Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 19-04-2008, 22:48   #7
MigdaelETher
 
MigdaelETher's Avatar
 
Reputacja: 1 MigdaelETher jest godny podziwuMigdaelETher jest godny podziwuMigdaelETher jest godny podziwuMigdaelETher jest godny podziwuMigdaelETher jest godny podziwuMigdaelETher jest godny podziwuMigdaelETher jest godny podziwuMigdaelETher jest godny podziwuMigdaelETher jest godny podziwuMigdaelETher jest godny podziwuMigdaelETher jest godny podziwu
Przebudzenie

*** Andreas ***


Potężny huk rozdarł powietrze. Otaczający go świat w jednej chwili pękł na milion kawałków, jak wypuszczona ze zgrabiałych rąk filiżanka z miśnieńskiej porcelany. Biała skorupa pęka i setki drobnych odłamków wbijają się w ciało. Tną je, szarpią, drążą swymi małymi ostrymi ząbkami.
Ale zaraz... To nie porcelana, to chłodny, śmiercionośny metal...
Jakaś siła cisnęła Andreasem jak szmacianą lalką. Chłopak wylądował na plecach, siła upadku odebrała mu na chwilę oddech. Jak wyjęta z wody ryba desperacko otwierał i zamykał usta walcząc o odrobinę powietrza. Krztusił się unoszącym się wszędzie kurzem i własną krwią. Jednak najbardziej przerażające było nie to, tylko nienaturalna cisza, która go otaczała niczym szczelny kokon z waty.
Spróbował się podnieść, ale ciało odmówiło mu posłuszeństwa. Zebrał wszystkie siły i przekręcił się na bok.
Jakiś metr od niego leżał ten młody, jasnowłosy chłopak z Tyrolu, który jeszcze wczoraj pokazywał mu zdjęcie swojej narzeczonej. Tomas, bo tak miał na imię, wyginał się konwulsyjnie. Poniżej pasa wisiały mu jedynie jakieś postrzępione gałgany, spomiędzy których wyzierała krwawa miazga, będąca kiedyś jego nogami.
Blondyn obrócił twarz w stronę Andreasa. Jego niebieskie oczy powoli zasnuwała mgła, a jego usta poruszały się miarowo. Jednak do uszu Jagra nadal nie docierał nawet najmniejszy dźwięk. Tomas znieruchomiał, a jego błagalne spojrzenie już na zawsze miało pozostać utkwione w młodym Salzburgczyku. Co teraz zrobi długowłosa roześmiana Hilda z fotografii... Andreas odruchowo spojrzał w dół, aby upewnić się czy sam jest w jednym kawałku. Każdy ruch wywoływał nową, silniejsza falę bólu, a rdzawa plama na mundurze rosła z sekundy na sekundę. Kolejna eksplozja bólu prawie pozbawiła go przytomności.

Nagle zaczął się zapadać, jakby sam w sobie.... cóż za dziwne uczucie.... coś rozdzierało go na strzępy aby ponownie złożyć i powołać do życia. Patrzył na swój tułów i nie widział munduru. Widział nagą skórę, napinające się mięśnie pociągające za kości, do których były przyczepione. Musculus rectus abdominis... musculus sternocleidomastoideus... Sieć żył i arterii biegła do trzepoczącego się, pulsującego w klatce z żeber serca. Wyraźnie widział dość spory odłamek, który utkwił w pobliżu pnia aorty brzusznej. Ranny chłopak chłonął ten widok zdumiony, prawie zapominając o bólu, kiedy iskra, jakieś dziwne wyładowanie przeszyło jego umysł. Jego uszy... odzyskał słuch, a może jednak nie... To nie były doznania akustyczne. Krzyki rozpaczy, jęki przerażenia, błaganie o pomoc to wszystko wlewało się wartkim strumieniem wprost do jego umysłu. Na jego oczach twarz jasnowłosego Tomasa napuchła, zmieniła barwę najpierw na siną, potem pociemniała. Z ust i nozdrzy chłopaka wypełzły drobne białe larwy i rozpoczęły konsumpcję. Jager był świadkiem, jak w ciągu niespełna minuty ciało młodego Tyrolczyka rozłożyło się i rozsypało w proch.

Andreas stracił świadomość.

Ocknął się dopiero po kilku dniach w skleconym naprędce wojskowym szpitalu gdzieś na obrzeżach wschodniego frontu. Kiedy otworzył oczy, pierwsze o czym pomyślał, to że umarł i trafił do nieba. Koło niego siedział anioł o twarzy łudząco podobnej do twarzy jego ukochanej Leny.

- Doktorze, doktorze! Obudził się, obudził się! - poderwała się uradowana. - Już nigdzie Cię nie puszczę, słyszysz? Tak bardzo się bałam, tak martwiłam!

Po policzkach dziewczyny spływały łzy. Nie bacząc na stan chorego przylgnęła do niego, jakby na potwierdzenie tego co przed chwilą powiedziała.

- Już dobrze moja droga - zaśmiał się jakiś szpakowaty jegomość, który podszedł do łóżka razem z lekarzem - Chłopak przeżył wybuch granatu, a ty go udusisz.

Głosy zebranych wokół niego osób docierały do Andreasa, jakby z za grubej zasłony.

- Wykpiłeś się drogi młodzieńcze małym kosztem. Oprócz niewielkiego, trwałego uszkodzenia słuchu, szybko dojdziesz do formy. - Lekarz uśmiechnął się jowialnie.
Zarówno jego, jak i szpakowatego staruszka, spowijała jakaś dziwna aura. Andreas nie potrafił rzeczowo określić swoich doznań.

- Kochanie, to jest profesor Knopff z uniwersytetu w Salzburgu - Lena dokonała krótkiej prezentacji. - To on poinformował nas o twoim losie i był tak miły, że przywiózł mnie do ciebie.

- Obecny tu doktor Molke, mój przyjaciel poinformował mnie, że pod jego opiekę trafił mój młody krajan. Jakże więc miałbym się nie zainteresować kimś tak wyjątkowym, jak młody pan Jager - profesor wyraźnie położył nacisk na słowo wyjątkowy; nawet słabo słyszącemu Andreasowi to nie umknęło. - W końcu jest jednym z nas.




