Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 21-05-2008, 21:48   #1
Kelly
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Kujon i cheerleaderka

Nijaki mężczyzna wtapiał się w nijaką ulicę nijakiego miasta. Szedł pochylony, wolno. Widać był zmęczony. W beżowym prochowcu oraz kapeluszu mijał porannych przechodniów, którzy śpieszyli się do swoich zajęć w pracy lub szkole. Skulił się bardziej przechodząc obok grupy młodzieńców z miejscowego odpowiednika Bronxu. Ubrani w nabijane ćwiekami skóry świecili wygolonymi, czarnymi głowami, głośno rozmawiali zaczepiając przechodniów, którzy postępowali dokładnie tak jak nijaki mężczyzna. W jego stronę także powędrowały jakieś docinki wraz z pustą puszką po piwie, która miała trafić go w plecy, gdy odchodził. Mężczyzna okazał się jednak znacznie zwinniejszy, niż to się na początku wydawało lub obdarzony świetna intuicją, bowiem gdy puszka była przy jego plecach, tuż tuż, nagle usunął się w prawo. Minęła go uderzając bezsilnie o ścianę, a potem ścigany jeszcze kilkoma przekleństwami młodocianych gangsterów poszedł dalej. Nie odpowiadał, nie zwracał na nich uwagi. Szedł dalej, jakby pragnąc, by jak najszybciej zapomnieli, że taki człowiek przechodził obok nich. Młodzi członkowie ulicznego gangu zostawili go także, poza tym, który rzucał puszką. Zawiedziony, że nie trafił, chłopak po krótkim namyśle odwrócił się i podbiegł do odchodzącego człowieka. Przez chwilę zawahał się, jakby chciał cos powiedzieć, a potem podniósł rękę i pochylił nad nieco niższym przechodniem. Murzyn miał pewnie z metr dziewięćdziesiąt, podczas gdy jego ofiara co najmniej 15 centymetrów mniej. Cios, ręka, nagły ruch mężczyzny. Szybki, krótki oraz, jakby delikatny, niczym lekki pstryczek.

- O, kurwa, kurwa, ja cię zabiję, draniu – zwijał się z bólu chłopak leżący na chodniku. Jego wyłupiaste oczy nabrzmiewały krwią, a lewa ręka wygięta w łokciu kompletnie nienaturalnie nabrzmiewała gwałtowną opuchlizną.
- Łałłł!!! – Zawył nagle pod wpływem ataku bólu. Próbował wstać, lecz chyba nie mógł. Może, gdyby był kim innym, któryś z przechodniów pomógłby mu, wezwał ambulans. Ale nie. Odsuwali się od niego tak samo, jak wtedy, gdy wcześniej szedł hardy wraz z kumplami. Wreszcie oparł się jakoś o ścianę, podniósł oraz zrobił jęcząc krok prosto w silne ręce dwóch mężczyzn, których piersi były przyozdobione gwiazdami z napisem „POLICE”. Obydwaj uśmiechnęli się:
- Cóż, Johny. Nosił koń po błoniach, ponieśli i konia – uśmiechali się ze złośliwą satysfakcją i niezbyt przejmując się złamaną ręką chłopaka zapakowali go do tyłu wozu. Któryś z nich nacisnął gaz, ruszyli. Złote słońce oświetlało przesiąknięte spalinami powietrze i chodnik, na którym przed chwilą leżał chłopak. Także mężczyzna dawno odszedł. Mimo ataku Murzyna niemal nie zatrzymał się i kiedy przejechała władza był już dwie przecznice dalej obok kwiaciarni, gdzie sprzedawczyni otwierająca sklep powitała go ciepłym uśmiechem. Nie wiedzieć czemu, właśnie jej sympatyczne, młode oblicze przypomniało mu żonę. Niemal nie myśląc, zatrzymał się gapiąc się na wystawową ladę:
- Pan sobie czegoś życzy? –Sprzedawczyni spytała go kilka razy, zanim wreszcie usłyszał i zrozumiał, o co jej chodzi.
- Róże – rzucił niepewny.
- Ile?
- Co ile?
- No, ile róż? – Kwiaciarka obrzuciła go zdziwionym spojrzeniem.
- Ile ... ile ... pytał sam siebie przez chwilę. – Tuzin proszę. Niech pani przewiąże wstążką, ale nie dokłada przybrania. Taki bukiet róż broni się sam swoją urodą.
- Dla żony? – Spytała go, a gdy kiwnął głową, kontynuowała wręczając mu kwiaty. – Proszę, na pewno się ucieszy. To rocznica ślubu? Imieniny? Urodziny? – Kręcił głową przecząco. - Musi pan ją bardzo kochać, teraz mężczyźni nieczęsto wręczają kobietom bukiety ot tak, be żadnej uroczystości, tylko po prostu na znak, ze je kochają. Proszę. Miłego dnia.
Wziął róże, zapłacił, jeszcze oszołomiony słowami kwiaciarki. Nie wiedział dlaczego, ale nagle zapragnął, żeby żonie naprawdę się spodobały.

