Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 24-04-2008, 00:44   #6
Diriad
 
Diriad's Avatar
 
Reputacja: 1 Diriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnieDiriad jest jak niezastąpione światło przewodnie
Na ulicy, życzliwe ukłony co trzeciego prawie przechodnia witały Cesare’a. Zupełnie jakby tam, gdzie się pojawiał, chowało się wszystko co niedoskonałe, a każdy jeden człowiek nagle stawał się dystyngowany i elegancki. To mogło choć odrobinę poprawić dalekie od ideału samopoczucie, spowodowane… Jak to prowincjonalnie brzmi – kacem.
Wracając jednak do otaczającej go aury szacunku: skoro tak było na zwykłej ulicy, o ileż silniejsze wrażenie musiało to sprawiać w samej Operze, gdzie każdy, bez wyjątku każdy znał go.
I tak właśnie było – na miejscu nie było osoby, która by mu się nie ukłoniła i choćby na chwilę nie stała się gentil-homme, czy z angielska mówiąc – gentlemanem. Nawet gdzieś przemykający przez korytarze Fanfan zatrzymał się i poprawił beret na widok choreografa.
Mężczyzna wszedł do swojego pokoju, a z niego zaraz udał się na samą salę – na próbę.

Dookoła kręcili się różni artyści – muzycy, śpiewacy, tancerze… I, zdawałoby się, tabuny innych ludzi tak czy inaczej związanych ze sztuką. Ale mimo wszystko nie wszyscy byli obecni…

Na salę wbiegł Zbigniew Sarnecki. Francuzi nie znający prawidłowej wymowy imienia – w tym, od zawsze, także dyrygent, z którym mężczyzna miał dużo do czynienia – wymawiali to uparcie jako coś w typie słowa, które można przedstawić następująco: Sbińief. Z nazwiskiem szło im nieco lepiej. Tak czy siak, wiadomo było, o kogo chodzi.
- Znów spóźniony! Znowu! Cóż ja Bogu uczyniłem, że muszę to znosić? – takie, a także i gorsze rzeczy usłyszał z ust dyrygenta, Patricka Desfleurs. Do niego należało już, co należy z tym zrobić – a nikomu nie udało się opracować schematu, w jaki sposób najlepiej odpowiadać na takie zarzuty panu Desfleurs. W końcu jednak trzeba było usiąść na miejscu i zająć się próbą, która nareszcie mogła odbyć się w należytym porządku.

Próba zaczęła się na dobre.

Za sceną Balzack, Pan Kulisów, przez dobre kilkanaście minut rozglądał się za małym nicponiem – Fanfanem. Mały obiecał być na czas, ale... Balzack westchnął tylko i machnął ręką. Lubił tego młodziaka, a do jego „odpowiedzialności” zaczynał się już przyzwyczajać. Choć sam zainteresowany tego nie może wiedzieć!
„Dostanie porządnego, przysłowiowego prztyczka w nos. Oj, dostanie!” – pomyślał Balzack i zajął się pracą.

Tymczasem Amelie Charbonneau nareszcie uporała się ze wszystkimi pracami i mogła przyjść na próbę… Nawet nie spóźniona jakoś bardzo, może niecałe pół godziny. Zajęła miejsce na widowni, gdzieś z boku, pod lożą, nie rzucając się w oczy. Z resztą w innym przypadku, jeśli ktoś z tych „ważniejszych” miałby zły humor, mógłby ją porządnie prześwięcić za przeszkadzanie w próbie… A tak było bezpiecznie i zawsze można było wyjść – gdyby taką miała ochotę.

