Pod ścianą jakiegoś budynku siedział żebrak wygrywający na flecie melancholijną melodię. Jakiś przechodzień wrzucił mu do kapelusza kilka centymów. Kto wie, może zostałby wspaniałym, znanym i podziwianym kompozytorem? Nie dla niego było jednak przeznaczone miejsce na piedestale w historii. Los okazał się tak niewyrozumiały, że wylądował na jakimś wyludnionym bulwarze w brudnych ubraniach i nic już nie miało prawa tego zmienić.
Nie, nasza opowieść nie ma żadnego związku z tym muzykiem. Ale gdy idzie się ulicami Paryża, tak miło na chwilę zatrzymać się i podumać słuchając dźwięków muzyki…
Przejdźmy więc nieco dalej… Na drodze mijamy liczne dorożki i ludzi, z których chyba każdy podążał w inną stronę. Aż wreszcie, za którymś zakrętem, wyłania się Ona.
Opera Paryska. Ranne słońce leniwie oświetlało wielki gmach, zupełnie jakby nie chciało pokazywać, że jego blask jest niczym w porównaniu z blaskiem całego złota, którym wypełniony był budynek. Kiedyś ktoś spytał, w jakim stylu zbudowany jest, jak niektórzy nazywają operę od nazwiska jej architekta, Palais Garnier. Odpowiedź była nadzwyczaj trafna i idealnie odwzorowywała piękno konstrukcji. „W stylu napoleońskim”.
Do życia powoli zaczynali się też budzić ludzie pracujący dla opery. Odźwierny Gervaise otwierał wszystkie drzwi i robił długi obchód po korytarzach gmachu, właściciel – Pierre Garron – właśnie minął drzwi swojego gabinetu i zasiadł przy biurku. Mieszkające przy operze młode tancerki zwlekały się niechętnie z łóżka, a te co posłuszniejsze już zakładały trykoty, by uczestniczyć w rannych ćwiczeniach baletowych pani Marchal.
Słowem, dzień zaczynał się jak każdy inny.
Na przykład u
Zbigniewa Sarneckiego…
Mężczyzna spojrzał z łóżka na zegarek, który przed chwilą brutalnie wyrwał go ze snu. Niewątpliwie wskazywał odpowiednią godzinę, co potwierdzały słoneczne promienie wpadające przez okno kamienicy. Na biurku leżała partytura, a obok futerał ze skrzypcami. Najwyraźniej należało wstać i pójść do opery… Czekał na niego najpierw wspólny pokój muzyków, w którym mógł przebrać się i zostawić, co chciał, a potem orkiestrowe miejsce pod sceną i próba z Patrickiem Desfleurs, dyrygentem. I nie tylko nim, w końcu to pierwsza próba reżyserska, razem ze wszystkimi śpiewakami i tancerzami!
Mniej więcej o tej samej porze obudził się
Cesare Arthur Saint-Léon.
Budzik wyrwał go ze snu w jego przyoperowym pokoju. Chyba czas był najwyższy na poranne ćwiczenia i zejście na dół, gdyż w niedługiej perspektywie była próba, na której prawdopodobnie znów będzie musiał wszystkich strofować i uczyć, czym w praktyce jest choćby synchronizacja. Ach, w taki to sposób zasłużył na swoją reputację…
Za to rudy
Fanfan już od dawna był na nogach i buszował po całej operze – przynajmniej po tych miejscach, które były otwarte, a także kilku innych. I choć od wczesnego ranka starał się unikać osób pokroju, dajmy na to, pana Balzacka, które mogłyby go zagonić do różnorakiej pracy, w pewnym momencie, wpadł właśnie na tego feralnego starszego pana.
Ale cóż się stało?
Fanfan usłyszał magiczne słowa:
-
Masz wolne jeszcze te pół godziny, ale koniecznie bądź na próbie – będziesz mi tam potrzebny przy zapleczu.”
No i była też
Amelie Charbonneau. Ona uwijała się sprzątając garderoby już rankiem, by móc zobaczyć pierwszą reżyserską próbę. No i oczywiście ocenić, jak sobie radzi w nowym przedstawieniu Jules. Ale było jeszcze tyle rzeczy, które należało zrobić… No cóż, pozostawało chyba tylko pogodzić się z tym i skończyć jak najszybciej. A potem… Potem będzie chwila wytchnienia, bo chyba wszyscy będą na próbie i nie będą się przejmować niczym, poza nią. Przez kilka godzin…