Lukas szedł korytarzem, jakby w transie, monotonnie naciskając klamki. Jedną po drugiej, wszystko z takim samym efektem. Zamknięte. Nawet te, w których się obudzili i poznali. Widocznie nikogo nie było w pokojach. Wzruszył ramionami i poszedł w kierunku schodów prowadzących do portierni. Szedł powoli, jak najdłużej zwlekając, tak jak mówił plan Eugene. Może dziewczyny już się uwinęły. Ciche stąpanie, rytmiczne, powolne. Nie czuł, że idzie, pogrążył się w myślach. Był teraz sam, miał czas i nareszcie mógł spokojnie pomyśleć. Tamci ludzie… Nic o nich nie wiedział… I ta pocztówka… Jakaś gra, zabawa szaleńca. Może jego sen? Może… Zatrzymał się gwałtownie. Zdrętwiał. Do jego uszu dotarł krzyk. Nawoływanie pomocy… Fede! Szlag! Pobiegł szybko w stronę nawoływań. Krzyk dobiegał z portierni. Jednak… Nie był to krzyk z rodzaju tych „panicznych”… Gdy człowiek jest gwałtownie w niebezpieczeństwie, raczej jakby stało się coś z kimś innym. Kolejny wrzask. Przyśpieszył. Zbiegł po schodach, o mało nie spadając i nie zabijając się. Rozejrzał się po holu i zauważył rąbek głowy jakiejś kobiety za ladą. Ruszył szybko w tamto miejsce i oczom jego ukazała się Fede, klęcząca nad nieprzytomnym Consiglierem, ze szklanką wody w dłoni. Kucnął przy niej. - Co się stało? Fede?- Powiedział z zaschłym gardłem. Z chęcią wziąłby teraz od niej tą szklankę z wodą i napił się, ale nie było teraz na to czasu. Przystawił ucho do ust mężczyzny, zbadał puls, nie wiedział nawet skąd to umiał. - Fede, najlepiej idź po kogoś. Zostanę z nim, poradzę sobie.- Powiedział to z niesamowitym przekonaniem, choć sam do końca nie był tego pewien. |