Juliana jak każdego ranka obudził donośny głos siostry Bernadety. Przetarł zaspane oczy, za oknem było jeszcze szaro. Pozostali chłopcy powoli gramolili się ze swoich łóżek, ktoś ziewnął przeciągle . Pomimo tego, że gdzieś tam niedaleko szalała okrutna, krwiożercza bestia zwana wojną, życie w sierocińcu toczyło się swym jednostajnym, niezmiennym torem. Pobudka o świcie, toaleta w zimnej wodzie aby zahartować ciało a potem poranna kontemplacja aby zahartować ducha. Następnie skromne śniadanie w refektarzu, najczęściej składające się z miski owsianki. Po porannym posiłku dzieci udawały się na lekcje prowadzone przez zakonników. Niemiecki, arytmetyka, przyroda, dziewczynki dodatkowo uczyły się szyć i gotować. Dzięki temu starsze z nich mogły pomagać siostrom w kuchni oraz przy opiece nad młodszymi dziećmi i w prowadzeniu sierocińca. Chłopcy zaś razem z bratem Oktawiuszem w każdy wtorek i czwartek odwiedzali parafian. W wielu domach, kiedy mężczyzn w sile wieku wysłano na front, pozostały samotne kobiety z dziećmi lub starzy zniedołężniali rodzice. Pomoc młodzieńców była w takich sytuacjach nieoceniona. To trzeba było nanosić węgla starszej pani Wogel, to znów pomóc naprawić przeciekający dach pani Möller, wdowie po kapralu Möllerze, która została sama z piątką dzieci. W pozostałe dni tygodnia chłopcy pracowali w ogródku warzywnym, który musiał ich wyżywić oraz zajmowali się oporządzeniem inwentarza. W szopie na podwórku mieszkały dwie dość leciwe krowy oraz kilka kur. Wielu młodym pensjonariuszom, prowadzonego przez braci i siostry zakonne domu dla sierot nie odpowiadał ten monotonny i rygorystyczny plan dnia. Julian jednak odnajdywał w wykonywaniu codziennych posług i modlitwie spokój, ten sam spokój ducha, który dawał mu czuły dotyk matki. Zwłaszcza niesienie pomocy potrzebującym dostarczało mu wiele radości i satysfakcji. Uśmiech na pooranej zmarszczkami twarzy starej pani Wogel albo radosne buzie małych Möllerów i serdeczny uścisk ich matki to było to co nadawało sens jego egzystencji.

Ten dzień rozpoczną się zwyczajnie, jak każdy poprzedni. Jednak gdzieś w głębi Julian odczuwał dziwny niepokój. Ledwie tknął owsiankę, zmusił się do zjedzenia kilku łyżek. Miał wrażenie, że w jego przełyku utkwił rozgrzany kamień.

Kiedy wychodzili z refektarza rozległo się wściekłe wycie syren…

Wszyscy ruszyli biegiem w stronę zejścia do kaplicy Grobu Pańskiego, która zajmowała podziemia kościoła. W koło było słychać płacz maluchów, Julian zachwiał się potrącony przez pulchną siostrę Anastazję, która biegła co sił w nogach, tuląc w ramionach przerażonego berbecia.

Spadła pierwsza bomba…

Potężny huk zagłuszył słabe głosiki dzieci. Ziemia zatrzęsła się pod ich stopami a kilkoro malców straciło równowagę i upadło. Julian chwycił na ręce małą Miraiam, która niechybnie zostałaby stratowana przez starszych i większych kolegów. Dziewczynka złapała się go kurczowo. Kiedy biegł, jej mysie warkoczyki łaskotały go w policzek.

Spadła druga bomba…

Już zdecydowanie bliżej. Na pewno trafiła w jakiś budynek w mieście. Julian z przerażeniem myślał o tych, którzy właśnie stracili dach nad głową a może i życie lub bliskich. Kaplica przywitała ich przyjemnym chłodem. Od gotyckiego, żebrowego sklepienia echem odbijał się płacz i zawodzenie dzieci. Jeśli wszedłby tu teraz ktoś z zewnątrz, odniósłby wrażenie, że w kaplicy płacze nie dziesięcioro ale co najmniej stu malców. Ojciec Oktawiusz ukląkł przy grobie pańskim i zaintonował modlitwę.

Vater unser der Du bist im Himmel
Geheiligt werde Dein Name
Dein Reich komme
Dein Wille geschehe
Wie im Himmel als auch auf Erden
Unser täglich Brot gib uns heute
Und vergib uns unsre Schuld
Wir auch wir vergeben unsern Schuldigern
Und führe uns nicht in Versuchung
Sondern erlöse uns von dem Übel
Denn Dein ist das Reich und die Kraft und die Herrlichkeit in Ewigkeit…


Spadła trzecia bomba…

Cały budynek zatrząsł się w posadach. Na głowy modlących się posypał się tynk i kilka większych odłamków z sufitu. Wokół wybuchła panika. Jednak do Juliana nie docierały już odgłosy świata zewnętrznego. Jego drobne dłonie zaciśnięte były na srebrnym krzyżyku, który odziedziczył po matce. Jego umysł, serce i dusze wypełniała żarliwa modlitwa. Powietrze wokół niego zadrgało i wypełnił je zapach różanych pąków. Chłopak otworzył oczy patrzył wprost w jasność. Otaczała go różowo-purpurowa poświata, przywodząca na myśl promienie zachodzącego słońca. Ze wszystkich stron dobiegała łagodna muzyka i śpiew… Julian nigdy w życiu nie słyszał czegoś takiego. Mimo, ze nie rozumiał słów, czuł w każdej strofie wszechobecna miłość, dobroć i obecność Jedynego. Czyjaś dłoń spoczęła na jego policzku, tuż przed nim, wśród zapachu róż i dźwięków niesamowitej pieśni, unosiła się świetlista, uskrzydlona postać.


***


- Księże Biskupie, jest nam niezwykle miło gościć Księdza w naszych skromnych progach – ojciec Oktawiusz nisko skłonił głowę –Z pewnością chce jego świątobliwość zobaczyć na co przeznaczyliśmy ofiarowaną nam dotacje.

- Nie wątpię drogi Oktawiuszu, że dobrze spożytkowaliście pieniądze, wojna się skończyła a my musimy zająć się teraz jej ofiarami… tymi najmniejszymi ofiarami… Biedne dzieci – z całej sylwetki biskupa Edmunda Kochera zdawała się promieniować dobroć i troska, zwłaszcza o dobro najmłodszych owieczek pańskich.

Ten niemłody już, szpakowaty blondyn poświęcił większość swego życia na pomaganie bliźnim.

