Spis Stron RPG Regulamin Wieści POMOC Kalendarz
Wróć   lastinn > RPG - play by forum > Sesje RPG - Inne > Archiwum sesji z działu Inne
Zarejestruj się Użytkownicy

Archiwum sesji z działu Inne Wszystkie zakończone bądź zamknięte sesje w systemach innych (wraz z komentarzami)


 
 
Narzędzia wątku Wygląd
Stary 21-05-2008, 21:48   #1
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Kujon i cheerleaderka

Nijaki mężczyzna wtapiał się w nijaką ulicę nijakiego miasta. Szedł pochylony, wolno. Widać był zmęczony. W beżowym prochowcu oraz kapeluszu mijał porannych przechodniów, którzy śpieszyli się do swoich zajęć w pracy lub szkole. Skulił się bardziej przechodząc obok grupy młodzieńców z miejscowego odpowiednika Bronxu. Ubrani w nabijane ćwiekami skóry świecili wygolonymi, czarnymi głowami, głośno rozmawiali zaczepiając przechodniów, którzy postępowali dokładnie tak jak nijaki mężczyzna. W jego stronę także powędrowały jakieś docinki wraz z pustą puszką po piwie, która miała trafić go w plecy, gdy odchodził. Mężczyzna okazał się jednak znacznie zwinniejszy, niż to się na początku wydawało lub obdarzony świetna intuicją, bowiem gdy puszka była przy jego plecach, tuż tuż, nagle usunął się w prawo. Minęła go uderzając bezsilnie o ścianę, a potem ścigany jeszcze kilkoma przekleństwami młodocianych gangsterów poszedł dalej. Nie odpowiadał, nie zwracał na nich uwagi. Szedł dalej, jakby pragnąc, by jak najszybciej zapomnieli, że taki człowiek przechodził obok nich. Młodzi członkowie ulicznego gangu zostawili go także, poza tym, który rzucał puszką. Zawiedziony, że nie trafił, chłopak po krótkim namyśle odwrócił się i podbiegł do odchodzącego człowieka. Przez chwilę zawahał się, jakby chciał cos powiedzieć, a potem podniósł rękę i pochylił nad nieco niższym przechodniem. Murzyn miał pewnie z metr dziewięćdziesiąt, podczas gdy jego ofiara co najmniej 15 centymetrów mniej. Cios, ręka, nagły ruch mężczyzny. Szybki, krótki oraz, jakby delikatny, niczym lekki pstryczek.

- O, kurwa, kurwa, ja cię zabiję, draniu – zwijał się z bólu chłopak leżący na chodniku. Jego wyłupiaste oczy nabrzmiewały krwią, a lewa ręka wygięta w łokciu kompletnie nienaturalnie nabrzmiewała gwałtowną opuchlizną.
- Łałłł!!! – Zawył nagle pod wpływem ataku bólu. Próbował wstać, lecz chyba nie mógł. Może, gdyby był kim innym, któryś z przechodniów pomógłby mu, wezwał ambulans. Ale nie. Odsuwali się od niego tak samo, jak wtedy, gdy wcześniej szedł hardy wraz z kumplami. Wreszcie oparł się jakoś o ścianę, podniósł oraz zrobił jęcząc krok prosto w silne ręce dwóch mężczyzn, których piersi były przyozdobione gwiazdami z napisem „POLICE”. Obydwaj uśmiechnęli się:
- Cóż, Johny. Nosił koń po błoniach, ponieśli i konia – uśmiechali się ze złośliwą satysfakcją i niezbyt przejmując się złamaną ręką chłopaka zapakowali go do tyłu wozu. Któryś z nich nacisnął gaz, ruszyli. Złote słońce oświetlało przesiąknięte spalinami powietrze i chodnik, na którym przed chwilą leżał chłopak. Także mężczyzna dawno odszedł. Mimo ataku Murzyna niemal nie zatrzymał się i kiedy przejechała władza był już dwie przecznice dalej obok kwiaciarni, gdzie sprzedawczyni otwierająca sklep powitała go ciepłym uśmiechem. Nie wiedzieć czemu, właśnie jej sympatyczne, młode oblicze przypomniało mu żonę. Niemal nie myśląc, zatrzymał się gapiąc się na wystawową ladę:
- Pan sobie czegoś życzy? –Sprzedawczyni spytała go kilka razy, zanim wreszcie usłyszał i zrozumiał, o co jej chodzi.
- Róże – rzucił niepewny.
- Ile?
- Co ile?
- No, ile róż? – Kwiaciarka obrzuciła go zdziwionym spojrzeniem.
- Ile ... ile ... pytał sam siebie przez chwilę. – Tuzin proszę. Niech pani przewiąże wstążką, ale nie dokłada przybrania. Taki bukiet róż broni się sam swoją urodą.
- Dla żony? – Spytała go, a gdy kiwnął głową, kontynuowała wręczając mu kwiaty. – Proszę, na pewno się ucieszy. To rocznica ślubu? Imieniny? Urodziny? – Kręcił głową przecząco. - Musi pan ją bardzo kochać, teraz mężczyźni nieczęsto wręczają kobietom bukiety ot tak, be żadnej uroczystości, tylko po prostu na znak, ze je kochają. Proszę. Miłego dnia.
Wziął róże, zapłacił, jeszcze oszołomiony słowami kwiaciarki. Nie wiedział dlaczego, ale nagle zapragnął, żeby żonie naprawdę się spodobały.

Drzwi ozdobione wątpliwej urody zawieszką „Amber i Vince Cullenowie” otwarły się bezgłośnie. Mężczyzna wyjął z zamka klucz i znalazł się w pokaźnym hollu apartamentu. Piękne mieszkanie na wysokim piętrze ubiegłowiecznej kamienicy mogło się podobać. Szereg pokoi, dwie łazienki, kuchnia, balkony umeblowane gustownie przypominały mu rozmaite części świata, które obydwoje odwiedzali wraz z żoną. Tylko, że ona inne, on inne. Była ładna, teraz i kiedyś, kiedy jeszcze ich serca płonęły. Ale to było wiele lat temu, jeszcze podczas studiów. Nie widzieli świata poza sobą, natomiast teraz ...

Świat poznali bardziej, niż kiedykolwiek mogli przypuszczać. W służbie rządu Stanów Zjednoczonych przemierzali kraje będąc cichą awangardą amerykańskich interesów. National Security Agency pod wodzą generała porucznika Michaela Haydena dalej stanowiła najbardziej tajną wśród wszystkich agencji bezpieczeństwa USA. NSA dbała o swoich ludzi materialnie. Ale także wysączała ich psychicznie, by potem wypluć niczym pestkę. Tajny świat, coraz to nowe zadania oraz narastająca samotność dopadała ostatecznie każdego, nawet tak szaleńczo w sobie zakochanych, jak kiedyś Amber i on. Lecz mijały lata. Byli daleko od siebie, tęsknili, lecz pochłonięci wirem tajnych zadań, powoli zapominali. On też.

Przypomniał sobie ich pierwsze chwile, owe szalone noce zbliżeń, pocałunki, miłujące serca. A teraz? Jego żona miała na piersi pieprzyk. Niewielki, odcinający się wyraźnie od jasnej karnacji skóry. Lubił go całować, wodzić wokół niego językiem patrząc, jak się najpierw odpręża reagując na jego pieszczoty, a potem ... jakże często zaczynali się kochać. A teraz, teraz nawet nie pamiętał, na której piersi ów pieprzyk się znajdował. Nie, nie dlatego, że jej nie kochał, ale był po prostu zmęczony, bardzo. Czuł, że ich małżeństwo wymaga usilnej pracy, by było takie jak kiedyś. Przecież NSA powinno dać im już spokój, jeśli chodzi o misje zagraniczne. Wszak mieli swoje lata. Pracując tu, razem, widując się codziennie mogli spróbować naprawić to, co powoli się nie tyle waliło, ale odpływało w senną krainę nieprawdy.

Powoli zdejmował buty oraz płaszcz nucąc pod nosem najnowszy przebój Within Temptation, który dobiegał zza zamkniętych drzwi pokoju. Wiedział, że ona tam jest i zaraz wyjdzie do niego. Jak zwykle od pewnego czasu, da mu chwilę na rozebranie się oraz zastanowienie się, dlaczego jej jeszcze nie ma. Potem wyjdzie, pocałują się, usiądą, pogadają o różnych sprawach, które tak naprawdę nie będą ich interesować. Wtedy on pójdzie spać, a ona ... któż to wie. Od pewnego czasu kompletnie się sobie nie zwierzali. Obydwoje z jednej strony pragnęli się tak bardzo jak kiedyś i wewnątrz wyli z bólu, chcąc przełamać bariery, które powstały przez lata długich separacji, ale jednocześnie nie wiedzieli, jak to zrobić. Szykował się kolejny wyprany z jakichkolwiek emocji dzień.

Jednakże pomimo negatywnych przypuszczeń było niespodziewanie sympatycznie. Może to pyszne śniadanie, które przygotowali razem oraz dobra kawa nastawiły ich pozytywniej do życia i do siebie. Najpierw śniadanie, potem kino, potem zakupy i kolacja w eleganckiej „Hingston King”, gdzie zamówili szampana, a potem w rytm tanga ruszyli na parkiet. Amber świetnie tańczyła, on nie, ale co z tego? To był dziwny dzień, gdzie nawet jego niezbyt wprawne ruchy nie wywoływały jej złości, a śmiech był oznaką nie sarkazmu lecz radości. Muzyka, światła, setki innych osób, tak samo wtulonych w siebie, jak dzisiaj, wyjątkowo, oni. Dlaczego? Dlaczego akurat dzisiaj? Jakby czuli, że to właśnie ten dzień i ta noc są absolutnie konieczne do ratowania tego, co jeszcze pomiędzy nimi zostało oraz odbudowy tego, co już oboje zniszczyli. A potem była taksówka i wspólne, pierwszy raz od wielu miesięcy, łoże. Przypomniał sobie, że pieprzyk znajdował się na lewej piersi, równie chętny i gotowy do pieszczenia, jak przed wieloma laty.

