- Co wy chłopaki na to, żeby pojechać trochę okrężną drogą?! - Krzyknął Malcolm, aby przebić się przez ryk ogromnego silnika znajdującego się pod maską auta. -
Pewnie i tak większość tych gangerskich lam, wiedząc o wyścigu zaczaiła się na najkrótszej drodze.
Spojrzenie kumpli było nieco dziwne. Żeby Malcolm unikał walki? Coś było nie tak...
Zaszokowany John zapytał kumpla:
- Eee... To którędy byśmy w takim razie pojechali?! - Do Detroit!... - perkusista rozwiał wątpliwości reszty załogi, aczkolwiek dalej mocnym zdziwieniem było dla nich wybranie rodzimego miasta, zamiast przebijania się przez tabuny cwaniaków, którzy liczą na łatwy zarobek.
- ... No a potem na front po machinę molocha!... - Baker rozwiał już wszystkie wątpliwości. W końcu walka z ogromnymi robotami jest dużo ciekawsza i bardziej emocjonująca, niż pokonywanie setnego z rzędu gangera. -
Przy okazji może zarobię dla nas jakieś gamble na arenie - dodał, po czym znowu wyszedł przez szyberdach, unikając o włos zawalonego mostu, którego nie zauważył. Zapewne budowla przecięłaby go na pół, gdyby ruski nie wciągnął go z powrotem do kabiny.
-
Dzięki - rzekł drummer wychodząc jeszcze raz. Wziął przy okazji ze sobą swoją włócznię stworzoną specjalnie tak, aby można było rozłożyć ją na dwie mniejsze części i zaczął ją skręcać. Potem wyprostował się przodem do kierunku jazdy i stanął prosto, jak średniowieczny strażnik podczas swojej warty, gdy na oku ma go jego pan.
Stał tak niewzruszenie przez jakiś czas.
***
Tuż po wyjeździe z wielkiego jabłka i rozdzieleniu się całego tabunu ludzi, na drodze którą jechał Plymouth chłopaków nie było prawie nikogo. Lekko radioaktywny wiatr przywiany z zachodu rozwiewał włosy mężczyzny, który niestrudzenie obserwował okolicę stojąc w bezruchu od piętnastu minut. Zawsze musiało mu coś odwalić. Tym razem przełączył się na tryb "stoicki obserwator" i gapił sie na trasę nie dając po sobie znaku życia. Czasem jedynie zamrugał oczami, gdy piach, albo insekty godziły w jego wzrok.
Wśród kierowców byli ludzie, którzy obrali tą trasę, zapewne większość z nich tak jak chłopaki była z Detroit, aczkolwiek było ich bardzo mało, tak więc albo zostali szybko zgubieni, albo szybko znaleźli sobie lepszą trasę. W każdym razie najbliższym postojem chłopaków była mieścina o nazwie Scranton, jakieś 150 kilometrów od Nowego Jorku.
***
Podróż trwała zbyt długo. Z uwagi na stan autostrady, którą jechali kierowca pojazdu nie mógł wyciągnąć jednak sensownych prędkości, tak więc tłukli sie tam coś ponad dwie godziny. Mieścina była jedną z większych po drodze do Detroit. Z racji swego położenia nieopodal NY prace, mające na celu odbudowanie jej, przynosiły efekty. Ludzie jechali przez chwilę krętymi, wysprzątanymi uliczkami. Przy krawężnikach poustawiane były stosy beczek, i jakiegoś nikomu nie potrzebnego złomu, które zapewne niedługo zostaną wywiezione. W końcu Malcolm wypatrzył napis knajpa i tam kazał udać się Fieldstone'owi. Przed knajpą stało już parę wozów, a niektóre z nich perkusista widział na starcie wyścigu, tak więc nic nie stało na przeszkodzie, aby pozbyć się niepotrzebnych konkurentów.
- Daj śrubokręt. - powiedział do Alieksieja, który momentalnie podał przyrząd Bakerowi. Drummer podszedł do wozu jednego z gości - całkiem fajnego pickupa, ale i tak nic nie dorówna bryce ich teamu - i upewniając się uprzednio czy nikt jej nie pilnuje przebił narzędziem dwie opony.
- Chłopaki sobie już chyba w tym odcinku nie pojeżdżą - Rzekł z perfidnym uśmieszkiem na twarzy, po czym wszedł do baru. Fieldstone w tym czasie wyjechał samochodem za knajpę i zabezpieczył go łańcuchem, tak aby nawet, gdy ktoś go zauważy nie mógł go ukraść.
Goście w knajpie byli zbyt zajęci graniem w rzutki z jakimś indiańcem, który bezczelnie wygrywał on nich amunicję sztuka po sztuce.
- Mogę się przyłączyć? - Zapytał z podejrzanym uśmieszkiem.
***
- No k***a! - Zaklął perkusista, gdy indianiec wygrał od niego kolejny nabój 9mm. Był to już czwarty. Faceci, którzy wcześniej grali z czerwonoskórym siedzieli i chichrali się z Malcolma. Walka szła łeb w łeb, aczkolwiek indianiec zawsze wygrywał o 1, czasem o 2 punkty.
"Nieee... Tego już za wiele" - pomyślał człowiek, gdy po jego trafieniu w pole z numerem dziewięć, indianiec wyrzucił przepiękną dziesiąteczkę. Goście przy barze znowu wyśmiali Bakera.
Facet wyszedł z siebie. Rozejrzał się pierw spokojnie wokół, choć cały gotował się już ze złości. Zobaczył koło siebie krzesło. "Dobra, kończymy to..." - przewinęło mu się przez myśl, po czym podniósł je i szybkim krokiem podszedł do jednego z wyśmiewających go gości, uderzając go w twarz tak, że ten momentalnie stracił przytomność, a mocne drewniane siedzenie rozpadło się na kawałki...
"Let them feel your hate, show no fear!"
[MEDIA]http://www.youtube.com/watch?v=DhptP8j-t-M[/MEDIA]
* resztę walki dopiszą chłopacy