- Tędy Ojcze Biskupie – duchowni ruszyli wzdłuż budynku, korpulentny Oktawiusz gestykulował żywo, prezentując poczynione naprawy.

- Głupia wariatka!!! Głupia wariatka!!!- nagle do ich uszu dobiegło nawoływanie dzieci.

Na dziedzińcu przed sierocińcem dwóch piegowatych wyrostków szarpało małą dziewczynkę za warkoczyki.

- I co? Zawołasz teraz tego twojego chłopca od aniołów? Pomodli się i cała skrzydlata armia przyjdzie ci z pomocą? – kpił większy z łobuzów.

- Nawet potężny Lucyfer zląkł się skrzydlatych zastępów, a ty chłopcze się ich nie boisz? – łagodny głos biskupa Kochera spadł na chuliganów niczym smagnięcie bicza.

Rudzielcy szybko wybąkali zdawkowe przeprosiny i uciekli. Duchowny pogłaskał małą po głowie.

- Już dobrze, Miraiam, te łobuzy nie będą Ci więcej dokuczać a teraz opowiedz mi o twoim przyjacielu od aniołów? – Kocher uśmiechał się gładząc dziewczynkę po rumianym policzku.

- O Julianie. To on widzi anioły. To one uratowały nas w trakcie bombardowania! Ale zaraz skąd ksiądz zna moje imię…? – mała przerwała zdziwiona.

- Twój anioł stróż mi powiedział. Twierdzi też, że jesteś bardzo grzeczna, a dla takich grzecznych dziewczynek siostra Bernadeta upiekła w kuchni ciasteczka. No, biegnij do niej, a ty drogi ojcze Oktawiuszu zaprowadź mnie do tego Juliana. Bardzo chętnie go poznam. Takie delikatne, natchnione dusze należy otaczać specjalną opieką, inaczej pójdą na zmarnowanie w tym strasznym, okrutnym świecie.




Widząc zdumienie malujące się na twarzy młodego człowieka Stolz kontynuował.

- Pana ojciec był bardzo odważnym człowiekiem – gość uniósł do ust filiżankę z herbatą – Dr Johannes Plendl, mówi panu coś to nazwisko? Z pewnością tak. Z tego co słyszałem jest pan wzorowym studentem, a dr Plendl zasłynął dzięki badaniom nad falami elektromagnetycznymi.

Gość zamilkł na chwilę, ze wzrokiem utkwionym w prawie pustej filiżance.

- To on prowadził badania w Panemünde prawda? Tam gdzie wysłano ojca? – nieśmiało wtrącił Kurt, rozmowa zaczynała przybierać coraz dziwniejszy charakter. Chłopak czuł, że zaraz dowie się czegoś co na zawsze odmieni jego życie.

- Tak młodzieńcze, dokładnie. Ów wybitny fizyk należy, ujmijmy to tak…, do przeciwnego obozu, niż ten który ja reprezentuje. Nie mam tu na myśli jedynie faszystów, tylko rzeczy i sprawy daleko bardziej wybiegające poza zdolności percepcji zwykłego człowieka. Twój ojciec był stworzony dla naszej sprawy, podobnie zresztą jak ty, jak sadzę. Jednak osoby obdarzone tak wybitnym geniuszem jak wy, są także łakomym kąskiem dla grupy, którą reprezentował Plendel. Czy słyszałeś kiedyś o czymś takim jak Technokracja?- spojrzenie piwnych oczu Ersta Stolza przeniosło się z trzymanego przez niego porcelanowego naczynia na pobladłą twarz rozmówcy.

Kurtowi kręciło się w głowie, wielka polityka, ideologia, jakieś wyższe idee… Technokracja… Co takiego on lub jego ojciec mogli mieć z tym wszystkim wspólnego. Stotz jakby czytając w myślach chłopca, odstawił filiżankę i wstał.

- Nie będę cię już dziś dłużej męczył młodzieńcze, rozumiem, że musisz dojść do ładu z własnymi myślami i emocjami. Kiedy już uporasz się z tą wewnętrzną burzą, która szaleje obecnie w twoim sercu i umyśle, proszę odwiedź mnie – mężczyzna wyciągnął do niego dłoń z niewielką, zapisaną karteczką.

Kurt wziął ją z ręki gościa. Kiedy na moment ich palce zetknęły się, chłopak poczuł jakby jakaś dziwna energia przeszyła na wskroś jego ciało. Włoski na jego przedramionach i karku zjeżyły się, jak pod wpływem zimnego powiewu powietrza.

- Myślę mój drogi, że mogę Cię wiele nauczyć. Nie pozwól, żeby śmierć twojego ojca poszła na marne. Spraw, żeby był on z ciebie dumny i przyłącz się do nas. To było jego wielkie marzenie, pamiętam jak mówił o tobie, podczas naszego spotkanie. Miał wobec ciebie wielkie plany. „ To nie ja tylko mój mały Kurt jest prawdziwym geniuszem, sam zobaczysz jak go poznasz Ernst ” – tak dokładnie powiedział, jeszcze dziś słyszę jego słowa i widzę dumę w jego oczach kiedy to mówił. – mężczyzna skłonił się lekko – Czekam na ciebie młodzieńcze, mam nadzieję, że przyjdziesz.

***

Tej nocy Kurt nie mógł zasnąć. Do wczesnych godzin rannych siedział w fotelu, wpatrując się w zdjęcie ojca.

- Tato, co mam zrobić? Czy tego ode mnie oczekiwałeś? Czy ten człowiek mówił prawdę, czy tylko kłamał i bawił się moim kosztem? Tato…? – chłopak co jakiś czas powtarzał, szeptem, te same pytania.

Jednak mężczyzna ze zdjęcia nie mógł mu pomóc, nie mógł udzielić odpowiedzi. Uśmiechał się tylko ciepło, jakby starając się choćby w ten sposób dodać synowi otuchy. Kiedy wzeszło słonce, a dzwon na kościelnej wieży obwieścił godzinę ósmą, Kurt już wiedział co ma zrobić. Odświeżył się szybko, zmienił ubranie i ruszył pod podany na karteczce adres. Drzwi otworzyła mu korpulentna gospodyni.

- Pan Stolz czeka na panicza w gabinecie, zaraz przyniosę wam śniadanie, pewnie panicz lubi ciepłe rogaliki z wiśniową konfiturą – kobieta uśmiechnęła się do niego ciepło i wskazała drogę.