Wiosenne słońce powoli rozpędzało mroki nocy. Mimo zamkniętych powiek czuł jego chłodne, marcowe promienie wkradające się nieśmiało przez okno. Przebijały czerwone kotary, firanki, by wreszcie, zadowolone, skończyć bieg na jego twarzy. Dawno nie czuł takiego błogostanu. Zastanawiał się, jak mógł dopuścić do tego, iż owe cudowne pokłady szczęścia zostały przez ich obojga wymienione na zawodową pracę, z której już nawet nie czerpali satysfakcji. Oczywiście, cieszył się z sukcesów żony i swoich oraz, choć starał nie przyznawać, drżał nieraz o jej los. Leżał na wznak, na lewym ramieniu czuł ciężar spoczywającej tam głowy Amber. Jej pokryta kilkoma bliznami ręka oplatała mu tors, a on obejmował plecy żony, złożywszy lewą dłoń na zaokrąglonym, promieniującym kobiecością łuku bioder. Uśmiechał się kiedy przy swoim sercu wyczuwał rytmiczne bicie jej gorącego serca.

- BZZZDYYYYŃ – pieprzony telefon komórkowy. Specjalna linia. Bez wątpienia szef coś chciał.
- Niech się pieprzy z sardynkami w basenie – mruknął mężczyzna nie chcąc przerywać cudownej chwili bliskości z kochaną kobietą.

- BZZZDYYYYŃ! BZZZDYYYYŃ! BZZZDYYYYŃ! – telefon nie zamierzał dać za wygraną. Zbudzona Amber drgnęła uśmiechając się i przeciągając niby leniwy kociak:

- Ja swój wyłączyłam już wczoraj, a ty?
- A ja – w przypływie desperacji chwycił rozwrzeszczaną komórkę i cisnął ją pod ścianę, gdzie w głębokim, niebieskozielonym akwarium żyły w swym wodnym świecie welony.

- BZZZDYYYYŃ! – Próbował wycharczeć telefon, ale wyszło mu jakieś – BRDLCHCHCh – budząc przerażenie rybek. Szczęśliwie tylko na chwilę, bo po chwili widocznie woda dostała się do środka i wkurzający mechanizm zamilkł.

- Ja też wyłączyłem – chciał już powiedzieć obserwującej go małżonce. Lecz nie zdążył. Nagle poczuł dotyk na twarzy. Lekki niczym puch pajęczy z wolna przesuwający się po jego czole, policzkach, brodzie. Wtulona w niego Amber delikatnie ręką przesuwała kosmyk swych długich jasnych włosów po jego twarzy. Ta delikatna pieszczota łączyła w sobie niezwykłą czułość, którą mógł dostrzec w jej lśniących oczach, z erotyczną prowokacją. Lekko ruszył głowę zbliżając swe usta do jej karminowych, delikatnych warg, a one radośnie wybiegły mu na spotkanie. Przez chwilę kolejny raz smakowali się nawzajem spijając nektar i zatapiając się powoli w słodyczy. Ich języki splotły się ze sobą w gorącym tańcu, a potem rozpoczęły namiętną wędrówkę, przemierzając w delikatnej pieszczocie każdy skrawek splatających się ze sobą ciał ze szczególnym uwzględnieniem cudownego pieprzyka.

- Łup!!! Łup!!! Łup!!! – Ktoś walił w drzwi.

Powoli, powoli, powoli. Powoli tak, że czas stapiał się w jedną wielką chwilę. Kochał, pragnął, pożądał.

- Łup!!! Łup!!! Łup!!! – Powtórzyło się po chwili coś, na co kompletnie nie zwracali uwagi pochłonięci sobą.
- Łup!!! Łup!!! Łup!!!

- Odpierdolcie się! Proponuję wrócić za godzinę! – w stronę drzwi poszybował męski but i obił się od ich gładkiej powierzchni – Albo najlepiej za dwie... - znów skupił się na jej chętnym ciele.- Pieprzeni domokrążcy – syknął jeszcze rozdrażniony.
Całym sobą dawał jej do zrozumienia jak bardzo jej pragnie. Każdym drgnieniem, ruchem dłoni, pocałunkami, którymi pokrywał jej twarz, szyję, ramiona, piersi. Wreszcie już nie mogli powstrzymać wybuchu namiętności. Gorące, urywane oddechy, błyszczące oczy, rozpalone, drżące ciała splotły się w jedno tak, jakby nigdy nie chciały oddzielić się, jakby chciały nadrobić stracony czas, który zmarnowali w oddaleniu od siebie. Nie chcieli teraz niczego poza wzajemnym oddawaniem i braniem.

- Łup!!! Łup!!! Łup!!!
- Cholera! Wiem, że jesteście, otwierajcie te kurewskie drzwi, jeżeli nie chcecie, żebym kazał wysadzić je w powietrze - rozległ się stłumiony, ale doskonale rozpoznawalny glos ich szefa, który od pewnego czasu musiał już siedzieć na klatce schodowej.
 

Ostatnio edytowane przez Kelly : 30-05-2008 o 15:32.
Kelly jest offline  
Stary 21-05-2008, 22:10   #2
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Przez ostanie lata żyli niby razem, ale oddzielnie. Odgradzający ich mur urósł do niebotycznych rozmiarów i chyba nic nie było w stanie go już zburzyć. Pomiędzy nich wkradła się lodowata cisza. Po prostu mijali się nieustannie. Gdy ona wracała do domu z kolejnej misji, on właśnie pakował walizki przed odlotem na własną.

Nawet nie potrafili już ze sobą rozmawiać. Dawna namiętność i ogień wygasły bezpowrotnie, pozostawiając po sobie jedynie wielką ziejącą pustką wyrwę. Chłód i obojętność. I nic poza nimi.

Najczęściej spotykali się ostatnio w pracy. Rozległy imponujący gmach głównej siedziby NSA był poniekąd ich domem, jeżeli w ciągłych rozjazdach coś w ogóle zasługiwało na jego miano. Nawet wówczas, gdy natykali się na siebie na naradzie czy odprawie, wymieniali kilka zdawkowych komentarzy i zasiadali w przeciwległych rogach sali. Zupełnie jakby się nie znali. A może po prostu znali się za dobrze i wiedzieli, że tak będzie lepiej. Jeśli nie będą rozmawiać, nie będą się też nawzajem prowokować, a co za tym idzie – kłócić.

Czasem dosiadali się do swoich biurek aby wypić kawę, ale i te niewinne spotkania kończyły się zazwyczaj nieprzyjemnie. Amber miewała wybuchy złości, nie mogła znieść jego zobojętnienia. Podnosiła na niego głos w nadziei, że ujrzy na jego twarzy najmniejsze choćby ślady emocji. Zarzucała mu, że jeśli dalej będzie się tak zachowywał ten związek marnie skończy. Chciała za wszelką cenę by zrzucił wreszcie tą beznamiętną maskę, przezwyciężył znieczulicę, która zawładnęła ich życiem. On jednak nigdy się nie unosił, powtarzał tylko jak bardzo jest wyczerpany i jak męczą go jej słowa. Ach, ale ona przynajmniej starała się mówić!

Prawda jest taka, że rutyna potrafi zabić wszystko. Nawet miłość, a może szczególnie ją. Rutyna jest niezwykle wytrwałym i sprytnym przeciwnikiem. Nie działa pochopnie. Nie jest jak tornado pustoszące wszystko, co napotka na drodze. Po takim ataku można byłoby się podnieść, pozbierać. Codzienność i obojętność toczyła ich związek już od wielu lat. Teraz przypominali spróchniały pień, przeżarty doszczętnie przez korniki. Nic nie da się już zrobić, nic nie da się naprawić. Zdajesz sobie sprawę, że już jest na to za późno, bo czegokolwiek się nie tkniesz kruszeje i rozpada się pod palcami.

Vince już dawno przestał patrzeć na nią jak na kobietę. A ona przecież była człowiekiem z krwi i kości! Potrzebowała odrobiny bliskości, czułości, zainteresowania. Czasem, kiedy krzątała się wieczorami po kuchni, a on w najlepsze czytał codzienną prasę, nachodziły ją gniewne myśli. Miała ochotę wyszarpać go za koszulę i wykrzyczeć mu prosto w twarz żeby znów zaczął się śmiać w jej towarzystwie, żeby udawał chociaż że jeszcze coś czuje! Żeby patrzył na nią jak kiedyś! Żeby po prostu ją przeleciał zamiast tkwić nad tą cholerną gazetą! Przypomniała sobie czasy gdy byli jeszcze na studiach. Zwykli wówczas wykorzystywać każdą okazję żeby kochać się bez opamiętania, choćby na tylnym siedzeniu jego starego Forda Mustanga. Wtedy było w nich tyle namiętności, tyle pasji. A teraz? Teraz nie pozostało po tym śladu.

