Korzystając z ostatnich, bardzo skąpych promyków światła, rzucanych przez dogasającą pochodnię, wypatrzył, wyglądającą na dość solidną gałąź. Krzywiąc się z niesmakiem, jako że czystość gałęzi pozostawiała barzo wiele do życzenia, wziął ją do ręki.
- Poczekaj chwilę - powiedział do Gwen.
Próby odpalenia nowej 'pochodni' od resztek starej nie zostały uwieńczone powodzeniem. Wprost przeciwnie. Żarzący się czubek pochodni odłamał się i z sykiem utonął w mętnej cieczy, w której brodzili Gwen i Tom. Korytarz pogrążył się w ciemności. Prawie całkowitej.
Tom z trudem powstrzymał cisnące się na usta przekleństwo.
- Szkoda, że nie ma z nami maga ognia - powiedział. - Raz-dwa rozpaliłby to paskudztwo...
Czubkiem sztyletu rozszczepił końcówkę dość mokrej gałęzi i wetknął w tak powstałe szczeliny resztki tego, co przed chwilą było pochodnią.
Po paru próbach nowa pochodnia zapłonęła. Słabo, bo słabo, ale zawsze...
- Przyspieszmy, zanim zgaśnie - powiedział Tom. - Kolejnej już chyba nie stworzę.
Ruszył szybko do przodu usiłując wypatrzyć drogę, z której mieli skorzystać by dostać się do siedziby Torena. |