Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 05-04-2008, 14:11   #19
obce
 
obce's Avatar
 
Reputacja: 1 obce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputacjęobce ma wspaniałą reputację
Kathryn wyjechała na trakt, jeszcze przed świtaniem. Brązowe, solidnie zbudowane konisko o szerokim grzbiecie nie było może tak wygodne jak powóz, ale przynajmniej nie oferowało wątpliwych przyjemności w postaci współpasażerów najedzonych rzepą i czosnkiem. W zamyśleniu patrzyła na drobne monety błyskające czerwonawymi blaskami pomiędzy palcami obu jej dłoni. „Spraw żeby tańczyły”, powiedział jej Salomon pokazując jej tą drobną sztuczkę. „Ćwicz codziennie dłonie, ćwicz codziennie umysł – to jedyna droga ku doskonałości

Patrząc wstecz na ostatnie dwa tygodnie, Kathryn czuła rozczarowanie. Szkolenie wiele jej dało, temu przeczyć nie mogła i nie chciała, jednak metody i poczucie misji, jakie przyświecało jej nauczycielowi wyznaczało całkowicie obcy jej naturze paradygmat. Myśląc o Salomonie, wydęła lekko usta. Pomimo delikatnej pajęczyny sympatii i szacunku, jaką zdołali utkać pomiędzy sobą, wzajemne zrozumienie i zgoda nie była możliwa. Podczas rozmów z iluzjonistą częstokroć miała wrażenie, że rozmawia z kapłanem, któremu intelekt pomieszał się z emocjami lub jednym z tych lub jednym ze świętych mężów, który po zbyt długim pobycie na słońcu stwierdził, że doznał iluminacji i poznał Prawdę. Wielkie litery zdawały się być zresztą nieodłącznym towarzyszem Salomona – on nie mówił, lecz wymawiał słowa, podczas rozmów nieodmiennie wpadając w formę kazania, przekazywania objawionych mądrości. Jak wtedy, gdy mówił o poszukiwaniu prawdy, jak wtedy, gdy mówił o swojej praktyce i doświadczeniu w sztuce iluzji, jak wtedy, gdy opowiadał o swoim życiu, starości i zmęczeniu.

* * *

- Jestem już tym zmęczony, przez lata stawiałem pytania a kolejne poświęcałem na szukanie odpowiedzi – które jedynie przynosiły jeszcze więcej pytań – mówił cichym głosem a ostre południowe światło bezlitośnie wypełniało cieniem każdą bruzdę na jego twarzy. - Zbyt dużo na to czasu poświeciłem zamiast na przyjemności i radość z życia. Teraz kiedy stawy i kości dają o sobie znać nie mam już siły i chęci na takie rozrywkowe życie. Ty jednak jesteś jeszcze młoda, pomimo, że dorównujesz mi wiekiem, to jednak możliwości twojego ciała dopiero się rozkręcają – podczas gdy mój organizm gwałtownie już hamuje. To różnicuje nasz światopogląd i spojrzenie na pewne sprawy. Wyobraź sobie na moment, że masz już starczą skórę i wiek, że dożywasz kresu wieku jaki Twojej rasie jest dany. Z tej perspektywy spójrz na swoje życie obecne. Może znajdziesz w tym coś pocieszającego, a może nie… Ja wolę dalsze ćwiczenie, które czasami stosuję dla poprawy samopoczucia. Wyobrażam sobie, ze jestem niesiony w trumnie, kondukt żałobny, rozpacz bliskich mi osób i z tej perspektywy – leżącego w trumnie człowieka przypatruję się obecnym problemom. Wszystkie tracą na znaczeniu, aż dziw bierze na myśl jak człowiek za tym wszystkim goni, za czymś co jest bez znaczenia z perspektywy wiecznej wolności jaką przynosi śmierć. Jest mi smutno i dołuję się otaczającą rzeczywistości? No cóż osobnik w trumnie kazałby się bić głową o ścianę za takie myśli, za niedoceniania każdej chwili w jakiej możemy żyć.
Jasna popatrzyła na nauczyciela z niesmakiem.
- Wiesz, Salomonie, nie obraź się, ale jak człowiek, który zmarnował pierwszą połowę życia szukając nieistniejących odpowiedzi, a drugą oglądając z perspektywy trupa może mówić o docenianiu życia? Ty go niedoceniasz, ty w zasadzie nie żyjesz.; ty jedynie kontemplujesz życie, odrzucając jego najistotniejsze części jako niegodne uwagi, odsuwasz je od siebie. Nie interesuje cię już ono, jest to przedmiot straty, ale ta strata daje ci zadowolenie. Pogrzebałeś się za życia, Salomonie – razem ze swoją prawdą, ze swoją wiedzą, swoimi formułami. Bogowie! Popatrz tylko jak wygląda to miejsce – jak grobowa komnata, w której wśród bogactwa składano dawnych królów. Posłuchaj głosu swojego cienia: znajdź sobie młodą kobietę, wyjedź, weź tyle, ile dasz radę spakować w kilka minut, wyjedź. Stań się kimś innym. Po prostu.
- Czy jesteś zadowolona ze swojego życia, Kathryn?
Kobieta milczała przez dłuższą chwilę.
- Uraziłam cię, prawda? – powiedziała w końcu, przygryzając zakłopotana wargę. – Wybacz. Nie powinnam tego mówić.
- Dziękuję - powiedział bez cienia żalu czy urazy. – Mówiłaś kiedyś, że doszukałaś się w pracy Pauleno pewnej sprzeczności… - powiedział uśmiechając się lekko.