Wiedziała, że ona sama też nie jest bez wad. Czasem wybuchała na niego zupełnie bez powodu. Często bywała rozdrażniona i kapryśna, nic dziwnego, że wolał jej wtedy schodzić z drogi i czasem znikał na całe wieczory, żeby wrócić wreszcie w nocy na chwiejnych nogach, otoczony oparami whiskey. A ona wciąż obsesyjnie podejrzewała go o zdradę. Skrupulatnie wypatrywała dowodów jego niewierności. Przeglądała jego koszule w poszukiwaniu śladów szminki lub zapachu innej kobiety, a kiedy nic nie znajdywała była na siebie zła, że na pewno coś umknęło jej uwadze, coś przeoczyła.

Koledzy z pracy obserwowali ich z nieskrywanym żelem. Okazali się kolejnym empirycznym przykładem potwierdzającym tezę, że związek dwojga agentów nie ma racji bytu. Ich praca w końcu złamała ich małżeństwo. Oboje poświęcili się jej tak mocno... Zbyt mocno. Myśli ciążyły jej jak głazy. Nie mogła dłużej tego znieść. Przychodzi taki moment, że ludzie patrzą sobie w oczy i nie czują już nic. Są jak obcy sobie ludzie. Nigdy nie sądziła, że im się to kiedyś przydarzy, ale czas pozbawił jej resztek złudzeń.

Wysunęła z dużej szarej koperty plik dokumentów i przejrzała pośpiesznie. Kilka dni temu rozmawiała z zaprzyjaźnionym adwokatem i poprosiła go o przygotowanie papierów rozwodowych. Będzie musiała powiedzieć wreszcie Vince'owi. Miała nadzieję, że ją zrozumie. Nadal go kochała i chyba nigdy nie przestanie, ale ich małżeństwo stało się balastem, którego oboje nie mieli już chyba siły ciągnąć. Trzeba zwyczajnie odpuścić – przemawiała do siebie w myślach – Widzę, że on sam dusi się w tym związku. Trzeba to potraktować, jako ostatni akt wzajemnego miłosierdzia. Powinniśmy zdobyć się na ten krok i zwyczajnie pozwolić sobie odejść. Podarować sobie wolność.

Usłyszała dźwięk klucza przekręcanego w zamku. Wsunęła kopertę do swojej aktówki i siedziała przy stole w milczeniu. Spodziewała się, że niebawem wróci. Wiedziała doskonale, że ma wolne tak samo jak ona. Jeszcze tego samego poranka szef oficjalnie wyrzucił im swoje zastrzeżenia i wysłał na przymusowy urlop. Przywołała w myślach obraz rosłego łysiejącego mężczyzny z krzaczastymi brwiami i mocno zarysowaną szczęką. Wezwał ich do siebie wykazując zaniepokojenie z powodu ich napiętych relacji:

- Jedźcie do domu. Wyjaśnijcie sobie wasze sprawy. Macie dwa dni wolnego. Nie pokazujcie mi się na oczy do piątku. Wyłączcie telefony i spróbujcie sobie przypomnieć znaczenie zwrotu „życie prywatne”. Wyskoczcie gdzieś do cholery, odprężcie się, albo u diabła zamknijcie się w sypialni i tam wyładujcie wzajemne frustracje! Nie będę tolerował małżeńskich awantur w moim własnym wydziale. Psujecie mi atmosferę w pracy. A teraz wynoście się! To rozkaz!

Z zamyślenia wyrwał ją podetknięty jej pod nos bukiet. Zaskoczona wpatrywała się w tuzin czerwonych róż, jakby co najmniej spodziewała się, że wśród łodyg ukryty jest ładunek wybuchowy. Osłupiała przyjęła od męża kwiaty i ułożyła w wazonie. Mimochodem zerknęła na ich zdjęcie ślubne stojące na komodzie w salonie. Byli wtedy tacy piękni, młodzi i szczęśliwi. I wydawało im się, że świat leży u ich stóp. Mrzonki. Puste kłamstwa, jakimi karmi się nastolatki, teraz była tego pewna.


Zastanawiała się dlaczego Vince kupił jej kwiaty, na dodatek bez okazji. Nawet o ich rocznicy ślubu już dawno zapominał. Wzruszył ją ten drobny gest. Może więc nadal mu zależało, chciał jednak uratować to małżeństwo? Zapewne wciąż miał nadzieję, że między nimi wszystko się jeszcze poukłada. To właśnie kiedyś tak bardzo w nim kochała. Zapał, wolę walki. Nigdy się nie poddawał. Niepoprawny idealista. Ale od tamtych czasów wszystko się zmieniło. Oni się zmienili.

- Zarezerwowałem stolik w „Hingston King” - powiedział wreszcie niepewny jej reakcji - Wypijemy szampana i może trochę potańczymy. Włóż proszę tą czerwoną sukienkę, którą miałaś na sobie na ślubie mojej siostry.
Czyżby Vince potraktował zalecenie szefa bardzo dosłownie? Była sceptycznie nastawiona do jego wieczornych planów, ale postanowiła, że mu nie odmówi. Posłusznie poszła do sypialni i odszukała w szafie suknię o której wspomniał. Wyjęła z teczki kopertę z dokumentami rozwodowymi i włożyła ją głęboko do swojej szuflady.
Powiem mu, ale jeszcze nie dziś. Zasługuje na to by podarować mu ostatni wspólny, beztroski wieczór. Na pamiątkę dobrych czasów... - pomyślała.

* * *

Rano obudził ją ból głowy i namiętne pocałunki Vinca. Próbowała odtworzyć przebieg wczorajszego wieczoru. Było niemal idealnie. Czuła się swobodnie i radośnie jak ... Nie mogła sobie nawet przypomnieć, kiedy ostatnio tak dobrze się bawili. Może to zasługa dwóch butelek szampana, a może po prostu wreszcie eksplodowała skrywana potrzeba wzajemnej bliskości. Znów się uśmiechali, tańczyli, rozmawiali. Lecz czy to przełom w ich małżeństwie? Czy był to mały krok do naprawienia wielu popełnionych przez nich błędów, czy jedynie ostatni desperacki zryw ich umierającej miłości?

Chwilowo nie miała ochoty się nad tym zastanawiać. Poddała się jego pieszczotom, przylgnęła do niego całym ciałem i chłonęła jego zapach. Oplotła go nogami, chętna i gotowa, aby powtórzyć szaleństwa poprzedniej nocy.

Lecz nie było dane im rozkoszować się porankiem w łóżku. Ktoś dobijał się do drzwi wejściowych i nie miał najwyraźniej zamiaru zrezygnować. Wreszcie rozpoznała męski tubalny głos.
- Cholera! Wiem, że jesteście, otwierajcie te kurewskie drzwi, jeżeli nie chcecie, żebym kazał wysadzić je w powietrze.
Po chwili rozległo się kolejne dudnienie i wrzaski.
- Wiem, że tam jesteście, wasz samochód stoi zaparkowany przed domem!

Amber zwlekła się niechętnie z łóżka, owinęła się prześcieradłem i otworzyła drzwi. Vince usiadł ciągle nagi na brzegu łóżka i zaklął dosadnie. Szef wpadł do środka, jak rozjuszony byk, od progu rozpoczął monolog nie zaprzątając sobie nawet głowy faktem, że najwidoczniej przerwał im w intymnym momencie.
- Pracownicy naszej agencji przechwycili w nocy zaszyfrowaną wiadomość. Przed godziną zdołali odkodować część przekazu. Sprawa łączy się z osobą znaną nam pod pseudonimem Łowca Dusz, domniemanym terrorystom odpowiedzialnym za wybuch bomby w liceum w Texasie przed dwoma miesiącami. W informacji pada wasze nazwisko oraz adres. Podejrzewamy, że grozi wam potencjalne niebezpieczeństwo. Możliwe, że podczas twojej ostatniej misji Vince, Łowca Dusz dowiedział się, że podążasz jego śladem z ramienia agencji. Nie wiadomo jednak skąd zdobył twoje prywatne dane.
Amber usiadła na stole i zapaliła papierosa. Słuchała szefa w skupieniu tak samo, jak jej mąż z tym, że ten nadal siedział nieruchomo, jak pan Bóg go stworzył.

- Analitycy przeglądali wnikliwie zdjęcia satelitarne całej okolicy i zauważyli nienaturalne ożywienie w rejonie starych magazynów, rzekomo opuszczonych. Podejrzewamy, że tam może przebywać nasz podejrzany. Wsparcie będzie na miejscu za dwie godziny. Do tego czasu nasza trójka zbada teren pod kątem ewentualnych zagrożeń, liczebności wroga oraz ich wyposażenia.

Szef spoglądał na nich z zaciętą miną. Wyjął broń z kabury i sprawdził magazynek.
- Jeśli nie macie pytań to idę teraz do samochodu. Oczekuję was najpóźniej za dziesięć minut. - skierował się w stronę drzwi. - Przypominam, że misja ma charakter rozpoznawczy. Żadnych indywidualnych działań, żadnego niepotrzebnego narażania się, zrozumiano? - drzwi zamknęły się za nim z trzaskiem. Amber dopalała papierosa. Spojrzała na Vinca i wzruszyła tylko ramionami:
- Nie ma co gadać, trzeba się zbierać skarbie – mówiła, słysząc jeszcze, jak mąż mruczy pod nosem w stronę drzwi jakieś słowa, z których usłyszała tylko kocówkę:

- ... ol się, gnoju.

A potem nagle zerwał się na nogi stając przed nią:
- Mieliśmy być za 10 minut?
Skinęła zdziwiona.
- No to 5 minut mamy jeszcze dla siebie – zamruczał przyciągając żonę gwałtownym ruchem i zrzucając owijające ją prześcieradło.