Wszystko zdawało się tu na niego czekać, utwierdziło go w tym, ze podjął właściwą decyzję. Tak oto młody Kurt Zeller rozpoczął swoją naukę u Ernsta Stolza, jednego z najpotężniejszych Synów Eteru, jacy w owym czasie zamieszkiwali świat doczesny.

***

- Tak mój chłopcze, dobrze zrozumiałeś - jesteśmy Naukowcami, którzy dzięki Nauce i naszemu wrodzonemu geniuszowi potrafią wpływać na otaczającą nas rzeczywistość. Kształtować ją, zmieniać i naginać do naszych potrzeb. – Ernst zaśmiał się głośno. Już po raz trzeci tłumaczył to samo Kurtowi, jednak chłopak nadal nie mógł uwierzyć w słowa swojego mentora i przyjaciela.

Od owego zimowego popołudnia, mistrz i uczeń zbliżyli się do siebie, Ernst nie zajął co prawda pozycji ukochanego, utraconego ojca, ale stał się kimś naprawdę ważnym w życiu młodego chłopca.

- Jakoś nie zauważyłem u siebie takich zdolności – sceptycznie stwierdził Kurt, smarując kolejnego rogalika wiśniowa konfiturą. Kochana Britta piekła najlepsze rogaliki w całym Salzburgu.

- Bo twój geniusz pozostaje jeszcze uśpiony i to jest właśnie nasze zadanie. Przez systematyczne ćwiczenia i ciężką pracę przebudzimy go a wtedy wszystko się dla ciebie zmieni. Sam zobaczysz.- Stolz kartkował gruby manuskrypt zawierający mnóstwo dziwnych wykresów i fantastycznych planów, w poszukiwaniu odpowiedniego na dziś zadania dla chłopca - Jednak wiesz z pewnością, że każda akcja pociąga za sobą określona reakcję. Dlatego zbyt duża ingerencja, zbyt duże nagięcie delikatnej konstrukcji jaką jest otaczająca nas rzeczywistość, może wywołać negatywną reakcję – Paradoks. Dlatego wszystko należy robić powoli, z rozmysłem. Czasami na wprowadzenie jakiejś trwałej, pożądanej przez nas zmiany potrzeba wielu lat prób i doświadczeń.

- Rozumiem, a czy mógł byś mi jeszcze raz opowiedzieć o Technokracji? - sama nazwa tej frakcji budziła w Kurcie nienawiść, którą chłopak pielęgnował w sobie, jak ogrodnik delikatna roślinę. Obiecał sobie, że kiedyś, kiedy w końcu pojmie istotę Nauki, Technokraci zapłacą, za to co zrobili jego ojcu.

- Ehhh… Technokraci to podobnie jak my Naukowcy, zresztą jak już wspomniałem, Inżynierowie Elektrodynamiczni, z których powstali Synowie Eteru byli kiedyś członkami Technokracji. Jednak Unia dążyła do unifikacji wszystkich i wszystkiego, zamiast rozwijać geniusz, krępowała go i wynaturzała. Dla Technokratów obowiązujące prawa są stałe i niezmienne, my pragniemy je modyfikować, ulepszać i zmieniać. Kiedy nasi poprzednicy zorientowali się jak wygląda prawdziwe podejście Unii do Nauki, postanowili opuścić jej szeregi. Wiedzieli dobrze, że ich życie znajdzie się w niebezpieczeństwie, jeśli nic nie zrobią. Byli pomni tego, co Agenci Technokracji robią z przedstawicielami Tradycji, której członkami obecnie jesteśmy, od kiedy zasiedliśmy na Tronie Materii w Radzie Dziewięciu. Doszły mnie ostatnio słuchy, że w wyniku wojny powstało kolejne pęknięcie w skorupie technokratycznej bestii. Podobno Inżynierowie Różnicowi też szykują się do odejścia. – Naukowiec zrobił kolejny łyk herbaty – Sam rozumiesz, dlaczego Technokraci tak dobrze porozumieli się z nazistami - w dużej mierze ich spojrzenie na świat i poglądy się pokrywały. Unifikacja, wyzbycie się wiary w inne wyższe byty i istoty. Stworzenie z ludzi jednej wielkiej szarej masy, jednakowo myślącej i odczuwającej. Podobno projekt Lebensborn i badania nad eugeniką zapoczątkował dla Hitlera jeden z Technokratów.

Na takich dyskusjach upływały im całe godziny, dni, tygodnie, miesiące. Ernst twierdził, że czuje, iż czas przebudzenia chłopca jest bliski, bardzo bliski.

***

Kurt rozłożył projekt na desce kreślarskiej. Konspekt wyglądał na bardzo skomplikowany, jednak dla chłopaka po tylu miesiącach nauki pod okiem Stolza był prosty niczym dziecięca układanka. Część projektu miał już gotowy a miała nim być nieduża lampka zasilana silnikiem elektrycznym.
Kurt usiadł z lutownicą i powoli zaczął łączyć ze sobą małe przewody. Po godzinie zdjął okulary i przetarł zaczerwienione oczy. Przyjrzał się swojej pracy dość krytycznie. Czy to aby na pewno zadziała...? Chłopak wyjął z opakowania niewielką żarówkę i zaczął ją powoli, delikatnie wkręcać w przygotowaną przez siebie obsadkę. Żarnik rozjarzył się, coś jednak musiało być nie tak, chyba jakieś przewody zostały źle zlutowane, a może moc silniczka była zbyt duża…. Drucik żarowy jarzył się coraz mocniej, Kurt nie umiał oderwać dłoni od szklanej gruszki, w której zamknięto mieszankę azotu z argonem. Spojrzał uważnie na swoją pracę i nagle zobaczył… nagle poczuł… pędzące subatomowe cząsteczki… elektrony. Był w stanie bezbłędnie określić napięcie elektryczne występując w tej sieci niskiego napięcia, 120 Voltów. Jego ciało działało jak najdokładniejszy i najczulszy miernik. Chłopak skupił się na żarówce. Światło dzięki niej uzyskiwane było światłem zbliżonym do słonecznego i cechowało się dobrym wskaźnikiem oddawania barw oglądanych w tym świetle przedmiotów. Świeciło cały czas jednakowo, nie powodując efektu stroboskopowego. Widmo światła emitowanego przez żarówkę było ciągłe, o niższej temperaturze barwowej (bardziej żółte) niż słoneczne. Temperatura barwowa światła emitowanego przez żarówkę wynosiła 2700 K. Jedyną jej wadą była mała skuteczność świetlna, wynosząca 12 lumenów/wat. Wykorzystywała ok. 5% energii na światło widzialne, a resztę energii traciła w postaci emisji ciepła. Wewnątrz niej znajdował się grafitowy pręcik. Kurt widział przed oczami heksagonalny układ krystalograficzny tej alotropowej odmiany carboneum. Całą strukturę utrzymywały razem siły Van der Walsa. Młodzieniec czuł całym sobą kruchość tego minerału, którego twardość wg skali Mohsa wynosiła jedynie 1,5. Wewnętrznym wzrokiem widział łamiące się wielkie paprocie, których szczyt rozwoju przypadł na przełom permu i karbonu a które wtedy porastały całą Gondwanę. Widział jak ich powalone pędy ulegają powolnym przemianom, aby stać się tym co współczesny człowiek nazywa węglem. Wszystko to spowija chmura gazów obojętnych - azotu i argonu - którą otoczono kolbowatym tworem wykonanym z nieorganicznego materiału,wytworzonego z piasku kwarcowego SiO₄, który został stopiony a następnie schłodzony do stanu stałego bez krystalizacji.
Nagle drzwi do pracowni otworzyły się z hukiem i stanął w nich Ernst. Kurt uniósł wzrok na swojego mentora. Cała jego postać jaśniała otoczona aurą energii cieplnej jaką wydzielało jego ciało. Chłopak rozejrzał się po pracowni. Nie widział już ścian ani sprzętów. Wszystko zastąpiły wzory zero-jedynkowe.

