Na ulicy, życzliwe ukłony co trzeciego prawie przechodnia witały
Cesare’a. Zupełnie jakby tam, gdzie się pojawiał, chowało się wszystko co niedoskonałe, a każdy jeden człowiek nagle stawał się dystyngowany i elegancki. To mogło choć odrobinę poprawić dalekie od ideału samopoczucie, spowodowane… Jak to prowincjonalnie brzmi – kacem.
Wracając jednak do otaczającej go aury szacunku: skoro tak było na zwykłej ulicy, o ileż silniejsze wrażenie musiało to sprawiać w samej Operze, gdzie każdy, bez wyjątku każdy znał go.
I tak właśnie było – na miejscu nie było osoby, która by mu się nie ukłoniła i choćby na chwilę nie stała się
gentil-homme, czy z angielska mówiąc –
gentlemanem. Nawet gdzieś przemykający przez korytarze
Fanfan zatrzymał się i poprawił beret na widok choreografa.
Mężczyzna wszedł do swojego pokoju, a z niego zaraz udał się na samą salę – na próbę.
Dookoła kręcili się różni artyści – muzycy, śpiewacy, tancerze… I, zdawałoby się, tabuny innych ludzi tak czy inaczej związanych ze sztuką. Ale mimo wszystko nie wszyscy byli obecni…
Na salę wbiegł
Zbigniew Sarnecki. Francuzi nie znający prawidłowej wymowy imienia – w tym, od zawsze, także dyrygent, z którym mężczyzna miał dużo do czynienia – wymawiali to uparcie jako coś w typie słowa, które można przedstawić następująco: Sbińief. Z nazwiskiem szło im nieco lepiej. Tak czy siak, wiadomo było, o kogo chodzi.
-
Znów spóźniony! Znowu! Cóż ja Bogu uczyniłem, że muszę to znosić? – takie, a także i gorsze rzeczy usłyszał z ust dyrygenta,
Patricka Desfleurs. Do niego należało już, co należy z tym zrobić – a nikomu nie udało się opracować schematu, w jaki sposób najlepiej odpowiadać na takie zarzuty panu Desfleurs. W końcu jednak trzeba było usiąść na miejscu i zająć się próbą, która nareszcie mogła odbyć się w należytym porządku.
Próba zaczęła się na dobre.
Za sceną Balzack, Pan Kulisów, przez dobre kilkanaście minut rozglądał się za małym nicponiem –
Fanfanem. Mały obiecał być na czas, ale... Balzack westchnął tylko i machnął ręką. Lubił tego młodziaka, a do jego „odpowiedzialności” zaczynał się już przyzwyczajać. Choć sam zainteresowany tego nie może wiedzieć!
„Dostanie porządnego, przysłowiowego prztyczka w nos. Oj, dostanie!” – pomyślał Balzack i zajął się pracą.
Tymczasem
Amelie Charbonneau nareszcie uporała się ze wszystkimi pracami i mogła przyjść na próbę… Nawet nie spóźniona jakoś bardzo, może niecałe pół godziny. Zajęła miejsce na widowni, gdzieś z boku, pod lożą, nie rzucając się w oczy. Z resztą w innym przypadku, jeśli ktoś z tych „ważniejszych” miałby zły humor, mógłby ją porządnie prześwięcić za przeszkadzanie w próbie… A tak było bezpiecznie i zawsze można było wyjść – gdyby taką miała ochotę.
Reżyserska próba odbywała się tak, jak zwykle przebiegają takie przygotowania. Ci, którzy mają więcej do powiedzenia, wypominają podległym sobie każde, najmniejsze nawet potknięcie. Takie w końcu ich zadanie. Jednak w pewnym momencie zaczęły się dziać rzeczy, przez które nie można już było nazwać próby „zwyczajną”.
Kiedy tylko odezwał się wielki choreograf,
Cesare Artur Saint-Leon, gdzieś z okolicy rozlegał się dziwny, głęboki śmiech… Początkowo wszyscy podejrzewali tych z tancerzy, którzy w danym momencie nie byli na scenie. Ta możliwość jednak wykluczona została przez kolejne powtarzanie się sytuacji mimo ostrych uwag w kierunku domniemanych wesołków.
Ze swojego bezpiecznego miejsca,
Amelie podśmiechiwała się z całej sytuacji – bądź co bądź, nie można było jej odmówić komizmu. Wielki
Cesare słowa nie mógł powiedzieć, by nie towarzyszył mu coraz pewniejszy siebie śmiech…
Rudy
Fanfan zaś biegł w tym czasie gdzieś na górze, pędząc sobie tylko znanymi dróżkami – jeśli można tu użyć takiego słowa – za kulisy, do pana Balzacka. Gdy był już nad sceną, obok wszystkich rusztowań używanych przy bogatych dekoracjach, gdzieś z boku, także nad wszystkimi, mignął mu cień jakiejś postaci biegnącej po kładkach. To nie mógł być Balzack – od dawna już chyba nie wchodził tutaj na górę, nie w tym wieku! Ale w takim razie kto?
Cesare wstał, by udzielić tak porad, jak i reprymendy jednemu z tancerzy – Jules’owi Sauveterre. A w tym momencie, rozległ się donośny głos – niby z góry, a może i z dołu sceny…?
-
Niezwykle zabawne, w jakim stanie wnuk wielkiego Saint-Leon przychodzi na pierwszą próbę reżyserską. To chyba magia, że wytrzymuje przy całej tej orkiestrze, czyż nie? – wypowiedź zakończyła najgłośniejsza salwa śmiechu, po której nastąpiła wielka cisza. Nikt, absolutnie nikt nie odważył się wypowiedzieć ani słowa przez następne kilka chwil…
Fanfan odwrócił się jeszcze raz i prawdopodobnie – choć głowy by sobie nie dał uciąć – znów zobaczył tę osobę biegnącą nad sceną… Nie, dwa razy nie mogło mu się przywidzieć!
Młoda pomocniczka,
Amelie, patrzyła jak zaczarowana na dziwne wydarzenia. A z tego zamyślenia wyrwała ją jedna tylko rzecz:
Nagle na siedzenie tuż obok niej spadła piękna, czerwona róża. Dziewczyna rozejrzała się dookoła – była jedyna w pobliżu, to nie mogło być przeznaczone dla nikogo innego. Łodyga rośliny przewiązana była szeroką, czarną wstążką, na której ozdobnymi znakami wypisane były dwa znaki – jak inicjały -
U.
O.
Cała sytuacja miała jeden zasadniczy plus –
Zbyszek miał chwilkę wolnego, aby odetchnąć i wyjąć z futerału skrzypiec inną część partytury. To też zrobił, jednak potrąciwszy leżący obok pojemnik, zobaczył, że spod niego wystaje biała koperta… Zaadresowana specjalnie do niego. Wyjął kartkę i czytał ozdobne, wyćwiczone pismo:
Cytat:
Świetnie, mój drogi Zbigniewie, coraz lepiej. Oby tak dalej! Przecież warto pracować nad talentem tak, jak warto szlifować szlachetny kamień… Czyż nie? U.O. PS: Bądź tak łaskaw i przekaż tę drugą kopertę Pierre’owi Garron, ’właścicielowi’ opery. Wyświadczysz mi tym przysługę. |
Rzeczywiście – w kopercie był też drugi, zapieczętowany list…