Reżyserska próba odbywała się tak, jak zwykle przebiegają takie przygotowania. Ci, którzy mają więcej do powiedzenia, wypominają podległym sobie każde, najmniejsze nawet potknięcie. Takie w końcu ich zadanie. Jednak w pewnym momencie zaczęły się dziać rzeczy, przez które nie można już było nazwać próby „zwyczajną”.
Kiedy tylko odezwał się wielki choreograf, Cesare Artur Saint-Leon, gdzieś z okolicy rozlegał się dziwny, głęboki śmiech… Początkowo wszyscy podejrzewali tych z tancerzy, którzy w danym momencie nie byli na scenie. Ta możliwość jednak wykluczona została przez kolejne powtarzanie się sytuacji mimo ostrych uwag w kierunku domniemanych wesołków.
Ze swojego bezpiecznego miejsca, Amelie podśmiechiwała się z całej sytuacji – bądź co bądź, nie można było jej odmówić komizmu. Wielki Cesare słowa nie mógł powiedzieć, by nie towarzyszył mu coraz pewniejszy siebie śmiech…

Rudy Fanfan zaś biegł w tym czasie gdzieś na górze, pędząc sobie tylko znanymi dróżkami – jeśli można tu użyć takiego słowa – za kulisy, do pana Balzacka. Gdy był już nad sceną, obok wszystkich rusztowań używanych przy bogatych dekoracjach, gdzieś z boku, także nad wszystkimi, mignął mu cień jakiejś postaci biegnącej po kładkach. To nie mógł być Balzack – od dawna już chyba nie wchodził tutaj na górę, nie w tym wieku! Ale w takim razie kto?

Cesare wstał, by udzielić tak porad, jak i reprymendy jednemu z tancerzy – Jules’owi Sauveterre. A w tym momencie, rozległ się donośny głos – niby z góry, a może i z dołu sceny…?
- Niezwykle zabawne, w jakim stanie wnuk wielkiego Saint-Leon przychodzi na pierwszą próbę reżyserską. To chyba magia, że wytrzymuje przy całej tej orkiestrze, czyż nie? – wypowiedź zakończyła najgłośniejsza salwa śmiechu, po której nastąpiła wielka cisza. Nikt, absolutnie nikt nie odważył się wypowiedzieć ani słowa przez następne kilka chwil…

Fanfan odwrócił się jeszcze raz i prawdopodobnie – choć głowy by sobie nie dał uciąć – znów zobaczył tę osobę biegnącą nad sceną… Nie, dwa razy nie mogło mu się przywidzieć!

Młoda pomocniczka, Amelie, patrzyła jak zaczarowana na dziwne wydarzenia. A z tego zamyślenia wyrwała ją jedna tylko rzecz:
Nagle na siedzenie tuż obok niej spadła piękna, czerwona róża. Dziewczyna rozejrzała się dookoła – była jedyna w pobliżu, to nie mogło być przeznaczone dla nikogo innego. Łodyga rośliny przewiązana była szeroką, czarną wstążką, na której ozdobnymi znakami wypisane były dwa znaki – jak inicjały - U.O.

Cała sytuacja miała jeden zasadniczy plus – Zbyszek miał chwilkę wolnego, aby odetchnąć i wyjąć z futerału skrzypiec inną część partytury. To też zrobił, jednak potrąciwszy leżący obok pojemnik, zobaczył, że spod niego wystaje biała koperta… Zaadresowana specjalnie do niego. Wyjął kartkę i czytał ozdobne, wyćwiczone pismo:

Cytat:
Świetnie, mój drogi Zbigniewie, coraz lepiej. Oby tak dalej! Przecież warto pracować nad talentem tak, jak warto szlifować szlachetny kamień… Czyż nie?

U.O.

PS: Bądź tak łaskaw i przekaż tę drugą kopertę Pierre’owi Garron, ’właścicielowi’ opery. Wyświadczysz mi tym przysługę.
Rzeczywiście – w kopercie był też drugi, zapieczętowany list…
 
__________________
Et tant pis si on me dit que c'est de la folie - a partir d'aujourd'hui, je veux une autre vie!
Et tant pis si on me dit que c'est une hérésie - pour moi, la vraie vie, c'est celle que l'on choisit!

Ostatnio edytowane przez Diriad : 24-04-2008 o 00:51.
Diriad jest offline