- Widzisz chłopcze! Wiedziałem! Wiedziałem, że masz ogromny potencjał! – uszczęśliwiony Eteryta schwycił Kurat za ramiona – Twój geniusz się przebudził, teraz jesteś prawdziwym Naukowcem. Twój ojciec był by z ciebie dumny.



*** Julia ***





Dzień zbliżał się ku końcowi, Diana razem z babcią Gerdą kończyły oporządzać zwierzęta . Dziewczyna kopniakiem otworzyła drzwi do obory i weszła do środka chwiejnym krokiem. Uginała się pod ciężarem dwóch wiader, po brzegi wypełnionych wodą z pobliskiego strumienia. Staruszka dorzuciła krowom trochę świeżego siana a Diana nalała im wody do koryta. Koniczynka zamuczała przyjaźnie gdy dziewczyna poklepała zwierzę po łaciatym boku. Krowa zawdzięczała swoje imię łacie na grzbiecie, która do złudzenia przypominała czterolistną koniczynę. Kiedy wyszły na podwórze, księżyc świecił już jasno na bezchmurnym niebie. Od strony lasu dochodziło pohukiwanie sowy, a delikatny ciepły wiaterek chłodził rozgrzaną skórę. Wolnym krokiem ruszyły w kierunku domu. Babka odmówiła modlitwę i zasiadły do prostej kolacji. Świeżo upieczony chleb z chrupiącą skórką smakował najlepiej z kawałkiem dobrej, swojskiej kiełbasy i kubkiem skwaśniałego mleka.

- Co tam dzisiaj porabiałaś młoda kozo? Znowu włóczyłaś się po lesie. Co ty tam robisz całymi dniami? – Gerda rzuciła wnuczce kose spojrzenie z nad kromki chleba. Nie pochwalała jej samowolnych eskapad bo kto to wie, co może spotkać młoda dziewczynę samą w lesie.

- Chciałam nacieszyć się jego widokiem, zapachem, ciszą i spokojem. Wakacje się kończą, za miesiąc egzaminy… – dziewczyna przysunęła się bliżej staruszki i nakryła jej spracowaną, pomarszczoną dłoń swoją młodą, krzepką ręką – Nie wiem babciu kiedy się znowu zobaczymy…

Obie kobiety posmutniały, przywykły już do swojego towarzystwa. Gerda, mimo powierzchownej oschłości, bardzo kochała wnuczkę. Żal ściskał ją za serce na samą myśl o nieuchronnie nadchodzącym rozstaniu. Skończyły kolację i udały się na spoczynek. Diana weszła do swojego pokoju. W niewielkiej, zadbanej izbie znajdowało się kilka prostych ale dość ładnych mebli. Drewniane, białe łóżko ze zdobionym w scenki rodzajowe wezgłowiem stanowiło główną ozdobę pokoju. Namalowana na drewnie para pastuszków zastygła w czułym uścisku. Na dość topornej, sosnowej komodzie stała emaliowana miska i dzbanek. Julia nalała odrobinę wody do miski. Opłukała twarz i dekolt, nie zdjęła jednak ubrania, zamiast tego usiała cichutko na łóżku i czekała. O północy miała spotkać się z babcią Elizą pod starym jesionem. Po jakiejś godzinie do jej uszu dobiegło miarowe chrapanie. Wstała i na palcach podeszła do okna. Okiennice skrzypnęły przeciągle a dziewczyna zamarła w bezruchu nasłuchując. Nic się jednak nie zmieniło, babka spała nadal jak kamień. Julia jednym susem wydostała się na zewnątrz i czym prędzej pognała w kierunku lasu. Była już prawie północ.

Stara Eliza czekała w umówionym miejscu. Kiedy zziajana dziewczyna dopadła porośniętego mchem pnia, gdzieś z góry dobiegło radosne miauczenie. Melchior zeskoczył z gałęzi i zaczął się do niej łasić.

- No nareszcie. Już myślałam, że nie przyjdziesz! – sarknęła starucha. – A teraz ruszaj się. Czeka nas dziś noc pełna wrażeń.