Salomon brak odpowiedzi poczytał jako odpowiedź, niemożność bądź nieumiejętnośc jej podania jako ostateczny argument przemawiający na korzyść jego „mortycznego” stoicyzmu. A Kathryn biorąc z jego dłoni napełniony winem kielich, który podał jej delikatnym gestem, plotąc kontrolowane bzdury o technikach lustrzanych odbić, wiedziała, że jej nauczyciel myli się. Myli instynktownie wymilczane i wypowiedziane kłamstwo z prawdą, pozbawioną znaczenia ciszę z ze znaczącym przekazem, istotnym behawioralnym znakiem.
Jak zwykle myli jej kłamstwo ze swoją prawdą.

* * *

A potem, w połowie drugiego tygodnia pożyczył jej cienką książkę.
Zyskała wtedy pewność, że należy on do tego rodzaju ludzi, którzy prędzej się złamią a nie zegną, prędzej zginą niż odstąpią choć na krok od swoich pryncypiów, zasad, ideałów. Że Salomon jest człowiekiem z żelaza a nie ze stali. A przecież nie chciała od niego wiele, przecież nie chciała, by rzucał wszystko, co posiada, by przygruchał sobie młodą, chożą dupę, przecież nie chodziło o to, by wyjeżdżał żegnając się z wszystkimi swoimi badaniami. Wtedy miała jeszcze nadzieję, że raczy choć trochę dopasować, nawet nie metody, lecz pewne elementy do poziomu i skłonności ucznia. Sprawa rozbijała się więc o minimum wyczucia dydaktycznego.

Zmarszczyła brwi. Źle. To nie o to chodziło. Salomon był dobrym nauczycielem, nie potrafił jednak oddzielić przekazywania wiedzy od prób wychowywania – w każdym ćwiczeniu, które jej zadał, w każdej rozmowie, którą odbyli iluzjonista starał się przekazać jej swoją drogę życia, chcąc odcisnąć na swej uczennicy trwały ślad. Swoje badania, swoją wiedzę, swoje doświadczenie poddawał nieustającemu wartościowaniu etycznemu, by następnie wkomponować je w ramy swojego światopoglądu, swojej wiary.

