| Po naprawdę ciężkiej harówce, zajmującej mnóstwo cennego czasu, dwudziestoletniej dziewczynie przysługiwała choć kilkuminutowa przerwa – której swoją drogą nie wyrzekłaby się nawet za wszystkie skarby świata. Bo sprzątanie garderób i układanie tych wszystkich kostiumów we właściwych miejscach, dzień w dzień bez przerwy, wcale nie było najwspanialszym zajęciem, jakiego kiedykolwiek tknęła się Amelie Charbonneau – i mimo tego, że nawet nie narzekała na fakt, iż płacili jej grosze, że nie marudziła i nie kręciła nosem; mimo tego wszystkiego chwila odpoczynku była dla niej istnym darem niebios, chwilą oderwania się od szarej rzeczywistości, całej pokrytej kurzem i pajęczyną...
Tak mógłby pomyśleć ktoś, kto zupełnie nie znał tej niewysokiej, pięknej dziewczyny o delikatnych rysach twarzy; ktoś, kto ocenia osoby i sytuacje tylko i wyłącznie poprzez własne obserwacje, bez jakiegokolwiek bliższego poznania.
Amelie pomimo tego, że pochodziła z jednej z najniższych warstw społecznych, że była jedynie pomocniczką, której wydawało się jedynie rozkazy, aby przyniosła to czy tamto, aby posprzątała, czy też sprawdziła ogólny stan dekoracji; pomimo tych wszystkich aspektów jej życia, panna Charbonneau była jedną z najszczęśliwszych osób pracujących w operze. Dlaczego? Ano dlatego, gdyż na co dzień miała kontakt ze sztuką, z pięknem, ze śpiewem i poezją, które kochała ponad życie. Mogła codziennie przysłuchiwać i przypatrywać się próbom - a późnymi wieczorami, kiedy już nikogo (bądź prawie) nie było w budynku, mogła wyjść na scenę i oczami wyobraźni przeistoczyć się w piękną, dystyngowaną śpiewaczkę operową...
Biegła przez przeróżne korytarze, przeciskając się pomiędzy przygotowującymi się do próby aktorami, śpiewakami, tancerzami – nie chciała się spóźnić, ani przeoczyć czegokolwiek, co mogłoby być o wiele ciekawsze, niż zamiatanie podłogi.
Lekko zmachana, z kaskadą brązowych włosów opadających na ramiona i twarz – które swoją drogą nie tak dawno upięte były w ciasny kok – usiadła gdzieś na uboczu, w miejscu pod lożą, gdzie nikt nieproszony nie mógł jej zauważyć – przynajmniej nie tak od razu.
Założywszy niesforne kosmyki włosów za uszy, rozsiadła się wygodniej w fotelu, założyła nogę na nogę i opierając się łokciem o poręcz, zaczęła przyglądać się próbie.
Nie mogła ukryć uczucia radości i dziwnej ekscytacji oraz tych dreszczy, kiedy na scenie pojawił się jej przyjaciel – Jules. Uśmiechnęła się kącikami ust, starając się powstrzymać od pomachania tancerzowi.
Nie była wcale zazdrosna o to, że on mógł być na scenie całkowicie legalnie, kiedy ona – utalentowana, uboga dziewczyna – musiała pracować jako pomoc techniczna. Z Julesa była bardzo dumna i starała się być dla niego jak największym wsparciem. Kochała go... Kochała, ale nie w sposób, w jaki kobieta kocha mężczyznę – kochała go jak brata, z którym jest się bardzo zżytym.
~*~ Był to ciepły, letni dzień, kiedy Amelie i Jules siedzieli razem na schodach – tuż przed budynkiem opery – delektując się świeżym powietrzem i obgadując przechadzających się tamtędy ludzi.
Gdy zabrakło im tematów do rozmów i zapadła między nimi lekko niezręczna, grobowa cisza, dziewczynie przyszło coś na myśl... Coś, czym postanowiła podzielić się ze swoim przyjacielem – coś, co musiało być powiedziane, zanim cokolwiek by się stało.
