Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 21-04-2008, 13:26   #58
Cedryk
 
Cedryk's Avatar
 
Reputacja: 1 Cedryk ma wspaniałą reputacjęCedryk ma wspaniałą reputacjęCedryk ma wspaniałą reputacjęCedryk ma wspaniałą reputacjęCedryk ma wspaniałą reputacjęCedryk ma wspaniałą reputacjęCedryk ma wspaniałą reputacjęCedryk ma wspaniałą reputacjęCedryk ma wspaniałą reputacjęCedryk ma wspaniałą reputacjęCedryk ma wspaniałą reputację
Maszt nad stanicą jest nagi. Nie ma na nim chorągwi.
Wrota są otwarte na oścież. Także okiennice.
Przed strażnicą leży trup. Ciało jest skostniałe, przysypane sporą warstwą śniegu. Nie widać śladów walki, ani żadnych obrażeń.


Po wejściu do strażnicy – zwiadowcy nie dostrzegają nawet śladu życia, nic - w środku jest taka sama temperatura, jak na zewnątrz. Wiatr hula pomiędzy oknami. Na parterze leżą ciężkie okute skrzynie wypełnione ubraniami, filtrami, kocami. Można tam także znaleźć narzędzia: kilofy, siekiery, widły. W piwnicach jest pusto, po zmrożonej podłodze walają się puste, dziurawe worki.
Pierwsze piętro, na które dostajecie się drabiną znajdujecie pomieszczenie dowódcy. Prycza, szafa, kufer z rzeczami osobistymi. Pośrodku biurko. Siedzi przy nim pokryty szronem człowiek w letnim umundurowaniu sierżanta Armii Imperialnej. Ma na sobie tunikę, przy pasie miecz. Sine ręce spoczywają na blacie, pióro odłożone na swoje miejsce, kałamarz równo ustawiony. Twarz spokojna, zamarznięte oczy spoglądają surowo. Przed nim księga.


Wieża i okolony kwadratem muru, domek stanicy, majdan ze stajnią na dwa konie i otwartą, przykrytą okapem kuźnią są puste. Nie ma ludzi. Niema jedzenia. Jest mróz.
Za godzinę zapadnie zmrok.
Nad czym tu się zastanawiać - widać wyraźnie, że to koniec. Miotali się, próbowali. Walczyli. Nic. Nie już nigdy.

Marius’a dręczą omamy wywołane gorączka oraz bardzo niska kondycja psychiczną.

Śnieg, zimno, czarne drzewa, niebieskie niebo, powykręcane gałęzie, trupy - lak, trupy i wian: płatki śniegu, zmęczenie. Ogarnie cię zmęczenie, ogarnie senność, nagłe przytulne ciepło bez czasu, zabierze mróz. Zabierze głód. Odpłyniesz w wieczne falowanie, w trzaskający na kominku Ogień, sztandar trzepoczący nad pustym placem musztry, koszary... Most nad jakąś rzeką, roześmiana dziewczyna, przeszłość. Śnieg. Nad białą połacią zimna i konania, nad bezkresem bieli i czerni, nad nieskończonym/asem, który jakoś porósł cały świat, w jedną noc, gnany złośliwym tchnieniem, nad lasem, nad rzeką jeden zły duch, jeden upiór, jeden śmiech. A drzewa maszerują, idą przed siebie, zajmują już cały świat, ich czarne konary zrzucają w dół nagłe obsyp śniegu. To one, one sprowadziły zimę, one wreszcie zapragnęły odzyskać to, co z dawna było ich własnością i teraz na świecie są tylko drzewa, tylko czerń i biel, Buran... drzewa... -może jeszcze elfy, złe istoty, co kradną ludziom dzieci z kołysek, aby chować je na matkobójców, albo składać w ofiarach, drzewa je lubią... zły świat, źli ludzie, zie duchy, odejdziesz - odejdziesz, gdzie nie ma zimna, gdzie nie ma drzew, odejdziesz na pusty plac musztry... konnica w galopie... most nad rzeką, ciepło, upragnione ciepło, umknie zły Buran, śmiech, bijący do głowy jak gorzałka...