Eliza zarechotała obleśnie. Wcisnęła Juli węzełek w dłonie i ruszyły. Las w świetle księżyca wglądał jak baśniowa kraina, pełna elfów i wróżek. Rozłożyste konary tworzyły nad ich głowami koronkowe sklepienie, przez które przeświecały srebrzyste promienie. Robaczki świętojańskie wirowały w powietrzu, jak miniaturowe gwiezdne mgławice. W koło unosił się ciężki, żywiczny zapach. Diana czuła się, jakby weszła do świątyni jakiegoś pradawnego, zapomnianego bóstwa natury. Nagle stara Eliza zatrzymała się gwałtownie. Pochłonięta podziwianiem otaczających ją cudów nocy dziewczyna, prawie na nią wpadła. Ich oczom ukazała się polana, cała skąpana w srebrzysto, błękitnej poświacie. Na samym jej środku królował biały głaz. Diana wytężyła wzrok, cały skalny blok pokryty był dziwnymi symbolami. Zaraz, zaraz. Niektóre z nich znała. Ta, przypominająca powykręcaną literkę C, runa Peorth symbolizowała wiedzę tajemną a tam Rad, dla laika wyglądającą jak litera R. Hmmm co tez ona oznaczała…. taniec a może ruch i podróż. Dziewczyna żałowała teraz, że nie słuchała uważniej Elizy, kiedy ta tłumaczyła jej symbolikę tych małych, prastarych znaków mocy. Koniecznie musi nadrobić braki w swojej edukacji. Starucha zabrała z jej rąk węzełek i zaczęła układać jego zawartość na kamieniu. Po polanie rozszedł się gorzki zapach ziół. Z ust kobiety popłynął monotonny zaśpiew. Kiedy skończyła pociągnęła potężny łyk mętnej cieczy o silnie, korzenno-ziołowym zapachu z kościanej czarki i podała ją dziewczynie. Diana z obrzydzeniem popatrzyła na unoszące się na powierzchni wywaru farfocle. Wstrzymała oddech i wypiła do dna pozostałą zawartość naczynka. Świat przed jej oczami zawirował, musiała usiąść na trawie. Nieopodal leżała Eliza oddychając miarowo, ze wzrokiem utkwionym gdzieś w niezmierzoną przestrzeń ponad nimi. Julia poczuła senność. Nie zauważyła kiedy zapadła w sen.
Świat przybrał zachwycającą szatę. Kolory stały się intensywne, rozszczepiały się w świetle. Leciała już nad ziemią, żeglowała nad piękna okolica, jakby unosząc się na rozhuśtanych falach. Tuż obok niej szybowała Eliza, pomachały sobie radośnie. Jak wspaniale jest móc latać! Wznosiła się i opadała. Przelatywała nad uśpionymi wsiami i miastami. Wszędzie było widać wojenne zniszczenia. Owionęła ją słona bryza. Popatrzyła w dół, na swoje odbicie w granatowej, prawie czarnej morskiej tafli.

- Już niedaleko! – usłyszała w głowie szept Elizy.

Nagle powietrze z wizgiem zaczęły przecinać inne latające czarownice i czarownicy. Daleko przed nimi nieoczekiwanie wyrosła ciemnoniebieska góra. Dotarły na miejsce. Byli tam już mężczyźni i kobiety, tańczący w koło wielkich ognisk pospołu z duchami, chochlikami, żywiołakami a nawet diabłami. Wszędzie panowała wesołość, królował taniec, śpiew i zmysłowość. Stare kobiety w objęciach duchów zmieniały się nie do poznania. Ich obwisłe, zwiotczałe ciała stawały się znowu jędrne i sprężyste. Elizę tulił w ramionach płomiennowłosy chłopak o oczach stworzonych z żywego ognia. Nie była już ona pomarszczoną staruszką, lecz młoda pięknością o hebanowych włosach i śniadej skórze. Nagle z tłumu tańczących wyłonił się On. Wszyscy z schodzili mu z drogi, kiedy szedł prosto na spotkanie Diany. Otaczające ich postaci nagle zniknęły. Dziewczyna znalazła się z nim sam na sam. Otoczył ich żar z ogniska i gęsty zapach zmysłowej miłości. On popatrzył na nią i uśmiechnął się.

- Czekałem na Ciebie – był najprzystojniejszym, najbardziej pociągającym mężczyzną jakiego kiedykolwiek widziała.

Miał żółte oczy, pełne zmysłowe usta i równe rzędy białych ostrych zębów. Czarne jak węgiel włosy opadały na umięśnione ramiona i plecy. Diana zachłysnęła się z zachwytu. Rzuciła się w Jego objęcia i przez następne chwile dała się ponieść najbardziej wyszukanym przyjemnościom, całej ich gamie. Jej ciało wibrowało i falowało w takt odległej muzyki. Jej zmysły wyostrzyły się. Każdą najmniejszą cząstką ciała odczuwała jego dotyk i bliskość. W jej żyłach nie płynęła już krew, tylko Życie w najczystszej postaci. Nagle wszystko eksplodowało niewyobrażalną rozkoszą. Podróż powrotną pamiętała jak przez mglę. Nie wiedziała nawet, że unosi się w powietrzu. Zmusiła się do otworzenia oczu choć głowa bolała ją niemiłosiernie a ubranie było wilgotne od potu i porannej rosy. Leżąca obok stara Eliza zanosiła się śmiechem. Diana powiodła wzrokiem po otaczającej ją okolicy. Wszystko było takie same jak zapamiętała, a za razem zupełnie inne.



*** Faustin ***




Światło, oślepiające, jasne, światło…

Języki płomieni zdawały się lizać nocne niebo. Snopy iskier sypały się z sykiem na boki.Gorące powietrze owiewało twarz Faustina. Wszędzie, gdzie okiem sięgnąć, ciągnęła się pustynia łącząca się na linii horyzontu z granatowym, prawie czarnym niebem. Co kilkanaście metrów paliły się wielkie ogniska, między którymi przemykały mroczne, szemrzące, cieniste postacie, zjawy, a może upiory…

Gdzie ja jestem?
– wyszeptał Włoch, pobladłymi wargami – Umarłem? Trafiłem do piekła, bo przecież tak nie może wyglądać raj!? Dlaczego!? Boże dlaczego?! Za co?! Co takiego uczyniłem, ze każesz mnie tak srodze!? Mnie, jednego z twoich najwierniejszych i najbardziej uległych sług!?

Chłopak nawet nie zauważył kiedy jego cichy szept przeszedł w dudniący krzyk. Nagle Faustin złapał się za gardło a potworny ból powalił go na kolana. Żołnierz przewrócił się na plecy, w dzikich konwulsjach orał paznokciami sucha glebę. Zdawało mu się, że jakaś niewidzialna siła próbuje wydrzeć tchawicę, serce i płuca z jego ciała.

- Jak śmiesz wzywać Jego imię na daremno! Jak śmiesz wątpić w Jego plan i trafność Jego osądów! – uścisk fantomowej dłoni rozluźnił się nieco. Faustin ze świstem wciągał powietrze do obolałych płuc.