- Jules... – powiedziała, patrząc na niego z nienaturalną dla niej powagą.
- Tak? – spytał, podnosząc jedną brew ze zdziwienia.
Lekki podmuch wiatru rozwiał im włosy, kiedy Amelie wzięła głęboki wdech.
- Chciałabym cię o coś prosić – zaczęła, wciąż patrząc w jego niebieskie oczy z ogromną powagą. – Chcę cię prosić o to, abyś przyrzekł mi, że nigdy, ale to przenigdy nie poczujesz do mnie niczego, prócz przyjaźni.
- Hm? – Jules nie do końca rozumiał, o co jej chodzi. Czyżby prosiła o...
- Po prostu chcę, abyś nigdy się we mnie nie zakochał! Tworzylibyśmy idealną parę, a rzeczy idealne nie mają prawa istnieć. Och, nie patrz tak na mnie! Wiem, że to trochę bezsensu, ale... Po prostu chcę, abyś był dla mnie najbliższym przyjacielem, a nie kochankiem, którego mogę stracić. – Spojrzała przed siebie, zastanawiając się nad głupotą wypowiedzianych przez nią słów.
- W porządku... – odparł, starając się odnaleźć punkt, w który wpatrywała się Amelie. – Ale ty też obiecaj mi, że się we mnie nie zakochasz. Zgoda?
- Oui monsieur. – Uśmiechnęła się do niego, po czym oparła głowę o jego ramię.
~*~
Kiedy nadszedł czas na krótką przemowę choreografa, gdzieś z zakamarków wydobył się jakiś odgłos... A raczej głośny, wyraźny, męski śmiech.
Amelie, siedząca na widowni, odruchowo rozejrzała się dookoła siebie, jakby mając nadzieję, że odnajdzie źródło owego śmiechu. Niestety, poszukiwania zakończyły się fiaskiem, a śmiejący się głos rozlegał się za każdym razem, kiedy choreograf Cesare próbował powiedzieć choćby słowo.
Z początku lekko zdezorientowana, później już całkowicie roześmiana Amelie, zakrywała usta dłonią, starając się nie parsknąć swoim głośnym, można by rzec – żenującym, śmiechem.
„Muszę przyznać, że warto było przychodzić na próbę” przeszło jej przez myśl, kiedy niemalże zwijała się ze śmiechu. Sytuacja co prawda nie była zabawna, a przynajmniej nie dla osoby, do której były skierowane słowa „Niezwykle zabawne, w jakim stanie wnuk wielkiego Saint-Leon przychodzi na pierwszą próbę reżyserską. To chyba magia, że wytrzymuje przy całej tej orkiestrze, czyż nie?”
Już w połowie pierwszego zdania dziewczyna opanowała swój śmiech i z uwagą przysłuchiwała się temu wszystkiemu, a także przyglądała się twarzy choreografa.
Gdyby nie coś dziwnego, co wydarzyło się chwilę później, z pewnością siedziałaby jeszcze długi czas, zastanawiając się czy jest jej żal monsieur Cesara.
Delikatnie wzięła różę, która spadła tuż obok niej, i powąchała ją. Zapach tego kwiatu był naprawdę piękny – niemalże narkotyzujący. Dopiero po chwili Amelie zauważyła czarną wstążkę, którą przewiązana była łodyga róży.
„U.O? A któż to taki...?”
Intuicyjnie spojrzała w górę, lecz nikogo tam nie zauważyła... „To On...” przeszło jej przez myśl, kiedy kolejny raz zatopiła się w zapachu róży.
„Muszę pokazać Julesowi różę! Wtedy będzie musiał uwierzyć w Jego istnienie!”
Już szykowała się, aby ruszyć w stronę swojego przyjaciela, gdy naszło ją zwątpienie. "A może lepiej zostawić to dla siebie? Niee... Zobaczymy co o tym myśli Jules..."
__________________ Jaka, sądzisz, jest biblia cygańska?
Niepisana, wędrowna, wróżebna.
Naszeptała ją babom noc srebrna,
Naświetliła luna świętojańska. |