Minęło 10 minut, gdy pędzili w dół schodami nie czekając na windę. Amber poprawiała w biegu makijaż, a Vince dopinał ubraną na lewą stronę koszulę.
 
liliel jest offline  
Stary 30-05-2008, 15:28   #3
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Niezbyt często mieli okazję pracować razem. Poprzednio taka okazja zdarzyła się 5 lat temu, gdy ścigali mafię narkotykową Laryssa Bo. Vince właściwie nawet już nie pamiętał, jak tamta sprawa się zakończyła, czy Laryss dostał wreszcie kulą między łopatki, czy łopatką między kule. Tak czy siak, po całej sprawie otrzymali urlop, który, zwyczajowo, spędzili w różnych miejscach.
- Zdaje się, że byłem idiotą - wyrwało mu się na głos.
Żona popatrzyła na niego niepewnie. Pytająco.
- Tak, idiotą. I niech cholera weźmie tą całą Agencję.

Był zmęczony. Jednakże jakiż to inny rodzaj zmęczenia, niż ten, który zwykle ogarniał go od kilkunastu lat, gdy wracał do domu. Nie spał cała noc. Czasem chwilkę drzemał, by znowu się zbudzić i rozważać, co tak naprawdę z nimi się stało, co tak naprawdę stało się z nim, bo nie miał złudzeń. W znacznej części to właśnie on odpowiadał za rozkład tego, co kiedyś stanowiło tak udany związek. A jednak! Zapomniał o tym, ze miłość to najpiękniejszy kwiat, który jednak należy pielęgnować, gdyż inaczej zwiędnie. Ludzie pobierają się po to, by ze sobą przebywać, a nie widzieć się kilka dni, czasem tygodni w roku i, ponieważ ich zadania były tajne, nawet nie znajdując tematów do rozmowy. Ale to go powoli zmieniało. Najpierw tęsknił za Amber. Kiedy leżał sam w jakimś obskurnym hoteliku chińskiego, czy japońskiego miasta wyobrażał sobie, ze jest przy nim, ze tuli go, całuje, obejmuje tak, jak tylko prawdziwie kochająca osoba potrafi zrobić, a jednocześnie, że także on samą swoja obecnością, uśmiechem i prostym wyznaniem miłości daje jej siłę. Wtedy zasypiał spokojny, marząc o swej jedynej ukochanej dziewczynie.

Później jednak zaczął się łapać na tym, że zapomina. Zasypiał zmęczony, znerwicowany, żyjący w ciągłym napięciu, niemal natychmiast. Żona się coraz rzadziej pojawiała w jego marzeniach zastępowana przez chłodna analizę sytuacji lub po prostu przez nic zakrapiane butelką dobrego whiskacza. Żeby to się stało nagle, to wiedziałby, jak z tym walczyć. To byłby w stanie się zmobilizować, ale podstępna siła rutyny polegała na stopniowym osłabianiu łączących małżeńskich więzi przez wiele, wiele lat. Gdy spostrzegł się, że nagle w ich domu znajdują się dwie obce sobie osoby, było już trudno coś z tym zrobić. Kilka nieudanych prób naprawienia sytuacji zakończyło się jedynie wielkimi awanturami, których tak naprawdę nie chcieli obydwoje. On stał przy ścianie i walił z rozpaczą pięścią zdzierając sobie nieraz skórę kostek, a ona cicho popłakiwała. Potem się wzajemnie przepraszali, klecąc jakoś związek i znowu rozjeżdżali się po świecie. Jeszcze później spostrzegli, ze to nic nie daje i kontrolowana obcość pozwala uniknąć kłótni i kolejnych zadrażnień. Przynajmniej czasami. Byli razem, siedzieli ze sobą nie, jak małżonkowie, ale koledzy, którzy muszą po prostu ze sobą jakoś wytrzymać. Tak działo się od lat, aż do poprzedniego dnia, kiedy nagle kilkanaście róż oraz trochę szampana zrobiło z nich to, czym naprawdę pragnęli być.

Prowadziła Amber. Prawdę mówiąc, była znacznie lepszym kierowcą od niego. Zresztą lubiła to robić w przeciwieństwie do niego. Ich służbowy Buick, solidny, twardy oraz paliwożerny, jak niemal wszystkie samochody amerykańskie został im przydzielony przez Agencję.



Własnego auta się nie dorobili i bynajmniej nie chodziło o pieniądze, tylko po co komu samochód, skoro korzystałoby się z niego tylko raz od wielkiego dzwonu? Przeważnie wypożyczali wozy tam, gdzie akurat rezydowali, a pod ich domem rezydował tylko wóz firmowy. Teraz właśnie nim jechali na akcję, natomiast szef prowadził swoją limuzynę z tyłu.

- Mam coś dla ciebie – wyciągnął jakąś kartkę podając żonie, kiedy stanęli na światłach. Tak, jak i on też była jakoś zamyślona.
- Cóż to takiego? – Zapytała, pozornie niezainteresowana, jakby wejście na teren służbowy przypomniało jej o standardowym chłodzie. Jednak napięta twarz oraz uciekające gdzieś w dal oczy wskazywały, ze tak naprawdę jest bardziej zdenerwowana niż zła, czy, co gorsza, obojętna. Że bardzo się czegoś obawia.
- Proszę, przeczytaj, to tylko kilka słów.
- Nie ... nie możemy po akcji, kiedy wrócimy do domu, znowu napijemy się szampana i wtedy, wtedy pokażesz mi ten papier?
- Możemy, pewnie, ze możemy, ale chciałbym, żebyś tylko rzuciła okiem, nic więcej. No, proszę, ty moja pięknowłosa ... – przez moment brakowało mu słowa, którym mógłby zakończyć, ale ona zrozumiała, co chciał wyrazić. Jakby machnęła ręka odrzucając komplement, jednakże również, jakby się uśmiechnęła zerkając.
- Vince, co ty? – Aż krzyknęła patrząc na mały, prosty kawałek papieru.
- Nie widzę innej rady. Chciałem ci dać to dzisiaj do przeczytania, ale któż wie, ile nam zajmie akcja.
- Ale przecież, czy tego naprawdę chcesz?
- Naprawdę, przemyślałem wszystko. Naprawdę. Dalej się tak już nie da. Czuję się zniszczony, wypalony, przybity. Szlag mnie bez przerwy trafia, lecz najgorsze jest to, co jeszcze spotyka ciebie. Nie można tak dalej. Nic się nie da zrobić, jeżeli to będzie ciągnięte. Przynajmniej jedno z nas musiało podjąć tą decyzję natychmiast. To nas, a przynajmniej mnie dusiło, trzymało, tłamsiło.
- Vince, to twoje, moje, nasze życie praktycznie. Jak będzie teraz, jak to sobie wyobrażasz? Dlaczego? Kiedy podjąłeś taką decyzję?
- Nie wiem, ale gorzej być nie może. Dlaczego? Sama wiesz. Inaczej oszalejemy. Pozagryzamy się niczym pies z kotem. Nie mogę tak dalej i nie chcę. Widzę także twoją twarz, nie, nie tą z dzisiaj, ale wiesz ... Nie naprawię tego wszystkiego, a nie poprawię inaczej, niż tylko tak. Może tylko robiąc to właśnie, dam ci choć trochę szczęścia i jakąś szansę na normalniejsze życie. Czyli muszę to zrobić, muszę to zmienić. Proszę, powiedz, co ty na to i czy mnie rozumiesz? Bo to dla naszego dobra, tak naprawdę. Tak myślę, tak sądzę. Inaczej się nie da. Może kiedyś było to możliwe, ale nie teraz. Gdybyśmy wcześniej inaczej zrobili, postępowali. Trzeba jakiegoś wstrząsu, inaczej powariujemy. Jeżeli ... jeżeli uznasz, że źle robię, że, wiesz co ... ja to podrę, ale nie widzę osobiście innego wyjścia – Vince mówił podniesionym głosem. Jego zwykła, metaliczna tonacja, która tak często ją odrzucała swoja bezosobowością gdzieś odpłynęła. Mówił z emocją, urywanym głosem, często przełykał ślinę. Przystawał, potem znów kontynuował. Tylko usta jeszcze były twarde, niemal nieruchome. Tak, zapomniał, co to znaczy się śmiać, swobodnie mówić i teraz, choć bardzo próbował, nie był w stanie tego zrobić nawet przed własną żoną. Mógł mieć tylko nadzieję, iż dostrzeże te jego kompletnie nieporadne próby oraz zrozumie decyzję.

Rozmawiali. Światła zielone się już dawno włączyły, a Amber, jakby sparaliżowana nie była w stanie nacisnąć nogą na gaz. Siedziała, patrzyła na pismo Vince’a skierowane do Agencji, gdzie dziękował za wieloletnie zatrudnienie oraz wypowiadał pracę.



Kompleks fabryczny leżał na skraju miasta. Kiedyś produkowano tu maszyny do szycia „Knaur&Hummer”, ale od wielu lat linie technologicznie przeniesiono do nowocześniejszych budynków w innym mieście. Od tego czasu wszystko powoli niszczało. Początkowo całego majątku pilnował stróż, ale wkrótce wszystko zostało pozostawione samopas. „Knaur&Hummer” sprzedała teren jakiemuś koncernowi z Malediwów, ten jednak został przejęty przez jakąś grupę kapitałową, która odstąpiła od zamiarów inwestycyjnych i postanowiła teren sprzedać. Takie postanowienie liczyło sobie już lat mniej więcej 40 i nie wyglądało, by sytuacja miała ulec zmianie przez następną czterdziestolatkę. Mury z cegły klinkierowej, wysokie kominy oraz brak ludzi nadawał temu miejscu charakterystyczny, ponury klimat. Wybite okna, wyłamane drzwi, porozrzucane śmieci, które były zbyt mało cenne, żeby być zabrane przez zbieraczy złomu czy odpadków - wszystko to walało się wokół.