Majaczenia jego przerywa Piona kopniakiem w rzyć.

- Rusz się łamago spod tej ściany. No! Odklej dupę od muru! Czego się kretynie mażesz? Pozamykać mi te okna, porąbać puste skrzynie, nocujemy tu, zrozumiano?! Jutro w drogę!
- Psi synu... Ty nas tu przyprowadziłeś...
- ...Wstawaj. Wstawaj, bo ci japa do ziemi przymarznie. Powiedz coś takiego jeszcze raz, a zamiast skopać ci dupę, bebech rozpruję, jasne? JASNE?!!


Po tej wymianie zdań osłabiony zwiadowca wali się na deski podłogi.


W stanicy znalazło się do woli narzędzi i ubrań. Olga na wieży i obserwuje okolicę. Nagle spostrzega, iż spod dalekiego okapu lasu odrywa się mała czarna plamka. Druga. Trzecia. Pięć. Siedem, nie, więcej, ponad dziesięć... Zielonoskórzy. Chyba zielonoskórzy, nie widać przecie dokładnie. Nie zbliżają się, zmierzają w innym kierunku. Na razie nie wiedzą nic o zwiadowcach. Zaalarmowany oddział wie, iż w tej chwili nie stanowi żadnego zagrożenia dla zielonoskórych.

Ktoś uszczelnia piętro, obija ściany kocami i ubraniami, grzeje wodę, nie ma już żarcia, jest tylko woda.

Felix zajmuje się Młodym i Maruisem lecz czuje iż sam ledwo trzyma się na nogach.

Jedzenia mało. Jest, leżą w śniegu... dwa suchary, wypadły, czy może... Kogo to obchodzi. Skostniałe, trzeba ogrzać. Co jeszcze, co można znaleźć, gdzie szukać?! A gdyby rozejrzeć się w okolicy, może coś, może...
Na zewnątrz, łagodnym skłonem pagóra w dół, gdzie między dwiema odnogami znajduje się zaspa. Zamarznięty sarniuk. A jednak!

Zatem jest szansa na dotarcie do cywilizacji! Szansa jak wielka? Oczywiste jest, że wyruszyć trzeba niemal zaraz, natychmiast, rankiem — po przygotowaniu mięsa. Temperatura rośnie nawet trochę. A zielonoskórzy? Gobliny to śmierć możliwa, pozostanie tu, to śmierć pewna. Wieczorem jest kolacja, jest ciepło, ogień, uśmiechy. Ale trzeba się stąd wynosić, zabrać mięso i spróbować dotrzeć gdzieś, gdziekolwiek. Nie stać w miejscu, bo wtedy koniec.
W końcu po kolacji wszyscy zapadają w nerwowy sen.

Następne dni dla Mariusa i Felixa to tylko kalejdoskop nic nieznaczących scen, jazdy i mrozu.
Temperatura utrzymuje się na starym, nienajgorszym poziomie. Wciąż zdeterminowani prą do przodu.
Droga, obozowisko, przerwa, droga, gdzieś ślady wilków, ale stare, nie ma się czego obawiać, stary krąg lodu, wciąż do przodu, do celu, uda się, musi się udać.


Ósmego dnia wszystko się spieprzyło. „Niedźwiedź” daleko na horyzoncie dostrzegł dym. Płonie strażnica. Strażnice nie zapalają się same.
To gobliny. Właśnie dają sygnał, jasny, wyraźny komunikat: Ruszamy waszym tropem. Już nie żyjecie ludzie. Już po was.
Do wioski pozostało jeszcze dziesięć dni. Zwiadowcy nie dadzą rady, nie teraz, nie po ośmiu dniach walki o życie. Nie w tych warunkach. Dziesięciu jeźdźców wilków rozjedzie oddział nim ci zdołają silniej ująć broń.
Sierżanci szybko się orientują się, iż jedyna nadzieja w dotarciu do wioski przed gobelinami. Poganiają konie, nakazując pilnującym Felix i Mariusa zdojenie wysiłków
Szybko, szybko, ile sił. W drogę, me poddawać się. Nie zatrzymywać.
Temperatura spada. Nagle, natychmiast. Jak gdyby ktoś wymierzył cios, policzki pieką, z ust bucha para, ponownie ból i skrzypienie śniegu. Wszystko, cały koszmar rozpoczyna się od nowa. Zaczyna się nierówna walka. Od strony strażnicy formuje się śnieżyca. Olbrzymia szaroczarna chmura sunie w kierunku oddziałku. Za kilkanaście godzin dopadnie ich.
Rozpoczyna się wyścig.
Kolejny rów, kolejna polana, wąska ścieżyna przez las, zbocze, po prawej skałki, wciąż do przodu.