Tamtego dnia jak zawsze czekał na nią w salonie, jak zawsze zasiedli w wygodnych fotelach przy południowym oknie, jak zwykle nalał wina do kryształowych kielichów, jak zwykle rozmawiali o błahostkach, dyskutowali o rzeczach naprawdę ważnych dla nich obojga. I dopiero później, gdy już miała wychodzić, wskazując dłonią niewielki, oprawiony w skórę tom, powiedział:
- Mam coś dla ciebie. Chciałbym, żebyś przeczytała ją i jeszcze przed wyjazdem wskazała mi prawdziwy tytuł, autora oraz zakończenie.
- Oczywiście – uśmiechnęła się lekko. – Nic płaskością stylu przebić nie może el Paulena, więc sądzę, że lektura sprawi mi przyjemność. Szczególnie, jeśli jest zgrabnym kalamburem. Bardzo ci dziękuję.
W jej głosie nie pojawił się nawet cień ironii.

* * *

Książka poleciała w kąt pokoju zaraz po jej powrocie do karczmy, a Kathryn zwinnie wspięła się na swoje ulubione miejsce na dachu. Szukanie prawdy, inicjatywa jednako szlachetna i śmiech budzącą, była widocznym konikiem i pasją Salomona, pasją, której kobieta nie podzielała w najmniejszym stopniu a która przekreślała możliwość wszelkiej dłuższej współpracy. Wiedzieli o tym oboje.
Tam gdzie iluzjonista rozdzierał zasłonę kłamstw i złudzeń szukając jaśniejącego ziarna prawdy, tam Kathryn odruchowo tę kotarę tkała; gdzie on widział obiektywnie istniejące rzeczy, tam ona postulowała relatywizm poznawczy; gdzie on walczył delikatnie i ostrożnie, tam ona była agresywna i stosowała wszystkie brudne i niskie sztuczki; gdzie on obstawał przy jasnych i wyraźnych prawidłach rozumu, tam ona odwoływała się do intuicji, artyzmu i wyobraźni; tam, gdzie on przychylał się do twardych reguł i formuł, ona mówiła o elastyczności. Nie mogli się bardziej różnić.

Szkoda. Tym bardziej, że Salomona łatwo dawało się lubić i darzyć szacunkiem – spokojny człowiek, błyskotliwy i inteligentny rozmówca, posiadający doświadczenie w praktyce magicznej, którego wyższość nad jej studiami była niekwestionowana. Starszy, dojrzały, zadbany mężczyzna.
Szkoda, że tak bardzo nie spełniał jej oczekiwań.

Patrząc wstecz na ostatnie dwa tygodnie, Kathryn czuła rozczarowanie. Szkolenie, które ją nudziło, ludzie przypominający źle napisane książki, miasto niczym sielsko-sentymentalna akwarelka, śliczna jak aniołek panienka, którą otacza jednak dziwny, słodkawy zapach. To przez ten zapaszek, który czuła w wyglądzie miasta, w braku żebraków, w przymilnym zachowaniu mieszkańców, zapaszek pieniędzy, wątpliwego daru anonimowych bohaterów, zaczęła pisać list.


* * *

Alander. Jego imię i twarz nie przywoływana od dziesięciu lat przyblakła w jej pamięci. Dopiero, gdy podszedł do jej stolika i powiedział „Witaj, Sol”, przypomniała sobie, że przecież widziała już tego elfa w „pokoju spotkań” w domu Yazona, na tle jasnych, pozbawionych cieni ścianach. Siedział wtedy w głębokim fotelu, którego opacie i podłokietniki rzeźbione były w zwierzęta o oczach z bursztynu, oddzielony od Yazona długi, wąskim stołem. Ona zaś z kielichem wina w ręce siedziała na parapecie okna, przypatrując się półprofilowi Alandera, jasnym palcom na ciemnym drewnie, promieniom słońca wydobywających żywe błyski z bursztynowych oczu.