Dwa samochody podjechały do tylnej bramy dawnego zakładu. Amber i Vince wysiedli z pierwszego, a szef, wysoki mężczyzna z siwymi, skierowanymi w dół wąsami, z drugiego pojazdu. Miał swoje lata, ale głos twardy. Ten mężczyzna, który ciągle, według plotek, miał przejść na emeryturę, wyśmiewał plotkarzy oraz sam uczestniczył w niebezpiecznych akcjach. Nie należał do szefów, którzy kryją się za plecami podwładnych. Psychicznie niszczył swoich podwładnych, był chamem oraz despotą. Sukinsynem, ale twardym sukinsynem. Tchórzostwa nikt nie mógł mu zarzucić. Przy tym wyglądał, niczym archetyp agenta w swoim prochowcu i kapeluszu charakterystycznym dla epoki prohibicji.

- Słuchajcie – wyjął z kabury pod płaszczem swojego ulubionego starego Lugera używanego jeszcze podczas II wojny. – Bez niepotrzebnego ryzyka, jak mówiłem. Teraz się co najwyżej nieco rozejrzymy. Kiedy przyjedzie wsparcie, przeszukamy dokładniej.
 
Kelly jest offline  
Stary 31-05-2008, 09:44   #4
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Vince ją zaskoczył. Wpatrywała się tępo w kawałek papieru i przez chwilę nie mogła wydobyć z siebie głosu. Czuła się jak zdrajczyni. On chciał zrezygnować ze służby, aby ratować ich małżeństwo, ona natomiast trzymała ukryte w szufladzie dokumenty rozwodowe.
- Gdyby Vince je znalazł – myślała - wpadłby najpewniej w szał. Ale czy faktycznie jest dla naszego związku nadzieja? – Zastanawiała się. – Cóż, przemyślę to później. Na razie mamy ważniejsze sprawy na głowie.

Samochody zostawili kilkaset metrów wcześniej. Kompleks magazynów wydawał się opuszczony. Na zewnątrz nie dostrzegli żadnego ruchu, ani jednego samochodu czy choćby strażnika. Okolica wyglądała na doszczętnie opustoszałą. Fisher, ich szef, był jednak doświadczonym agentem, zawsze skrupulatnie i wnikliwie przygotowywał się do każdej akcji. Skoro twierdził, że aktywność Łowcy Dusz została odnotowana na tym terenie, to tak z pewnością było. Możliwe jednak, że zdążyli się już ulotnić. Jaki jednak cel ich tu przywiódł? Wydawało się to bezsensowne. W ich miasteczku nie było niczego nadzwyczajnego, nic co mogłoby przyciągnąć czyjąkolwiek uwagę, poza, może, jej i Vinca obecnością. Czego ten podejrzany typ mógł od nich chcieć? I jeśli faktycznie jedynym rozsądnym wytłumaczeniem jego przybycia są oni sami, to dlaczego, cholera jasna, miałby się nagle wycofywać i zrezygnować z realizacji swoich celów? Coś jej się w tym wszystkim nie podobało, nie potrafiła jednak sprecyzować swoich podejrzeń.

Fisher wskazał boczne drzwi na tyłach magazynów. Jeszcze raz sprawdzili broń.
„Twój Glock, twoim największym przyjacielem” – przypomniała sobie powiedzenie, często cytowane przez męża. Dostrzegała jego zaciętą twarz, kiedy odbezpieczał pistolet, oczy miał jednak niespokojne. Wydawał się spięty lecz kiedy ich oczy się spotkały, na chwilę zgubił kamienne rysy twarzy:

- Uważaj na siebie – nagły powiew wiatru przyniósł jego szept.
-Ty także – odparła cicho wyjmując Smith&Wessona. Tak jak on miał słabość do austriackiej firmy, tak ona preferowała stare, dobre amerykańskie, klasyczne spluwy, może trochę cięższe niż ich europejskie odpowiedniki, ale niezwykle niezawodne i proste w użyciu.

Przemknęli pomiędzy kontenerami i hangarami ustawionymi gęsto na placu przy głównym budynku magazynowym. Wszystko aż tchnęło patyną. Pordzewiały kawałki maszyn, zniszczone fragmenty urządzeń, bezład, jaki zawsze powstaje w miejscu nie używanym od lat. Mocne, poranne słońce, które radośnie oświetlało każdą piędź okolicznej ziemi, jakby jeszcze bardziej podkreślało ponurą pustkę tego miejsca.

Szli ostrożnie starając się wtapiać w cienie rzucane przez baraki i porzuconą maszynerię. Podkradli się do wejścia. Na ziemi leżał porzucony gruby, metalowy łańcuch. Ktoś musiał go przeciąć, bo kłódka była nienaruszona i spinała wciąż jego dwa olbrzymie ogniwa. Ktoś z pewnością tu był. Ktoś, kto nie odznaczał się nadmierną finezją.

Szef nacisnął klamkę i drzwi otworzyły się z cichym skrzypnięciem. Weszli w wąski zaciemniony korytarz. Poruszali się gęsiego. Na przedzie Fisher, potem Vince, szyk zamykała Amber. Korytarz gwałtownie zakręcił i przez moment brnęli prawie po omacku. Z pomieszczenia na jego przeciwnym krańcu sączyło się blade, migotliwe światło. Szef zbliżył się do rogu i dał im znać, by byli przygotowani. Po chwili jednak opuścił broń, wszedł spokojnie w krąg światła i powiedział półgłosem:

- Jest czysto. Możemy wejść, wygląda na to, że się spóźniliśmy. Już ich nie ma.

Weszli za nim posłusznie do wnętrza starego magazynu. Była tuż za Vincem. W ostatniej chwili poczuła, że mąż chce wepchnąć ją z powrotem w korytarz, ale było już na to za późno. Ktoś kopniakiem wytrącił jej broń, pochwycił za ramiona i boleśnie wykręcił ręce. Nagle. Z brutalną, nie znoszącą sprzeciwu siłą. Wiedziała, jak reagować w takich sytuacjach. Zadziałała instynktownie. Pad w przód z przewrotem i ciało napastnika momentalnie znalazło się w parterze. Leżało z mocno przekrzywioną głową. Kątem oka spostrzegła, że Vince także jest w zwarciu.
- Co się stało? Przecież Fisher dał znak, że jest bezpiecznie - przeleciało jej przez myśl.

Pierwszy wróg padł, ale na jego miejscu już wyrosło dwóch kolejnych przeciwników. Wielkie, prawie dwu metrowe draby o czarnej jak heban skórze. Tylko ich gałki oczne i białe zęby błyskały złowieszczo w półmroku. Zablokowała kilka pierwszych ciosów kopiąc wściekle.
- UŁŁ! – Jeden się zwinął trafiony w jądra, ale nie zdołała się w pełni zasłonić przed uderzeniem kolejnego. Murzyn uderzył w skroń. Zamroczyło ją nieco na moment, ale to wystarczyło przeciwnikowi żeby trafić znowu. Potem mocne ramiona zacisnęły się boleśnie, pozbawiając możliwości ruchu. Półprzytomna, osłabiona usłyszała jakiś strzał. Podniosła wzrok i próbowała rozejrzeć się po wnętrzu magazynu.

Podejrzani musieli przebywać tu dłużej niż kilka dni. Pomieszczenie wyglądało na starannie zaadaptowane do zamieszkania. Dywany, kilka łóżek, antyczne regały uginające się pod ciężarem starych ksiąg. Przy ścianie tkwił niski kamienny ołtarz, a wokół niego widniały nakreślone białą kredą tajemnicze znaki. Na meblach i podłodze stały misternie poustawiane dziesiątki grubych świec stanowiących jedyne źródło światła w ciemnym wnętrzu dawnego magazynu. Nacieki steryny świadczyły, że były używane od dość dawna. W powietrzu natomiast unosił się ostry gryzący zapach stęchlizny i zbutwiałego papieru.

Pokonując osłabienie i zawroty głowy próbowała się skupić. Naliczyła przed sobą siedmiu rosłych Murzynów. Ubrani dziwacznie, w sięgające ziemi czarne powłóczyste szaty. Uzbrojeni w krótkie karabiny i długie noże o szerokich ostrzach. Jeden wybitnie się pośród nich wyróżniał. Jego okrycie zdobiły złote kunsztowne hafty. W jednej ręce trzymał zwinięty w rulon pergamin, w drugiej długą laskę zwieńczoną demoniczną koźlą głową. Miał gładko ogoloną czaszkę i zapadnięte policzka, a jedno oko zarośnięte bielmem. Wykrzywił twarz w zwierzęcym grymasie i odezwał się niskim charczącym głosem:

- Bardzo dobrze. Związać ich, zaraz się nimi zajmę. - Oddalił się do stojącego nieopodal biurka, rozłożył na nim pergamin i studiował coś w skupieniu. Po chwili jednak zniknął za obdrapanymi metalowymi drzwiami starannie je za sobą zamykając.

Szef stał przed mini i uśmiechał się, jakby nieco zakłopotany. Wciąż trzymał w dłoni dymiący pistolet i mierzył w ich kierunku:
- Przykro mi, że to jesteście wy. Tylko, wiecie, ktoś musiał, a wy, no cóż, spójrzcie na swoje życie. Jesteście dobrymi agentami, ale jako ludzie, jesteście zerem, niczym. Nie wychodzi wam nic poza pracą. Więc tak naprawdę wyświadczam wszystkim przysługę, że wybrałem właśnie takich osobników, nie kogoś, kto mam rodziny, dzieci, kochające żony, mężów. Wy jesteście zbędni, więc potraktujcie to po prostu, jako poświęcenie.