Nad młodym Włochem stała potężna skrzydlata postać wsparta na mieczu. Ostrze broni migotało w świetle ogniska. Faustin miał wrażenie, że całe płonie. Przybysz, barczysty o szerokiej klatce piersiowej i długich kasztanowych włosach, w niczym nie przypominał delikatnych, efemerycznych aniołków z kościelnych malowideł. Największe wrażenie robiły jednak jego wielkie skrzydła, nie białe lecz stalowo szare jak jego napierśnik.

- Przebacz Panie twemu słudze. Nawet Św. Piotr miał przecież chwilę zwątpienia i słabości – wychrypiał Faustin, usiłując klęknąć. – Kim jesteś, czy Pan przysłał Cię po mnie? Gdzie jesteśmy?

- Jestem Faleg jeden z siedmiu anielskich władców 196 niebieskich prowincji, Pan Wojny !- odparł anioł tubalnym głosem – Za dużo pytasz synu Adama, a gdzie Twoja wiara? Ślepa wiara w Jego nieomylność, która kierowała Abrahamem, kiedy składał swego syna w ofierze? Wstań i chodź za mną! Pan wysłał mnie abym przekazał ci jego wolę.

Faleg ruszył pewnym krokiem drogą, której Faustin wcześniej nie zauważył. Brukowany trakt wił się między ogniskami i ginął gdzieś w mroku. Chłopak podniósł się z trudem i kulejąc lekko ruszył za aniołem. Kiedy zrównał się ze swoim przewodnikiem ten odezwał się swoim dziwnym, nieludzkim głosem.

- Przypatrz się dobrze synu Adama, oto Dolina Hinnom, dolina ta w czasach starożytnych wyznaczała granice miasta Jerozolimy. Pierwotnie była wysypiskiem śmieci, miejscem kremacji zwłok przestępców oraz tych, którym odmówiono z różnych względów normalnego pogrzebu. Utrzymywano tu stale palące się ognie a na jej środku znajdowało się wzniesienie zwane Tofet, na którym żydowski król Achaz złożył niegdyś bogu Molochowi w ofierze własnego syna. Od tego momentu Hinnom jest symbolem bałwochwalstwa, kultu fałszywego boga oraz hańby, niegodziwości i najniższego poziomu piekła z którego nie ma powrotu i do którego trafiają potępione dusze na wieczną mękę.

Nagle o ramię Faustina otarła się cienista postać i przerażający chłód przeniknął go aż do szpiku kości. Chłopak odskoczył i spojrzał w twarz zjawie… Zaraz czy to… Rozwierając bezzębne usta i wyciągając kościste dłonie zbliżał się ku niemu starzec, ten sam, którego Faustin kiedyś o mało nie zakatował w bocznej uliczce. Miecz ze świstem przeciął powietrze.

- Odejdź! Odstąp duchu potępiony! – po ostrzu anielskiego miecza pełgały krwistoczerwone płomienie – Nie zważaj na nich synu Adama, to ból i tęsknota ich do ciebie przyciągają. Jesteś dla nich uosobieniem wszystkiego co stracili i co pozostawili w życiu doczesnym.

Po pewnym czasie krajobraz zaczął się zmieniać, w koło wyrosły nagie skały a pod stopami zaczął chrzęścić im gruby biały żwir. Nagle z oddali dobiegł ich przeraźliwy krzyk, potem następny i następny… Wszystkie makabryczne, przeraźliwe odgłosy zlały się w jedną, kakofoniczną kompozycję.

- Spójrz! – Faleg wyciągnął okuta w rękawicę dłoń i wskazał młodzieńcowi przerażającą scenę.

Na strome, skaliste ściany wspinali się nadzy ludzie, kobiety i mężczyźni. Początkowo Faustin nie widział w tym żadnego sensu, dopiero po chwili dostrzegł co kierowało poczynaniami ludzi. Strach. Uciekali przed rozwścieczonymi dzikim bestiami. Młoda, jasnowłosa kobieta desperacko czepiała się skalnej półki. Jej zgrabne nogi zawisły metr nad ziemią, kiedy ogromna czarna pantera jednym potężnym szarpnięciem ściągnęła ją z powrotem na ziemię i rozszarpała w mgnieniu oka. Nieopodal olbrzymi lew posilał się jeszcze żyjącym i przeraźliwie krzyczącym mężczyzną.

- Chłopcze ratuj! Ratuj starą kobietę! – znajomy głos oderwał go od oglądania tego makabrycznego widowiska.

Ze zbitej masy pod skalną ścianą oderwała się drobna, zgarbiona postać i chwiejnym krokiem ruszyła w ich kierunku. Faustin rozpoznał w niej starą lichwiarkę, która mieszkała niedaleko Ponte Sant Angelo. Pamiętał jak matka sprzedała jej za bezcen swoje piękne perłowe, ślubne kolczyki, kiedy do ich domu zapukał głód. Cofnął się odruchowo na samo wspomnienie. Matka błagała staruchę o kilka lirów więcej ale ta była nieprzejednana. Już miał krzyknąć i kazać jej odejść, kiedy wielka wilczyca skoczyła na jaj na plecy i jednym kłapnięciem ogromnych szczęk pozbawiła połowy twarzy. Lichwiarka zachwiała się i upadła a ogromna Wadera złapała ją za obwisłą skórę na brzuchu i zaczęła miotać nią jak szmaciana lalką.

- Widzisz synu Adama co spotyka grzeszników! Oto Pycha – wskazał na lwa. - Zmysłowość – skierował swą dłoń w kierunku pantery – i Chciwość. – Faleg splunął w kierunku wilczycy.

Anioł kontynuował marsz i krajobraz znowu zaczął się zmieniać. W koło zrobiło się zielono.
Bujna, soczysta trawa kołysała się na wietrze a z oddali dobiegł ich szum strumienia. Stary sad powitał ich przyjemnym cieniem. Chłopak już miał zapytać swego skrzydlatego przewodnika, czy już może dotarli do rajskiego ogrodu, gdy anioł zatrzymał się. Spojrzenie Faustina podążyło za wzrokiem Falega. Ludzie biegali od drzewa do drzewa, próbując zerwać choć jeden owoc z gałęzi, pod którymi się one na pozór uginały. Jednak kiedy tylko ktoś zbliżył rękę, gałąź niczym piskorz wymykała się sprytnie, chroniąc swoje skarby. Podobnie było nad strumieniem, kiedy tylko któryś ze zrozpaczonych ludzi próbował nabrać trochę wody, ta cofała się nagle, pozostawiając suche koryto.

