Haerthe w ciszy słuchał opowieści człowieka zowiącego się Orendilem tak jak kiedyś wysłuchiwał opowieści o duchach z Dunharrow. Sarumanowe gadanie. Plotka nawet poszła, że Rohan odparł Dunlendingów dzięki Sarumanowi, a nie własnemu męstwu. Co za brednie... W momencie jednak gdy Orendil z fajkowego dymu utworzył koszmarny kształt unoszący się martwo w powietrzu, łyżka Haerthe'a zawisła nieruchomo przed jego lekko rozwartymi ustami. Przestał czuć głód i już tylko z wyczekiwaniem wpatrywał się w dziwnego przybysza. Gdy ten skończył swą opowieść po sali dały się słyszeć liczne komentarze. Haerthe jednak nie słuchał ich. Poczuł nagły niepokój, który z desperacją krzyczał mu w głowie, że dzieje się coś niedobrego.
- Łatka... - szepnął i zerwał się przewracając stół z resztką jedzenia na podłogę. W stajni dał się słyszeć kwik koni. Haerthe ruszył biegiem do drzwi, które w ostatnim momencie zastawił własnym ciałem gospodarz.
- Przepuść mnie! Zejdź mi z drogi! Muszę wyjść! - Tedd Butterbur jednak zaparł się o framugę i nie ustępował trzymając wyrywającego mu się mężczyznę.
- Życie ci nie miłe?? Stój. - karczmarz rzucił obecnym błagające o pomoc w trzymaniu tego człowieka spojrzenie. Ich uścisk jednak zelżał gdy po drugiej stronie izby trzasnęła okiennica. Następnie trzask powtórzył się po ich stronie. Haerthe poczuł nagle straszną ciasnotę tego pomieszczenia. Jedyne o czym myślał to żeby znaleźć się gdzieś na otwartej przestrzeni. Gdy spojrzał jednak w stronę drzwi wyjściowych i zobaczył jak zasuwa sama się powoli otwiera pierwszy odruch był bezwarunkowy. Chwycił rygiel i wsunął z powrotem na swoje miejsce. W myślach zaczął modlić się do Oromego by Łatka zachowała na tyle zimnej krwi by ujść cało ze stajni.
__________________ "Beer is proof that God loves us and wants us to be happy"
Benjamin Franklin |