- Fisher, co ty pieprzysz, zdrajco? Wystawiłeś nas, niech cię szlag! - Vince szarpał się, a raczej próbował szarpać, trzymany przez dwóch dryblasów o posturze niedźwiedzi. Raczej syczał niż mówił, a jego przestrzelona kurtka na ramieniu była nasiąknięta krwią. Widziała, ze gryzie wargi, żeby nie krzyczeć z bólu. - Dlaczego do cholery? Pracowaliśmy razem tyle lat. Na co się połasiłeś skurwysynu? Na pieniądze? Nie rozśmieszaj mnie!

- Głupcy... – wysyczał przez zęby szef. – Myślicie, że wiecie o co w tym wszystkim chodzi? Gówno wiecie, słyszycie! Łowca Dusz posiada prawdziwą moc. Coś o czym wam się nawet nie śniło! Jestem już stary, czas wreszcie pomyśleć o sobie. Zastanawialiście się kiedyś jak przeżylibyście swoje życie gdybyście otrzymali drugą szansę? Ja już to wiem, dokładnie sobie wszystko zaplanowałem. Przykro mi, że was rozczarowałem, ale za tak niską cenę jak wasze życie wydałbym was jeszcze raz, bez najmniejszego mrugnięcia okiem. Was i cały ten pieprzony wydział! Ale jak wspomniałem, jeżeli wystarczycie wy sami, to wolę tak. Nie jestem potworem.

Amber stała spokojnie. Przestała się szamotać zdając sobie sprawę, że nie ma szans wyrwać się z żelaznego uścisku. Przynajmniej na razie. Ale niech tylko te bydlęta stracą na moment koncentrację ... Była zdruzgotana. Ufała Fisherowi. A on okazał się nic nie wartą sprzedajną gnidą. Przyprowadził ich tutaj i podsunął tym sekciarzom pod nos niejako na srebrnej tacy. Więc to już koniec? Zabiją ich? Złożą w jakiejś rytualnej ofierze? Czego ten cholerny maniak może od nich chcieć?

- Nie muszę wam oczywiście tłumaczyć – kontynuował Fisher – że przebywacie obecnie na urlopie, więc ta akcja to wasze samowolne, indywidualne działanie. Agencja nie ma z tym nic wspólnego, tak samo zresztą jak ja - zaśmiał się paskudnie ukazując rząd pożółkłych od tytoniu zębów. - Aha, i oczywiście posiłki nie nadejdą, jak już się zapewne domyśliliście.

Vince zaklął siarczyście i kolejnym desperackim zrywem wyszarpnął się z uścisku zaskoczonego Murzyna. Przed nim stał Fisher, przez chwilę zaskoczony nie mniej niż trzymający jej męża Murzyn. Przez chwilę ich ciała sczepiły się ciasno i kotłowały zażarcie na podłodze. Kilku mężczyzn doskoczyło, aby ich rozdzielić, ale wtedy niespodziewanie padł kolejny strzał. Amber krzyknęła przerażona. Uścisk jej oprawcy zelżał i bezwładnie opadła na kolana. U jej stóp Vince wił się w konwulsjach. Jego koszula była zakrwawiona a na brzuchu Amber dostrzegła szybko powiększającą się czerwoną plamę. Ucisnęła ją dłonią i jęknęła oszołomiona.

- Trzymaj się kochanie, wszystko będzie dobrze - dygotała szarpana spazmatycznym szlochem. Łzy całkowicie zalały oczy, płuca kuły dotkliwie, nie mogła złapać oddechu. Zamarła w bezruchu wpatrzona w jego twarz.

Vince skierował na nią wzrok. Chciał chyba coś powiedzieć. ale zakrztusił się tylko, a z jego ust pociekła strużka jasnoczerwonej krwi.

Ogarnęła ją wściekłość. Wszystko w niej krzyczało, jedyne o czym teraz marzyła to rozszarpać Fishera na strzępy gołymi rękami. Zaśmiała się w jakimś niekontrolowanym ataku histerii, poderwała zwinnie ciało i rzuciła się na niego z dzikim okrzykiem. Nie myślała rozsądnie. W zasadzie w ogóle nie myślała. Targała nią ślepa furia, chciała tylko ukierunkować i rozładować swój gniew. Okładała go desperacko po twarzy aż zobaczyła kątem oka opadającą w jej kierunku kolbę karabinu. Zaskoczenie jej strażnika minęło szybko, zbyt szybko by zdążyła Fisherowi coś zrobić.

Czuła tępy, wibrujący ból w okolicy skroni. Zachwiała się na nogach dotykając dłonią pulsującego miejsca na głowie. Ciepła strużka krwi zalała jej ucho i skapywała na posadzkę. Oszołomiona zamrugała kilkakrotnie i poczuła, że osuwa się na podłogę. Oczy zasnuła ciemność. Usłyszała jeszcze wzburzone okrzyki ich przywódcy, który wrócił właśnie do hangaru.

- Idioci! Co się tutaj dzieje! Mówiłem przecież że są mi potrzebni żywi! – Wściekły ryk niósł się echem po przestronnej hali magazynu. - Ułóżcie ich przy ołtarzu i przynieście księgę, może jest jeszcze szansa...

Wszystko ucichło w jednym momencie. Odpłynęła w niebyt. Czy to już śmierć oplotła ją swoimi ramionami? Widziała tylko bezkresną czerń. Wygląda więc na to, że po drugiej stronie nic na nią nie czeka?

Nagle znikąd pojawiła się plama oślepiającego światła. W jej wnętrzu zamigotały kontury znajomej sylwetki. Vince. Stał naprzeciwko niej, z twarzą przyozdobioną łagodnym ciepłym uśmiechem. Strach opuścił ją nieoczekiwanie. Była gotowa do drogi. Ujęła jego rękę i ruszyli razem przed siebie, skąpani w kaskadzie jaskrawych promieni światła.
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 31-05-2008 o 10:08.
liliel jest offline  
Stary 31-05-2008, 09:50   #5
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Przypuszczał, że będzie się zwijał z bólu. Ale to wyglądało inaczej. Dostał kolbą w głowę. Może to tłumiło wszystkie inne odczucia, poza narastającą słabością? Może. Na szczęście. Owszem, zdawał sobie sprawę, co oznacza taki postrzał w brzuch. Kiepsko, bardzo kiepsko, jeżeli nie wyląduje szybko na chirurgicznym stole. Czy miał na to szansę? Któż to wie, któż zna szalone plany Fishera i tych ludzi? Czuł tylko żal patrząc na bitą i poniewieraną Amber, na rozpacz w jej oczach, kiedy próbowała się nad nim pochylić i została brutalnie uderzona przez strażnika. Bał się, że jej los może być gorszy niż jego. Do niego strzelili, a do niej? Co wymyślą? Bicie, gwałt, poniżenie, upodlenie, zniszczenie każdego grama własnej woli oraz ludzkiej godności? Wiedział, że jest silna, ale ci wariaci ... ci szaleńcy mogli wymyślić coś, czego nie wytrzymałaby żadna ludzka istota. Chciał ją obronić, ale nie mógł.
- Zawiodłem cię – myślał jakimś przebłyskiem świadomości. – Zawiodłem pod każdym względem.

Chciał coś szepnąć, pocieszyć, powiedzieć, że, mimo zimnego serca, jeden jego skrawek ciągle jest ciepły, że bije dla niej. Miał nadzieję wypowiadając pracę, że właśnie od tego kawałeczka ich dawnej miłości rozpali się ogień uczuć od nowa. Chciał jej to powiedzieć, wykrzyczeć, ale czuł się, jakby w ustach miał pełno nasączonej wodą waty. Nie mógł mówić, ale mógł patrzeć pragnąc oczyma oddać to, co powiedziałyby słowa.
- Szkoda, ze spieprzyłem jej życie – pomyślał. – zasługiwała na kogoś lepszego, kto by umiał o nią zadbać oraz dać jej więcej szczęścia.

Trudno mu było się skupić. Coś zalewało mu oczy. Chyba krew z rozbitej głowy. Pewnie zaraz ich stukną? Tylko po co, dlaczego? Nie wiedział. Powoli zresztą tracił przytomność. Glosy, w tym rozpaczliwy krzyk ukochanej Amber słyszał, jak przez mgłę.
- Co wy robicie, do cholery jasnej. Żywych chciałem, żywych.
Tak, albo podobnie mówił jakiś nowo przybyły mężczyzna, mocnym, rozkazującym głosem. Nie chwytał już całości wypowiedzi, tylko ich sens.
- Kretyni, nie po to natrudziliśmy się nad ich schwytaniem, żeby teraz zmarnować okazy.
- Jeszcze żyją – ktoś pośpieszył z wyjaśnieniem. Chyba nawet ich dawny szef. – Nawet ten ranny. Wprawdzie oberwał porządnie, ale jeszcze jakiś czas wytrzyma.
- Masz szczęście, Fisher. Gdyby im się coś stało, ty byś musiał zastąpić swoich kolegów. Chcesz być królikiem doświadczalnym? Pomyśl, Fisher, tylko pomyśl, jednakże nie myśl zbyt dużo, bowiem jesteś zbyt głupi.
- Ale żyją, panie. Wybacz moją nieostrożność oraz rzeczywistą głupotę. Wybacz, wybacz, przepraszam – nigdy wcześniej nie słyszał, żeby szef miał taki służalczy ton i starał się przypochlebić rozmówcy.
- Jak wszystko pójdzie dobrze, będziesz miał swój udział, ale lepiej uważaj.
- Panie – jakiś nowy głos. – Wszystko przygotowane do obrzędu.
- Dobra, dawajcie ich. Jeżeli wszystko pójdzie dobrze od razu powtórzymy rytuał raz jeszcze. Tym razem wrzucimy któregoś z naszych.
- Dzieciaków nam wprawdzie wystarczy, ale, wybacz, najszlachetniejszy panie, czy to rozsądne? Wszak księga dała wyraźnie do zrozumienia, że po każdej próbie trzeba odczekać co najmniej tydzień, że to straszliwie wyczerpujące. Lepiej więc byłoby, żebyś odczekał ...
Mówiący nie dokończył. Ten, którego zwali mistrzem podszedł do niego powoli z bojowym wyrazem twarzy i syknął przez zęby:

- Głupcze słabej wiary. Jak śmiesz wątpić w moją moc...
Przez chwilę wpatrywał się w tamtego intensywnie, hipnotyzująco. Jego oczy błysnęły w mroku niebezpiecznie, zupełnie jak u nocnego drapieżnika. Zapadła martwa cisza. Wydawało się już, że nic się nie wydarzy, kiedy Murzyn zaczął niespodziewanie drżeć na całym ciele rzucany opętańczymi konwulsjami. Jego twarz przeszył wyraz potwornego bólu, zacisnął mocniej szczęki a z nosa zaczęła sączyć się cienka strużka krwi. Wreszcie nadeszła kulminacja tego dziwnego mentalnego ataku. Mężczyzna wywrócił do góry oczy i zwalił się nieprzytomny na ziemię.

- Potraktujcie to jako przestrogę. Nie lubię gdy ktoś mi się sprzeciwia. Zabrać to ścierwo do elewatora. A teraz weźcie ich i za mną.

Coraz bardziej osłabiony czuł jeszcze, iż go niosą i kładą gdzieś przy Amber oraz, jak mu się wydawało, dwójki nastolatków, których umieszczono obok. Potem, jakby wszystko się rozmazało. Ciepło, jednakże nie bardzo gorąco, raczej coś, jak letni, rześki poranek, kiedy wstające słoneczko już ogrzewa ziemię swoimi delikatnymi promieniami. Mgła jeszcze, ciepły dotyk jej kochanej ręki, oraz droga. Jaka, gdzie? Nie znał odpowiedzi.

A potem coś się wydarzyło. Coś na tyle intensywnego, że nieoczekiwanie odzyskał przytomność. Podłoga zadrżała gwałtownie i nieopisany huk wdarł się znikąd wprost do wnętrza jego czaszki, niemal rozrywając mu bębenki. Z zewnątrz dobiegały go przeraźliwe krzyki. Szalone głośne wrzaski jakby ktoś był żywcem obdzierany ze skóry. Chyba coś się waliło, cały budynek drżał w posadach. Trzęsienie ziemi? Możliwe. Ale najpewniej jakiś wybuch. Kto wie, co ci szaleńcy robili?
- Amber – przeszył go strach o żonę. Był kompletnie zdezorientowany. Chciał się podnieść ale zdał sobie jedynie sprawę, że znów traci przytomność.

Świadomość wracała powoli. Najpierw mógł tylko myśleć, a i to przez jego umysł przewalały się bezsensowne widziadła, których nie potrafił zinterpretować. Nie wiedział, jak długo to trwało, kiedy nagle uzmysłowił sobie, iż skoro myśli, to może i potrafi się ruszać? Może potrafi widzieć, słyszeć, mówić? Palcem umiał ruszyć, ale ręką już nie. Ponadto wszystko było takie ciężkie, gęste, śmierdzące. Jakby chciało go specjalnie zdławić.

- Ugh! - Kaszlnął odruchowo. Ooo! To mu dodało pewności siebie i odwagi. Mógł kaszleć! Nie było więc tak źle. Był jednak słaby, bardzo słaby. Chciał podnieść powieki ciężkie niczym skała. Och, jakże trudno! Ledwo, ledwo, ale dał ostatecznie radę.
- Auu! – Zapiekły go otwarte właśnie oczy zaprószone jakimiś pyłem i kurzem. Ale jego źrenice widziały! To już była wielka sprawa. – Rana – przypomniał sobie nagle. Dziwne. Nie bolało go. Znaczy, czuł się słaby oraz poobijany, ale nie tak, jak normalnie powinien reagować człowiek po postrzale. Próbował wytrzeć ręką oczy. Wała! Dopiero teraz do niego dotarło, że był skrępowany. Dłonie związano mu od tyłu. To wykluczało raczej szpital, bo najpierw miał nadzieję, iż to halucynacje. Skoro bowiem rana go nie bolała, to miał przez chwilę nadzieję, że to jakaś lecznica, gdzie on oraz Amber zostali przewiezieni.

W miarę, jak ruszał głową strzepując kurz z twarzy, a łzy spłukiwały drobiny zalegające na powiekach, ukazywała mu się panorama. To był jakiś stary elewator. Leżał na dole zbiornika, obok rozwalonych, zmurszałych desek, kawałków metalowych części, rurek, które spadły z góry konstrukcji. To wszystko było zniszczone i pordzewiałe do tego stopnia, że gdzieniegdzie odpadły zewnętrzne części blachy i przez dziury zaglądało nieśmiało do środka pomarańczowe słońce. Oraz kurz, wszędzie wszechobecny rdzawy pył, który pokrywał ich ciała. Ich! Bowiem nagle uświadomił sobie, iż nie jest sam. Obok na podłodze znajdował się jakiś mężczyzna. Na piersi leżał mu kawałek rury. Dobre kilkadziesiąt kilo spadające z kilku metrów. Nie ruszał się, choć nie był związany. Przypuszczał, iż temu człowiekowi niespecjalnie można pomóc, bowiem koło ust nie unosiła się charakterystyczna para oddechu, która choćby najdelikatniej poruszała pyłkami kurzu.

Usłyszał cichy jęk. Kobiecy jęk. Dobiegł gdzieś z tyłu, zza pleców. Może ona ... skoro on tu jest? Może ona ... może to ona? Uczepił się tej myśli niczym szaleniec.
- Amber! Kochanie? – Dźwięk, który wyszedł z ust, jakby nie należał do niego. Ale czy to ważne? Przecież w takiej chwili chyba każde gardło może odmówić posłuszeństwa. Zapchane kurzem, suche jak pieprz raczej skrzeczało niż mówiło. Zresztą w uszach jeszcze mu dudniło z powodu niedawnej eksplozji. Słowo „jestem”, przytłumione, wykaszlane raczej niż wypowiedziane brzmiało jednak w jego uszach piękniej niż najcudowniejsza muzyka. Oczy łzawiły mu dalej, ale już nie tylko z kurzu, a z radości. Radości wielkiej jak ocean.

Był związany, słaby, ciało miał zgrabiałe, jakby przebywał bez ubrania na mrozie. Ale zacisnął zęby:
- O cholera, brzuch – ocknął się naraz. Jego brzuch nie należał do niego. Nie było na nim śladu krwi. – Co tu się dzieje? – Ciarki przechodzące po ciele dodały mu energii. Był też chyba jakiś niższy? Potem przyjdzie czas na zgłębienie tego fenomenu, pewnie jest jeszcze zamroczony i ... nie chciał rozważać tego dalej słysząc żonę, którą bał się, że już stracił.

Wierzgnął ciałem, przewracając się na bok, a ona ... leżała obok. Zasypana zwałem kurzu, desek i jakichś resztek papy, czy papieru, które zasłaniały głowę i część tułowia. Przez potwornie załzawione oczy widział dosłownie tylko zarys jej nóg, ale chciało mu się wrzeszczeć z radości. Nie mógł, wyschnięte na wiór gardło pozwalało co najwyżej skrzekliwie szeptać.
- Żyjesz, żyjesz – szeptał. – Bałem się, bałem, że Fisher tam cię załatwi.
- A ja o ciebie - spod papy dobiegł stłumiony głos. - Najważniejsze, że żyjemy. Ale jak twoja rana?
- Nie wiem, cholera, nie boli.
- To jeszcze o niczym nie świadczy. Widziałam jak do ciebie strzelił. Musimy szybko sprowadzić pomoc bo inaczej... - głos jej się urwał.
- Nie wiem jak to możliwe ale naprawdę wygląda, że jest dobrze. Może nie strzelił mi w brzuch tylko obok i kula tylko otarła skórę powodując krwawienie, lecz nic więcej. Nie wiem, naprawdę nie wiem. Nie wiem, po co byliśmy potrzebni tym świrom, ale wiem, że nigdy się tak nie bałem, jak wtedy, gdy zobaczyłem ... zobaczyłem, że ten Murzyn cię uderza i upadasz na podłogę. Myślałem ... myślałem ... że ... Jednak ty żyjesz, żyjesz, och, żyjesz – powtarzał to słowo płacząc. – Jesteś cała? - Pytając próbował się do niej doczołgać.
- Tak, chyba tak. Tylko mam związane z tyłu ręce. Wprawnie. Nie uda mi się uwolnić i przywalił mnie jakiś gruz, nic nie widzę. – dochodził go jej przytłumiony głos. Obcy, jakby mu nieznajomy.
- „Jakże można się od siebie oddalić, że nie zna się nawet szeptu tej najbardziej ukochanej osoby? Czy dzieli nas aż taka przepaść"? – Pytał w myślach sam siebie przekonany wcześniej, że jego żona ma nieco inny ton głosu. Zresztą, chyba ma takie same problemy z pyłem wdzierającym się do gardła, co on. Tak pewnie było, bo ona także kaszlała i kichnęła na przemian.
- Ten cholerny pył – próbował zażartować, - jakbyśmy byli w młynie. Pamiętasz, jak wtedy w Maryland u wujka Ebenezera.
- Nasza pierwsza wspólna podróż – dobiegł go niewyraźny przez kaszel głos. – Tak, weszliśmy na chwilę do jego młyna i twoja brązowa koszula nagle zbielała. Narzekałeś wtedy przez cały dzień, że drapie cię w gardle.
- Wcale nie cały – sprzeciwił się powoli przysuwając. – Tylko chwilkę. Poczekaj – odkaszlnął. – spróbuję to cholerstwo zwalić z ciebie.
- Masz wolne ręce?
- Nie, ale zęby owszem.