- Witaj, Sol. Co tam słychać u Yazona. Dalej obawia się duchów?
Kathryn popatrzyła na ubranego w błękitne szaty elfa znad pisanego listu.
- On nigdy nie bał się duchów w konwencjonalnym tego słowa znaczeniu, lecz „eterycznych konstruktów magicznych”, jak to raczył określić kiedyś twój nauczyciel. Co nie ma w tej chwili większego znaczenia – powiedziała cicho. – A jak tobie minęły te lata, Alandrze?
- Owocnie, że tak się wyrażę. W końcu mój mistrz zezwoli mi na wyzwolenie się na samodzielnego maga. Muszę ci powiedzieć, iż wypiękniałaś przez ten czas, Sol. Wydawało mi się, iż używasz teraz drugiego imienia, bo słyszałem jak tak zwracał się do ciebie karczmarz. No to jak tam u niego i co cię sprowadza do tej mieścinki.
- U Yazona? Także owocnie – na jej wargach zatańczył cień uśmiechu. – Nawiązał kilka nowych kontaktów, które przyniosły mu satysfakcjonujący zysk, organizuje wesele i niewiele mu brakuje, by schwytać swoje wytęsknione szczęście. Usiądziesz?
Zebrała pergaminy ze stolika i wskazała magowi drugie krzesło.
- Owszem.
Pańskim gestem przywołał służącą i zażyczył sobie Olgriońskiego Wina.
- Tak, no cóż widać nie byliście dla siebie stworzeni. Zawsze mnie ciekawiło, co cię przy nim trzymało, ale to już historia. Skończmy z Yazonem. Co tam u ciebie słychać.
- Jak widzisz zwiedzam fascynującą prowincję i zgłębiam tajemnicze obyczaje tubylców – skrzywiła się z niesmakiem. – No i mam interes do Kurta, jak chyba połowa tego miasta.
- No, też do Kurta. Ciekawe swoją drogą co to za człowiek, że tylu osobom podpadł. Aż dziwne, iż mój obecny nauczyciel wysłał mnie tylko po zioła rosnące w pobliżu jego dworu, a nie załatwić coś z tym indywiduum.
- Nie martw się, pewnie określenie „w pobliżu jego dworu” oznacza prywatny, dobrze strzeżony ogródek. Zaraza by to…
Zakręciła i schowała niewielki kałamarz do drewnianej skrzyneczki i wytarła płócienną szmatką palce poplamione inkaustem.
- A jak wypada twój nowy nauczyciel w porównaniu do Ellesemmdera? Masz zamiar się go trzymać?
- Z pewnością ma inne zapatrywania na magię niż Ellesemmder. Bardziej odpowiadające moim zapatrywaniom. Więc tak - dopóki będzie mógł mnie czegoś nauczyć, to mam zamiar się jego trzymać.
- Wspaniały… Agoba Wspaniały… Skąd właściwie wziął się jego przydomek?
- Nie wiem, pewnie sam sobie nadał i tak wszyscy przyjęli - uśmiechnął się do Sol.
Oddała uśmiech.
- Jeśli zostałbyś wielkim magiem pod jakim przydomkiem chciałbyś być znany?
- Jeśli byłbym wielkim magiem nie potrzebowałbym żadnych przydomków wystarczyłoby tylko moje imię - roześmiał się głośno.
- Gdybyś był magiem akademickim z pewnością. Natomiast jeśli stałbyś się rozpoznawalny, jeśli stałbyś się częścią jakiejś legendy, ludzie i tak nadaliby ci jakiś. Przydomki, określniki – prostym ludziom, i nie mam tu na myśli jedynie chłopstwa, wpasowują się one w wyobraźnię poetycką, że tak to ujmę. Oni ich wręcz potrzebują, żeby „oswoić” bohatera, wpisać go w pewien schemat myślowy.
- W takim razie zostawiam to bardom oni maja lepsza wyobraźnię do słów i z pewnością odpowiedni przydomek mi nadadzą. Czyż tak nie jest przeważnie?
- Oczywiście, że bard może taki wymyślić. Wszelki kunszt najlepszych bardów sprowadza się jednak do tego, by utrafić w tą poetycką wyobraźnię. – Złociste oczy wpatrywały się uważnie w twarz elfa. - Jeśli tego nie potrafią, nikt nie śpiewa ich pieśni, nikt nie zapamiętuje imion bohaterów ich ballad. Zresztą, masz pod ręką elfią bardkę, zawsze możesz zaryzykować i poprosić ją o przydomek
- Czysta abstrakcja. O tak błahych sprawach pomyślę jak już stanę się nieco sławniejszy. Doprawdy teraz nie ma się tym co zajmować. Nie chcę być śmiesznym z przydomkiem "Wielki". Teraz bardziej mnie pasjonuje sama sztuka magiczna oraz możliwości wiązania ją z zielarstwem.
- Wybacz, zapomniałam, że więcej w tobie praktyka niż teoretyka – uniosła kielich. – Wypijmy więc za samą sztukę magiczną i praktyczne zielarstwa zastosowanie.
- Owszem, twoje zdrowie. Lecz ciężkie ćwiczenia zmęczyły mnie dzisiaj. Będzie jeszcze czas odnowić znajomość, wszakże mówiłaś, iż też się wybierasz do tego niecnego Kurta.
Alander wstał od stołu i pożegnał się krótkim skinieniem głowy.
- Wybaczysz, iż opuszczę cię teraz.
- Oczywiście, że wybaczę – mruknęła z kpiącym uśmiechem, gdy drzwi zamknęły się za plecami maga.