Drzwi ozdobione wątpliwej urody zawieszką „Amber i Vince Cullenowie” otwarły się bezgłośnie. Mężczyzna wyjął z zamka klucz i znalazł się w pokaźnym hollu apartamentu. Piękne mieszkanie na wysokim piętrze ubiegłowiecznej kamienicy mogło się podobać. Szereg pokoi, dwie łazienki, kuchnia, balkony umeblowane gustownie przypominały mu rozmaite części świata, które obydwoje odwiedzali wraz z żoną. Tylko, że ona inne, on inne. Była ładna, teraz i kiedyś, kiedy jeszcze ich serca płonęły. Ale to było wiele lat temu, jeszcze podczas studiów. Nie widzieli świata poza sobą, natomiast teraz ...

Świat poznali bardziej, niż kiedykolwiek mogli przypuszczać. W służbie rządu Stanów Zjednoczonych przemierzali kraje będąc cichą awangardą amerykańskich interesów. National Security Agency pod wodzą generała porucznika Michaela Haydena dalej stanowiła najbardziej tajną wśród wszystkich agencji bezpieczeństwa USA. NSA dbała o swoich ludzi materialnie. Ale także wysączała ich psychicznie, by potem wypluć niczym pestkę. Tajny świat, coraz to nowe zadania oraz narastająca samotność dopadała ostatecznie każdego, nawet tak szaleńczo w sobie zakochanych, jak kiedyś Amber i on. Lecz mijały lata. Byli daleko od siebie, tęsknili, lecz pochłonięci wirem tajnych zadań, powoli zapominali. On też.

Przypomniał sobie ich pierwsze chwile, owe szalone noce zbliżeń, pocałunki, miłujące serca. A teraz? Jego żona miała na piersi pieprzyk. Niewielki, odcinający się wyraźnie od jasnej karnacji skóry. Lubił go całować, wodzić wokół niego językiem patrząc, jak się najpierw odpręża reagując na jego pieszczoty, a potem ... jakże często zaczynali się kochać. A teraz, teraz nawet nie pamiętał, na której piersi ów pieprzyk się znajdował. Nie, nie dlatego, że jej nie kochał, ale był po prostu zmęczony, bardzo. Czuł, że ich małżeństwo wymaga usilnej pracy, by było takie jak kiedyś. Przecież NSA powinno dać im już spokój, jeśli chodzi o misje zagraniczne. Wszak mieli swoje lata. Pracując tu, razem, widując się codziennie mogli spróbować naprawić to, co powoli się nie tyle waliło, ale odpływało w senną krainę nieprawdy.

Powoli zdejmował buty oraz płaszcz nucąc pod nosem najnowszy przebój Within Temptation, który dobiegał zza zamkniętych drzwi pokoju. Wiedział, że ona tam jest i zaraz wyjdzie do niego. Jak zwykle od pewnego czasu, da mu chwilę na rozebranie się oraz zastanowienie się, dlaczego jej jeszcze nie ma. Potem wyjdzie, pocałują się, usiądą, pogadają o różnych sprawach, które tak naprawdę nie będą ich interesować. Wtedy on pójdzie spać, a ona ... któż to wie. Od pewnego czasu kompletnie się sobie nie zwierzali. Obydwoje z jednej strony pragnęli się tak bardzo jak kiedyś i wewnątrz wyli z bólu, chcąc przełamać bariery, które powstały przez lata długich separacji, ale jednocześnie nie wiedzieli, jak to zrobić. Szykował się kolejny wyprany z jakichkolwiek emocji dzień.

Jednakże pomimo negatywnych przypuszczeń było niespodziewanie sympatycznie. Może to pyszne śniadanie, które przygotowali razem oraz dobra kawa nastawiły ich pozytywniej do życia i do siebie. Najpierw śniadanie, potem kino, potem zakupy i kolacja w eleganckiej „Hingston King”, gdzie zamówili szampana, a potem w rytm tanga ruszyli na parkiet. Amber świetnie tańczyła, on nie, ale co z tego? To był dziwny dzień, gdzie nawet jego niezbyt wprawne ruchy nie wywoływały jej złości, a śmiech był oznaką nie sarkazmu lecz radości. Muzyka, światła, setki innych osób, tak samo wtulonych w siebie, jak dzisiaj, wyjątkowo, oni. Dlaczego? Dlaczego akurat dzisiaj? Jakby czuli, że to właśnie ten dzień i ta noc są absolutnie konieczne do ratowania tego, co jeszcze pomiędzy nimi zostało oraz odbudowy tego, co już oboje zniszczyli. A potem była taksówka i wspólne, pierwszy raz od wielu miesięcy, łoże. Przypomniał sobie, że pieprzyk znajdował się na lewej piersi, równie chętny i gotowy do pieszczenia, jak przed wieloma laty.

