Scott lekko się przestraszył gdy okazało się że w pokoju jest jeszcze ktoś oprócz nich.
- Mi mówcie Scott. Pochodzę z okolic El Passo. - Przedstawił się w końcu Stapp. - Mogłeś nas wcześniej uprzedzić że będziemy podróżować w więcej osób. - odezwał się do burmistrza. - myślałem że nas czterech wystarczy.
kiedy Scott usłyszał o dynamicie lekko się uspokoił.
- No w sumie nie jest to taki zły pomysł. - Odezwał się do wszystkich. - No ale co z moją zapłatą. Przecież nie będę narażał głowy za samą ideę.
***
- No to pięknie. Znowu jest nas czterech. - rzekł Scott tuż po tym jak kula z Winchestera Kojota zanurzyła się w czaszce czerwonoskórego. - Nie mogłeś wycelować i postrzelić go w nogę? Od razu musiałeś robić z jego głowy pizze? - z wielkim oburzeniem skarcił Kojota - Ty też! Nie wiesz jak postępować z takim świństwem? Trzeba było trzymać się od tego gówna z daleka. Jak każdego gówna. - skarcił Toma. Cała ta sytuacja doprowadzała go już prawie do białej. - Jak teraz dostaniemy się do tych Indian? Czy któryś z was zna drogę?
***
Scott ruszył powolnym krokiem w stronę swego samochodu.
Jak zwykle coś się musiało spieprzyć. Otworzył drzwi i usiadł na fotelu kierowcy. Uwielbiał siedzieć w tym aucie. Ono emanowało spokojem.
Ta czerwona skóra na fotelach i czarne wykończenia deski rozdzielczej. Spokojnie siedział i czekał na rozwój wydarzeń.
Co tu teraz robić? Jak znaleźć klozet w którym chowa się czerwonoskóre gówno?
Wstał z fotela, podszedł do bagażnika i otworzył go. Wyjął z niego czarną, skórzaną kurtkę którą założył na siebie ukazując flagę konfederatów przyszytą do skóry na plecach.