Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 16-03-2008, 19:28   #81
M.M
 
M.M's Avatar
 
Reputacja: 1 M.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodzeM.M jest na bardzo dobrej drodze
Ostatnio na dużym ekranie oglądałem...



...Johny'ego Rambo. Nie oszukujmy się, filmy z tym amerykańskim super-komandosem w roli głównej nigdy nie były nastawione na rozrywkę duchową. Rzekłbym, że prędzej na umysłową, jeśli można za nią uznać doznania, nazwijmy to, wizualne. John nie jest typem filozofa, a więc i filmy o nim nie niosą za sobą jakiegoś specjalnego bagażu z zakresu psychologii, socjologii etc. Jedynie w pierwszej części starano się wiernie oddać emocje, z którymi walczyła dusza człowieka dręczonego wizjami wojny. Dodać trzeba, że starano się z dość miernym skutkiem, bo tak naprawdę, czy kogoś poruszył dramat Johna z pierwszej części jego przygód? Oczywiście nie, bo liczyła się tylko walka i to ona była i zawsze będzie motywem przewodnim sagi o Rambo. Widzowie rozpaczali raczej z powodu tego, że jatki już na ekranie nie będzie, nie zaś podzielając udrękę bohatera. Pisze to wszystko po to by zastrzec, że jako recenzent kierował się będę kategorią filmu. Ocenię go jako film akcji, nie jako dramat (chociaż widziałem i takie opisy, sic!).

Dużo jest w filmie przemocy. To nie dziwi wcale, biorąc pod uwagę treść, którą reżyser chce nam przekazać. Jest sobie Birma, łamie się tam w drastyczny sposób prawa człowieka, rebelianci są skazani na niepowodzenie, wszyscy milczą, udając, że nic się takiego nie dzieje, a birmańscy żołnierze urządzają sobie zakłady, polegające na tym, który z pierwszych, uciekających wieśniaków wdepnie na minę i rozpadnie się na tysiąc krwawych strzępów. Jest sobie i Johny Rambo, trudniący się łapaniem węży na swoistego rodzaju kij, którym przeciętny obywatel nie strąciłby nawet jabłka z drzewa, nie mówiąc już o klepaniu kobr po głowach. Okazjonalnie łowi ryby z... łuku (to nie żart!), tudzież kuje w swej kuźni Hefajstosa bliżej niezidentyfikowane żelastwa, które zaliczyłbym raczej do rodziny broni białej, niż do sztućców. Jest wreszcie wielce szlachetna ekipa wolontariuszy, chcących odciążyć uciskanych tubylców, że się tak wyrażę, przy pomocy Johny'ego. Musicie bowiem wiedzieć, że Rambo steruje też łodzią (i tu cytat: "nikt nie zna rzeki lepiej od ciebie", szczerze się uśmiałem). Po żarliwych przysięgach, że to nie jego biznes, John za namową czystej jak gołębica wolontariuszki, zgadza się w końcu przewieźć całą ekipy do Birmy. Ekipa jak się łatwo domyśleć trafia do niewoli, no i... zaczyna się rzeź. Najlepszym przyjacielem Johna w czwartej części, prócz nieśmiertelnego noża, jest czarny jak śmierć łuk. Łuk ten nie posiada bajerów z "dwójki", tj. nie wysadza w powietrze sporych połaci dżungli. Jest to zwykły łuk na zwykłe strzały, a widząc jak sprawnie posługuje się nim John nawet Legolas popadłby jeśli nie w kompleksy to przynajmniej w konsternację. Broń palną nasz bohater zdobywa tylko na pobitych wrogach.

Fabuła prosta jak trzask najprostszego z biczy. Wszystko sprowadza się do odwetu i dobrego zakończenia (okraszonego słuszną dozą epickiej muzyki). Gra aktorów jest bardzo, ale to bardzo drętwa, choć może to wina tego, że nie mieli się oni po prostu gdzie wykazać. Przykład mogą tu stanowić najemnicy, których rząd wynajmuje do odbicia wolontariuszy (to nie żart, po raz pierwszy od niepamiętnych czasów, Johny nie działa samotnie). Są oni silnie nakreśleni zewnętrznie i już po paru scenach wiemy, który jest dobry, a który zły. Mamy wśród nich między innymi brutalnego, niegodziwego brytyjczyka, jakiegoś egipcjanina (bądź innego wyznawcę islamu, który tak czy siak dziwnie wygląda w moro) oraz dobrego snajpera, który czując potrzebę ratowania Johna z opresji naraża na szwank własne życie. Wolontariusze są oczywiście pomocni i uczynni, a przed Birmańczykami sikają w majtki. Kwestii również nie ma wiele, podsumowując więc całość, nie mam aktorom za złe ich bezpłciowej gry, bo zdaje sobie sprawę, że to nie ich postacie miały się wybijać. Wybijać miał się JOHN. Stallone gra go tak samo jak dwadzieścia lat temu, ta sama zatwardziała gęba (choć "ciut" mocniej pomarszczona), te same niewyraźnie wymawiane kwestie i stal w oczach. Oprócz tego spokój, refleks Johna Wayne'a i pseudo-romantyczne spoglądanie na panią gołębice. Sylvester Stallone się spisał, zagrał tak jak miał zagrać, bez zbędnych ceregieli, których prawdziwi fani Rambo nie lubią (w sumie naszła mnie refleksja, że widziałem jedną prawdziwie dobrą rolę Stallone'a... może ktoś kojarzy "Cop Land"?, zagrał tam u boku De Niro i wypadł b. dobrze). Ogółem John mało mówi, więcej robi i to jest właśnie jego naturalne zachowanie, które szanuję. Dobrze, że twórcy nie próbowali na siłę wciskać nam monologów godnych Konrada z trzeciej części Dziadów. Pierwszą kwestią bohatera, która pojawia się w filmie jest "fuck off", co stanowi chyba najlepszą rekomendację. Prócz tego nader często pojawia się zdanie "go home". Jedna sentencja złapała mnie natomiast za serce. Jest to: "live for nothing or die for something"...

No i sedno całego filmu, czyli RZEŹ. Dokonuje się ona na żołnierzach Birmy w najmniej spodziewanych dla nich momentach i w różnych (choć niewielkich) odstępach czasu. Jatka jest efektowna, głośna, dynamiczna i niemal cuchnąca swądem spalonego ciała. Tutaj twórcy naprawdę się popisali. Walki ogląda się z paznokciami lub nieprzemielonym popcornem w zębach. Krew i wszelkie tkanki leją się strumieniami. Elementy akcji są więc jak najbardziej zachowane, przy użyciu najnowszych technik filmografii.

Podsumowując, na seansie Rambo często ogarniał mnie serdeczny (ale nie prześmiewczy!) rechot. Tak było np. podczas sceny, w której John ścina drzewa zdobycznym karabinem, czy (uwaga spoiler)wraca na ojcowiznę(koniec spoilera). Może wynika to z faktu, że zawsze traktowałem Rambo z przymrużeniem oka, bo tak chyba należy go traktować. Wszak każdy od 10roku życia wzwyż wie, że wyczyny Johna Rambo muszą być fikcyjne, a sam bohater jest raczej kimś w rodzaju herosa. Oglądając filmy o nim bawimy się jednak dobrze (przynajmniej niektórzy), a to chyba najważniejsze.

Ocena za ucztę akcji, podkreślam akcji: 7/10
Ocena za niezapomniane, arcyzabawne motywy: 10/10
 
__________________
Wiejski filozof.
M.M jest offline   Odpowiedź z Cytowaniem