Wiosenne słońce powoli rozpędzało mroki nocy. Mimo zamkniętych powiek czuł jego chłodne, marcowe promienie wkradające się nieśmiało przez okno. Przebijały czerwone kotary, firanki, by wreszcie, zadowolone, skończyć bieg na jego twarzy. Dawno nie czuł takiego błogostanu. Zastanawiał się, jak mógł dopuścić do tego, iż owe cudowne pokłady szczęścia zostały przez ich obojga wymienione na zawodową pracę, z której już nawet nie czerpali satysfakcji. Oczywiście, cieszył się z sukcesów żony i swoich oraz, choć starał nie przyznawać, drżał nieraz o jej los. Leżał na wznak, na lewym ramieniu czuł ciężar spoczywającej tam głowy Amber. Jej pokryta kilkoma bliznami ręka oplatała mu tors, a on obejmował plecy żony, złożywszy lewą dłoń na zaokrąglonym, promieniującym kobiecością łuku bioder. Uśmiechał się kiedy przy swoim sercu wyczuwał rytmiczne bicie jej gorącego serca.

- BZZZDYYYYŃ – pieprzony telefon komórkowy. Specjalna linia. Bez wątpienia szef coś chciał.
- Niech się pieprzy z sardynkami w basenie – mruknął mężczyzna nie chcąc przerywać cudownej chwili bliskości z kochaną kobietą.

- BZZZDYYYYŃ! BZZZDYYYYŃ! BZZZDYYYYŃ! – telefon nie zamierzał dać za wygraną. Zbudzona Amber drgnęła uśmiechając się i przeciągając niby leniwy kociak:

- Ja swój wyłączyłam już wczoraj, a ty?
- A ja – w przypływie desperacji chwycił rozwrzeszczaną komórkę i cisnął ją pod ścianę, gdzie w głębokim, niebieskozielonym akwarium żyły w swym wodnym świecie welony.

- BZZZDYYYYŃ! – Próbował wycharczeć telefon, ale wyszło mu jakieś – BRDLCHCHCh – budząc przerażenie rybek. Szczęśliwie tylko na chwilę, bo po chwili widocznie woda dostała się do środka i wkurzający mechanizm zamilkł.

- Ja też wyłączyłem – chciał już powiedzieć obserwującej go małżonce. Lecz nie zdążył. Nagle poczuł dotyk na twarzy. Lekki niczym puch pajęczy z wolna przesuwający się po jego czole, policzkach, brodzie. Wtulona w niego Amber delikatnie ręką przesuwała kosmyk swych długich jasnych włosów po jego twarzy. Ta delikatna pieszczota łączyła w sobie niezwykłą czułość, którą mógł dostrzec w jej lśniących oczach, z erotyczną prowokacją. Lekko ruszył głowę zbliżając swe usta do jej karminowych, delikatnych warg, a one radośnie wybiegły mu na spotkanie. Przez chwilę kolejny raz smakowali się nawzajem spijając nektar i zatapiając się powoli w słodyczy. Ich języki splotły się ze sobą w gorącym tańcu, a potem rozpoczęły namiętną wędrówkę, przemierzając w delikatnej pieszczocie każdy skrawek splatających się ze sobą ciał ze szczególnym uwzględnieniem cudownego pieprzyka.

- Łup!!! Łup!!! Łup!!! – Ktoś walił w drzwi.

Powoli, powoli, powoli. Powoli tak, że czas stapiał się w jedną wielką chwilę. Kochał, pragnął, pożądał.

- Łup!!! Łup!!! Łup!!! – Powtórzyło się po chwili coś, na co kompletnie nie zwracali uwagi pochłonięci sobą.
- Łup!!! Łup!!! Łup!!!

- Odpierdolcie się! Proponuję wrócić za godzinę! – w stronę drzwi poszybował męski but i obił się od ich gładkiej powierzchni – Albo najlepiej za dwie... - znów skupił się na jej chętnym ciele.- Pieprzeni domokrążcy – syknął jeszcze rozdrażniony.
Całym sobą dawał jej do zrozumienia jak bardzo jej pragnie. Każdym drgnieniem, ruchem dłoni, pocałunkami, którymi pokrywał jej twarz, szyję, ramiona, piersi. Wreszcie już nie mogli powstrzymać wybuchu namiętności. Gorące, urywane oddechy, błyszczące oczy, rozpalone, drżące ciała splotły się w jedno tak, jakby nigdy nie chciały oddzielić się, jakby chciały nadrobić stracony czas, który zmarnowali w oddaleniu od siebie. Nie chcieli teraz niczego poza wzajemnym oddawaniem i braniem.

- Łup!!! Łup!!! Łup!!!
- Cholera! Wiem, że jesteście, otwierajcie te kurewskie drzwi, jeżeli nie chcecie, żebym kazał wysadzić je w powietrze - rozległ się stłumiony, ale doskonale rozpoznawalny glos ich szefa, który od pewnego czasu musiał już siedzieć na klatce schodowej.
 

Ostatnio edytowane przez Kelly : 30-05-2008 o 15:32.
Kelly jest offline