Nadchodzi Tchnienie Ulryka. Ono zatrze wszelkie ślady. Absolutnie wszystkie.
W końcu zapada zmrok, bohaterowie rozkładają obozowisko w osłoniętej od wiatru niecce, rozpalają ognisko, budują osłony, za godzinę, dwie dopadnie ich śnieżyca. Gobliński szaman jest potężniejszy niż mogli przypuszczać.
W końcu jest, uderza. Zwiadowcy przyjmują ją ze spokojem, teraz, po ośmiu dniach walki o życie nic nie jest w stanie ich wzruszyć. Wiatr targa zasłoną, gasi ognisko, konie rzucają się. rżą dziko, jednak są dobrze przywiązane, tym razem się nie urwą. Chłód, piekło wichury, która miota się, próbuje zetrzeć z ziemi wszystko, co stanie na jej drodze, miota suchymi konarami, uderza ostrym, twardym śniegiem.

To nic, to wszystko już było.

Zamieć trwa do rana.

To nic, to wszystko...

Wraz ze wschodem słońca nieco przycicha. Wiatr wciąż wieje, zatykając oddech, zmusza do mrużenia oczu i zasłaniania ust. To nic, to wszystko...
Do przodu.
Następny obóz powoli narastające uczucie niedojedzenia, gorączkowy sen, omamy.

Nadszedł w końcu dzień dziewiąty od pierwszego ataku Burana.
Zbieranie obozu i w drogę, na kolejne wzgórza. Wzgórza, droga, mróz. Już nic. Nic się cholera nie zmienia.
Około południa oddział wkracza w skalisty teren, wokół piętrzą się ściany, jak gdyby wrzody na ciele ziemi. Białe, wszystko białe.

A potem wyłaniają się zielonoskórzy.

Gobliny na wargach zbliżają się, mkną, tnąc śnieg, opuszczone włócznie mierzą w bohaterów. Sto metrów, osiemdziesiąt, pięćdziesiąt, Piona zbiera zludzi konie rżą to już tylko kilka sekund i koniec, jeszcze trzy, jeszcze chwila i trach, ziemia wiruje, świat wywraca się do góry nogami, huk, trzask, co jest, to śnieg?

Zwiadowcy wraz z dwoma wilkami spadają w przepaść, musieli stać na skraju jakiegoś wąwozu.

Ostatnie, co pamiętają w przebłyskach Feliks i Marius to długa biała rynna, którą się bardzo długo ześlizgują, zdawać by się mogło, iż do samego królestwa Morra.

Biel. Wszędzie biel czarne kolumny drzew wybijają z niej w górę, niczym filary nieba. Wielkie, prześliczne piątki śniegu spadają w dół, wirując, tańcząc z bolcu na bok. Biel. Zimno. Ani jednego śladu na śniegu. Czarne kolumny drzew rozcapierzają się w górze paluchami konarów, małe zaspy otaczają ich podstawy, wszystko w czerni i bieli, jeden czarno biały koszmar. Krajobraz jest obcy, całkowicie obcy. Nie ma życia. Nie ma ludzi... nie ma nic... Cisza... biel... zimno... tak bardzo zimno...
Dźwięk - potykając się z lasu wychodzi zakutana w ciężkie zawoje szmat postać. Brnie powoli, boleśnie przed siebie. Człowiek nic nie słyszy, brnie przed siebie, od Unii lasu odrywają się następne sterty łachmanów. Jeden zwała się nagle w śnieg. Drugi zatrzymuje się tuz obok i przez dłuższy czas kiwa się monotonnie, jakby zastanawiając się, czemu się zatrzymał. W końcu pochyla się i pomaga leżącemu wstać na nogi. Potkniecie. Marsz. Zataczają się, brną, w każdym boleśnie wysilonym kroku rozpacz, kurczowe trzymanie się umykającego życia. Nie ma koni - zostały gdzieś na trakcie. Nie ma broni - była za ciężka. Nie ma nic. Nie ma nadziei. Bo to wy właśnie wasz oddział jest tą zmordowaną garstką żywych trupów, zamarzniętych cadaverów, brnących przez śnieg zombie... bez szans. Bez nadziei... z dopalającym się płomykiem życia...