- Taka kara czeka ludzi, którzy nie znali umiarkowania w jedzeniu i piciu, synu Adama – wyjaśnił anioła sięgając po jabłko, owoc sam spadł wprost do jego dłoni.

Anioł zatopił zęby w soczystym miąższu, przeżuł kęs i wyrzucił resztę jabłka za siebie. Wygłodniała sfora rzuciła się na ogryzek, walcząc o zdobycz jak wściekłe psy. Faustin odszedł w ślad za aniołem zza ich pleców dobiegały odgłosy wściekłej szamotaniny, przerywane dzikimi wrzaskami.

Kiedy Włoch myślał, ze już nic nie jest w stanie go zaskoczyć, zatrzymali się nad wielkim piaskowym lejem. Faleg przykucnął na jego brzegu. Z dołu wydobywało się upiorne syczenie i przeraźliwe krzyki, desperackie błaganie o pomoc. Na dnie leja wiło się i kłębiło stado węży. W tej kotłującej się, oślizgłej gadziej masie byli uwięzieni ludzie, bez ustanku dotkliwie kąsani i podduszeni przez piekielne bestie.

- Tak kończą ludzie złośliwi i zawistni, synu Adama, dla nikogo nie ma litości! – tubalnie oznajmił skrzydlaty. – A teraz chodź, pokażę ci jednych z najgorszy, jednych z najbardziej plugawych! Chodź synu Adama!

Słońce znikło a niebo spowiły ołowiane chmury z których zaczął padać szary śnieg… Nie to nie śnieg to popiół. W koło unosił się swąd spalenizny, droga nagle zwęziła się i zaczęła piąć pod górę. Na pierwszym krzyżu wisiał stary mężczyzna, jęcząc i zawodząc przeciągle, jego ramiona obsiadły kruki i rozpoczęły swój żer nie bacząc na to, ze staruszek jeszcze żyje. Potem Faustin zauważył kolejne, małe i duże, wisieli na nich i dogorywali zarówno kobiety jak i mężczyźni, dorośli i dzieci.

- Kto…- anioł nie dał mu dokończyć.

- To przeklęty naród Żydowski, to oni umęczyli i ukrzyżowali Syna Bożego Jezusa Chystusa! Za to zostali przeklęci i potępieni na wieki! – grzmiał Faleg wściekle a jego czarne oczy płonęły nienawiścią.

Odór spalenizny nasilał się z każdym krokiem a kiedy dotarli na szczyt wzniesienia był już nie do zniesienia. Z oczu chłopaka ciekły łzy zaś żołądek kurczył się i rozkurczał konwulsyjnie. Skrzydlaty wbił miecz w skałę, rozpostarł dłonie i skrzydła.

- Patrz synu Adama! Patrz! Oto najgorsi z najgorszych! Oto ci którzy zaprzedali dusze diabłu i oddali się jego występnej sztuce! Oto WIEDŹMY i CZARODZIEJE !- u podnóża góry płonął gigantyczny stos, na którym wiły się i drgały w przerażających męczarniach setki, tysiące ludzi! Ich ciała pokrywały bąble które za chwile pękały, skóra odchodziła płatami skwiercząc przeraźliwie.

Do Faustina nagle dotarło, ze popiół sypiący się z nieba to w rzeczywistości zwęglone szczątki tych nieszczęsnych grzeszników.

- Synu Adama, widziałeś grzech! Widziałeś ludzi go popełniających i karę jaka ich czeka! Najwyższy daje ci moc! Wracaj na ziemię wśród ludzi i stań się jego zbrojnym orężem! Mieczem i pochodnią, które wyrżną i wypalą grzech!- anioł oparł prawicę na sercu chłopaka, młodzieniec poczuł dojmujący ból. Jakby ktoś przyłożył mu do gołej skóry rozżarzone żelazo. Faustin otworzył oczy. Leżał w namiocie i klęczał nad nim śniady mężczyzna w turbanie. Wkoło nie czuć już było spalenizny, tylko przykry zapach, jaki wydzielają dawno niemyte wielbłądy.

***

Faustin siedział przy szerokim stole, razem z innymi weteranami i dygnitarzami. To był piękny dzień sam Duce przypiął order do jego klapy.

- Czy mogę się przysiąść ? – dość tęgi mężczyzna, sądząc po ubraniu hierarcha kościelny, odsunął krzesło koło niego.

- Szczęść Boże, oczywiście - uśmiechnął się Faustin, całując sygnet w kształcie herbu stolicy Piotrowej na pulchnym palcu.

- Wiele o panu słyszałem , panie Senari – mężczyzna odrobinę zniżył głos. – Tak głęboko wierzący i bogobojny człowiek przydał by się naszej sprawie.


***

- Nie, Paolo! Nie mam mowy! Ten chłopak to same kłopoty! Wiesz równie dobrze jak ja, kim on jest! – siwiuteńki staruszek za biurkiem otarł pot z czoła jedwabną chusteczką z papieskim monogramem.

- Tak Ojcze, wiem. Ale Kabała Czystych Myśli już nie istnieje, podobnie jak Porządek Rozumu, który teraz nazywa się Technokracją. Obaj wiemy, że już dawno temu wyzbyli się oni wiary w jedynego, na rzecz wiary w geniusz i maszynę. Nie mniej, kiedy patrzę na Faustina, stają mi przed oczami Inkwizytorzy z Kabały Czystych Myśli – Paolo westchnął przygnębiony, to on sprowadził młodego Sanariego do siedziby Niebiańskich Chórzystów i przyjął na siebie rolę jego mentora. – Nie mogłem go tak zostawić, Thule za bardzo w koło niego węszyło, wojna osłabiła nas wszystkich. Teraz każdy przebudzony jest na wagę złota.


- Masz rację mój drogi przyjacielu, myślę, ze tylko jedno możemy zrobić. Pamiętasz biskupa Edmunda Kochera? Myślę, że tylko on jedne może coś zdziałać, wpłynąć na zapiekłą i zatwardziałą duszę tego młodego człowieka. Już napisałem do niego list polecający. Przekaż Faustinowi, że jedzie do Austrii.
 
__________________
Zagrypiona...dogorywająca:(

Ostatnio edytowane przez MigdaelETher : 14-05-2008 o 18:19.
MigdaelETher jest offline