dawnych dni. Złożył je starannie na fotelu obok łóżka kobity i delikatnie pogłaskawszy ją po włosach ruszył do kabiny kierowcy.

Queenie, wiedziała co się z nią dzieje, jednak nie mogła wiele na to poradzić. Sił na cokolwiek brakowało jej już od dawna, jednak sił na znoszenie tych zawiedzionych spojrzeń dwóch z trzech najbliższych jej na świecie mężczyzn nie miała już całkowicie. Gdy tylko drzwi do kabiny kierowcy zamknęły się za Sean'em zanurzyła twarz w rękawie szaty i otarła rodowych herbem napływające jej do oczu łzy.

W tym samym czasie, Shemme rozsiadł się wygodnie w fotelu pasażera w szoferce limuzyny i popatrzył zmęczonym wzrokiem na Gus'a.

-No co stary? Skończy się mówka i jedziemy ?

-Mhm...


Przez chwile siedzieli w milczeniu, wsłuchując się w słowa De Rossi i Pytona.

- Gus, wy wiesz chociaż kto to gówno organizuje?

-Ta, słyszałem, ale nie zmienia to przecież naszych celów. Co za różnica kto ci będzie płacił za zwycięstwo?

-Niby żadna, ale tak bardzo zależy Ci, żeby Queenie z tego wyszła, a dbasz o dobre poczucie kolesia, który sprawia, że ona nie będzie należeć do nas, nie ważne jak bardzo byśmy tego chcieli.

-Skoro tak bardzo ci to przeszkadza, może od razu dasz nura przez szyberdach i wywalisz mu parę kulek w łeb? ... Na wszystko jest czas i miejsce.

-Widać, że nie uczono Cię jak rozwiązywać swoje sprawy samemu. Za to o Pytonie było już słychać na froncie. Twardy skurwysyn, nie robi tego tylko dla zabawy, ani społecznego czynu... Nie wierzę w to...

-No więc o co Ci chodzi?

-Mnie? Raczej nie mnie... A im? Jeszcze nie wiem... Wszystko wyjdzie jak zwykle dopiero wtedy, gdy Moloch wsiądzie ci na zad. Zobaczymy...

-Zacznę się tym martwić, gdy obecność tego kolesia w wyścigu zacznie czymkolwiek śmierdzieć.


Rozległ się sygnał rozpoczęcia wyścigu, gdy Gus wypowiadał ostatnie słowa, a więc skończył się czas na pogadanki, a zaczął na walkę. Ruszyli...
 
__________________
"Najbardziej przecież ze wszystkich odznaczyła się ta, co zapragnęła zajrzeć do wnętrza mózgu, do siedliska wolnej myśli i zupełnie je zeżreć. Ta wstąpiła majestatycznie na nogę Winrycha, przemaszerowała po nim, dotarła szczęśliwie aż do głowy i poczęła dobijać się zapamiętale do wnętrza tej czaszki, do tej ostatniej fortecy polskiego powstania."

Ostatnio edytowane przez rudaad : 15-03-2008 o 21:37.
rudaad jest offline  
Stary 15-03-2008, 20:13   #20
Lio
 
Lio's Avatar
 
Reputacja: 1 Lio ma wspaniałą reputacjęLio ma wspaniałą reputacjęLio ma wspaniałą reputacjęLio ma wspaniałą reputacjęLio ma wspaniałą reputacjęLio ma wspaniałą reputacjęLio ma wspaniałą reputacjęLio ma wspaniałą reputacjęLio ma wspaniałą reputacjęLio ma wspaniałą reputacjęLio ma wspaniałą reputację
Jadąc jakieś pięćdziesiąt metrów od gigamuta, obserwował całą sytuację.
Kiedy czerwonoskórzy poradzili sobie samodzielnie, Desert Eagle, który spoczywał na jego kolanach, wylądował na powrót w lewej kieszeni.

- Chciałeś go zabić? - Keiko wyglądała na zdziwioną kiedy wypowiadała te słowa.
Jedyne co otrzymała w odpowiedzi było skinienie głową.
- Na co się mieszać? Jesteśmy tu, żeby po prostu jechać.
- Nie będziemy mogli po prostu jechać, dopóki takie łajzy jak tamta, będą odwalały takie szopki. Więc jeśli jest okazja, po prostu się ich pozbędę.
- W sumie, nieźle rozumujesz. - jej twarz przyozdobił szeroki uśmiech, a chwilę później, śmiech wypełnił całą kabinę.

Nie czekając dłużej, wcisnął pedał gazu i z dziecinną łatwością wyprzedził mutanta.
Musiał zaoszczędzić więcej benzyny, gardło tej Impali było cholernie wybredne, a paliwo najlepszej jakości było w cenie. Nie miał czasu na podziwianie widoków, a teraz kiedy miał świadomość, że zabrakło przynajmniej jednego śmiecia, mógł w spokoju kontynuować wyścig.

Kilkaset kilometrów dalej musiał zrobić postój. Niewielka oaza, na środku pustyni, raj dla umierających spacerowiczów.
- Taki był nasz układ Słońce. - rzuciła, wysiadając z samochodu ze swoją walizką i ruszając w stronę wody. - Jadę z Tobą, a Ty pozwalasz mi zbierać próbki, potem dzielimy się zyskiem.
- Taak, taaak. Bierz się do roboty, nie mamy całego dnia. - w jego głosie słychać było znużenie, ale w sumie to nawet cieszył się z chwili odpoczynku. Włączył odtwarzacz i znowu zajął swoje ulubione miejsce, na masce wozu.
 
__________________
Może być sto postaw i ułożeń miecza, ale zwyciężasz tylko jedną.
- Yagyū Munenori
Lio jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 22:34.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172