W końcu budzicie się. Po dniach choroby Felix i Marius w końcu mogą działać jak normalni ludzi, nie jak automaty prowadzone przez towarzyszy. Drewno. Ciemne drewno. Brak zimna. Zapachy... Smród gotowana kapusta, gorzałka. Jesteście w brudnej wiejskiej chacie. Po wnętrzu krząta się stara baba, mieszając w kotle. Zupa! Są karmieni, pojeni, polewani gorącą wodą, sadzani przy piecu - baba robi, co może, aby ich postawić na nogi, przemocą-jeżeli trzeba - leje w nich gorzałkę i faktycznie - ostatnie rezerwy energii wpływają w ciała, pozwalają wstać, mówić, pytać, straszliwe, grożące kilkudniowym snem zmęczenie stoi tuż za progiem, ale to ostatnie ożywienie przed chorobą i długą utratą przytomności pozwala rozeznać się w sytuacji. Nic za darmo. Wchodzi chłop, który znalazł ich na drodze.

- Nu, pane, ja wam życie uratował, a to nie bobo, to wy mie tera słuchajcie, bo ja gardło za was dać mogę. No tak ponad dwa tygodnie będzie jak tu zbóje przyśli, pięciu ich było. Zanim się, kto pokapował, co i jak i na widły wziął, dziecioków nabrali i w izbie rady wsiowej się zamknęli. Tam dziecioki trzymają szystkie, a jest ich osiem i kużden wic, że jak na nich ruszy, to ta niewiniątka nóż w gardło dostano. A mój tyż tom je. To ja, wom mówię, psie syny co wieczór przychodzo do kogoś, coby żarcie brać a i do innych chat zajrzo. To kiejby was tu znaleźli, ja gardło dam, moja mać tyż a i cerę moją, co mi jedna po żonie nieboszczce została na gardle pokarzom. Tedy ja wam tu zostać nie pozwolę, chyba, żebyście razem ze mnom pośli i ich narżneli. Bo mie się widzi, że jak ciepło przyjdzie, to uni i tak dziecioki zarżno, a sami czmychno, a tak możem ich uratować. Rzecz cało cza zrobić dzisiok i to w ciongu dwóch mszy, bo późnij to siem może wydać, że wy tu. To gadać tera prendko jak jest, bo jak nie chceta, to możeta do fortu iśc, jezd na zachodzie.

Wszyscy są wykończeni. Z trudem są w stanie ustać na nogach. Muszą się ruszyć, muszą wstać teraz, teraz albo nigdy, jeśli nie będą czegoś robić, to zasną i przez dwa dni się nie obudzą. Marius zupełnie nie czuje ucha, Felix nie może zamknąć ręki na rękojeści sztyletu - są w opłakanym stanie. Przeciwko nim - garstka inwalidów. Rozpacz.

- Służyłem kiedyś Najjaśniejszemu Panu znajdzie się nadziak jaki, widły stary miecz kawaleryjski, młot, topór, no decydujta panocki.
 
__________________
Choć kroczę doliną Śmierci, Zła się nie ulęknę.
Ktokolwiek walczy z potworami, powinien uważać, by sam nie stał się potworem.
gg 643974
Cedryk vel Dumaeg czasami z dopiskiem 1975

Ostatnio edytowane przez Cedryk : 21-04-2008 o 13:30.
Cedryk jest offline