* * *

To było łatwe, całkowicie naturalne. Lekki uśmiech, cichy głos, w którym pobrzmiewa cieniem zainteresowanie, oszczędna gestykulacja, spojrzenie skupione na twarzy rozmówcy, niewymuszona uprzejmość. Łatwo było wrócić do Sol.

Natomiast mag okazał się rozczarowaniem. Zapomniała, a być może dziesięć lat temu po prostu nie zdawała sobie sprawy z tego, jak niechętny jest on teoretycznym rozważaniom. Teraz jednak, po prawie dwóch tygodniach spędzonych na wielogodzinnych dyskusjach i rozmowach z Salomonem, jego niechęć wydawała jej się nie na miejscu. Wątpiła, by stanowił prawdziwie interesującego interlokutora.

Że nie zauważył i nie zareagował na kilka drobnych haczyków, które dla niego zarzuciła – mogła mu wybaczyć. Natomiast fakt, że nie skorzystał z pretekstu, by zacząć rozmowę z przepiękną kobietą, lekko ją zdziwił. Szczególnie, że bardka była jedną z jego ludu.
Dużo natomiast o nim powiedział.

Z zamyślenia wyrwał ją dźwięk podkutych kopyt stukających o ubitą ziemię. Obejrzała się przez ramię i ściągnęła cugle. O wilku mowa.

Poczekała, aż Alander ze swoją świtą zrównają się z nią.
Dzielna gromada jadąca, by zaprowadzić prawo i sprawiedliwość w ciemnogrodzie „niecnego Kurta”. Czarny rycerz bez charakteru, mag antyintelektualista, handlarka zachowująca się jak droga dziwka, kapłan bez powołania a do tego iluzjonistka, której już nawet czarować się nie chce.

O samym Kurcie nie wiedziała wiele – Salomon opowiedział jej swoją historię, od el, Snoriego dowiedziała się, że czarny pył, który sprzedał mu Kurt, był pierwszą z kilku zyskownych transakcji. Kupiec nie miał więc podstaw sądzić, że człowiek nie zwróci mu pożyczonych pieniędzy. Gortmund nie miał dla niej czasu, co nie zdziwiło przesadnie Kathryn – potężny i silny czarny rycerz, by użyć potocznego określenia, wycyckany został jak dziecko. Taki dowód naiwności musiał go boleć. Dalabera czas miał, ale rozmowa przypominała kreślenie słów na wodzie i dała dokładne tyle samo, czyli nic.

Z krzywym uśmiechem na twarzy uniosła rękę w geście powitania. W promieniach słońca zamigotała ciężka bransoleta z kutego srebra z adularowym kamieniem księżycowym wprawionym po wewnętrznej stronie nadgarstka.

 

Ostatnio edytowane przez obce : 23-04-2008 o 21:53.
obce jest offline