Minęło kilka chwil, gdy doczołgał się do niej. Miała spódniczkę, krótką.
- „Dziwne, przecież pojechała w spodniach, jak zwykle zresztą. Może ją przebrali? Może przebrali jego również, bo odnosił wrażenie, że on również miał inne spodnie oraz koszulę"? – Pomyślał. Cóż, zobaczy się później. Tymczasem chwycił zębami jakąś paczkę papierów, która leżała na niej.
- Uf! – Szarpnął ściągając ją z niej. A potem jeszcze jedną i kilka kawałków papy. Także deskę i kolejne kawałki. Było tego naprawdę sporo. Miał w ustach pełno paprochów, a że w suchym powietrzu nie potrafił zebrać śliny i wypluć, jego usta smakowały ciągle coś o zapachu starej, znoszonej skarpety.

Amber miała szczęście, że leżała przy ścianie i jakiejś drabince. Gdyby nie to, te wszystkie rzeczy, które się na nią zwaliły, mogłyby ją zabić. Tymczasem, przynajmniej niektóre deski oparły się o ścianę i drabinkę tworząc pod spodem coś w stylu schronienia, ciasnego oraz wypełnionego lżejszymi kawałkami, ale jako tako bezpiecznego. Udało mu się zdjąć kilka rzeczy z góry. Nagle jedna z desek drgnęła. Posypało się.
- Cała jesteś?
- Cała, kochanie, ja ... jak wrócimy to spróbujemy, prawda, od nowa. Tak, jak było kiedyś?
- Tak – zacharczał ściągając kolejną rzecz. Potem znowu. Nie patrzył na czas. Chwyta zębami kolejny kawałek i ostrożnie próbował odciągać. Potem chwile odpoczywał. Szeptał do niej, słuchał jej odpowiedzi. Rozmawiał moment póki wreszcie nie mógł brać się za następna porcję do odrzucenia. Odciągał ją i znowu.

Powoli ukazywały się kolejne kawałki ciała Amber. Rzeczywiście, była na pewno inaczej ubrana oraz wydawało mu się, że, coś tu nie pasuje. Ale co? Wszędzie tyle kurzu. Prawie nic nie widział. Wszystko zasypane i jeszcze te zwalone rzeczy. Był zmęczony. Bardzo, ale pracował widząc, że przynosi to efekty i stopniowo ukazuje się twarz Amber. Amber, już wolnej, już swobodnej, już, już tak bliskiej jemu. Przytulił się i chciał ja pocałować, Zbliżył twarz i nagle zobaczył oczy. Jej oczy, które teraz otwarte były doskonale widoczne jako jedyne czyste kawałki w pokrywającym jej buzię kurzu i brudzie. Oczy. Oczy ciekawe, przerażone, wpatrujące się niego kompletnie zaskoczone, niepewne. Oczy piękne, duże, lecz innego koloru niż te, należące do Amber. Właśnie w tych oczach zobaczył odbijające się, zapłakane swoje:
- Amber! Amber!. Dlaczego? Co się dzieje? Kim ty jesteś? – Wyszeptał nagle czując, jak nagle włosy stanęły mu na głowie dęba.
 
Kelly jest offline  
Stary 05-06-2008, 18:06   #6
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Uniosła się do pozycji siedzącej i ujrzała przed sobą jakąś obcą twarz. Przez chwilę rozglądała się wyraźnie zbita z tropu w poszukiwaniu Vince’a, tego jednak nigdzie nie było. A przecież jeszcze przed momentem rozmawiali, gdzie więc mógł się podziać? A później ów chłopak znów się odezwał i na dodatek mówił zupełnie bez sensu.

- Amber! Amber! Dlaczego? Co się dzieje? Kim ty jesteś? – Wyszeptał a ona zdała sobie sprawę, że to jego szept słyszała przez cały ten czas gdy leżała uwięziona pod stertą gruzu. Dlaczego więc ten człowiek znał szczegóły ich wspólnego życia? Dlaczego zwracał się do niej jakby był jej mężem? Co się u diabła dzieje? Co ci pieprzeni kultyści wymyślili? Poddają ją jakiejś wymyślnej próbie psychologicznej? Zachciało im się testów a ona ma być ich królikiem doświadczalnym?

- Mogłabym zapytać cię o to samo palancie! Bawi cię to? Trzymasz z tymi cholernymi sekciarzami i chcecie zamieszać mi w głowie, tak? - Amber często działała impulsywnie i łatwo było wyprowadzić ją z równowagi. Także teraz. A może szczególnie teraz - Otóż pozwól, że cię rozczaruję! Nie dam się wciągnąć w wasze szaleństwo, rozumiesz! Co zrobiłeś Vince’owi skurwielu, że zdradził ci szczegóły z naszego życia! I po jaką cholerę bawicie się ze mną w te wasze chore gierki? - Była wściekła. Jej umysł nie obejmował jeszcze całości obrazu ale wiedziała, że to jakaś mistyfikacja wymierzona wprost w jej osobę. Cokolwiek się działo ten chłopak brał w tym udział i teraz za to zapłaci, chociażby tylko z tego powodu, że nawinął jej się pod rękę.

Poderwała ciało i z impetem wpadła na niego podcinając mu nogi. Ręce miała skrępowane co znacznie utrudniało działanie ale wykorzystała moment, że chłopak stracił równowagę i usiadła na nim okrakiem. Wcisnęła mocno kolana w okolice jego barków skutecznie go unieruchamiając.

- Co ty wyprawiasz dziewczyno? - wrzasnął nieznajomy – Zejdź ze mnie!
- Nie ruszę się stąd dopóki nie powiesz mi gdzie jest Vince i czy nic mu nie jest!

Mimochodem zerknęła na swoje nogi. Może dlatego, że było je widać w pełnej okazałości z powodu plisowanej mini spódniczki. Długie szczupłe opalone. Szczególnie kolor skóry zaczął ją zastanawiać. Nie do takiego widoku przywykła. Czyżby zafundowali jej parę wizyt na solarium kiedy była nieprzytomna? To wszystko nie trzymało się kupy. Z zamyślenia wyrwało ją dzikie warknięcie chłopaka, który wierzgnął ostro i przewrócił ją na plecy.

- O czym ty bredzisz dziewczyno? Ja jestem Vince! Początkowo myślałem, że ty jesteś moją żoną, ale najwyraźniej pomyliłem ją z wariatką w twojej osobie!

Vince? Nie wyglądał jak on, ale było w nim coś, co go do niego upodabniało. Ruchy, intonacja głosu, sposób w jaki ściągał brwi gdy był wzburzony. Poczuła, że krew odchodzi jej z głowy. Podniosła się z trudem i usiadła na topornej drewnianej belce.
- Może jednak nim jest – przemknęła jej obłąkana myśl. - Nie wygląda jak on, ale jakkolwiek nieprawdopodobnie może to wyglądać, czuję gdzieś w środku, że istotnie nim jest.

- Jak się nazywa moja pomylona ciotka z Nebraski?
- A skąd mam, cholera, wiedzieć, jak wygląda twoja rodzina? Co ja, Twój mąż, czy ki diabła? No, w zasadzie nie mąż, raczej chłopak, sądząc po twoim wieku. 16, 17?
- A ty niby wyglądasz na więcej? – Odpaliła, ale po chwili znów przemówiła spokojnie. Nawet skrzywiła wargi w ironicznym uśmiechu. Dobrze, podejmie na moment tę okrutną grę i prędzej czy później złapie go na kłamstwie. To nie może być przecież on, to niedorzeczne. Wciąż nie dopuszczała tego do świadomości. - Jak się więc nazywa ciotka Amber z Nebraski?
- Ciotka Amber? A, to inna sprawa, ale, co cię to obchodzi? Wątpię, żeby Amber miała taką przyjaciółkę, jak ty. I nie wiem dziewczyno, co ci się poprzestawiało w głowie, ale proszę nie zachowuj się jakbyś była moją żoną, bo widzę na własne oczy, że nią nie jesteś do cholery. Chyba postradałaś zmysły – po chwili znów mówił spokojnie, jak miał to w zwyczaju Vince, wpatrywał się w nią jednak podejrzliwie i wycofał się kilka kroków w tył, aby utrzymać bezpieczny dystans na wypadek gdyby znów coś strzeliło jej do głowy. – No, niech ci tam będzie – dał za wygraną. - Victoria.
- Co ciotka Victoria wozi zawsze w bagażniku swojego pickupa?
- Shotguna oczywiście. Lubi mieć go przy sobie na wszelki wypadek, co zawsze wydawało mi się dosyć dziwne. Ale zaraz, zaraz. Dlaczego wypytujesz o te szczegóły? O co ci chodzi?
- Już za moment ci to wyjaśnię. Ostatnie pytanie. Podaj datę waszego ślubu?
- Poczekaj... Niech pomyślę. To zdaje się był maj. Dwudziesty. Nie dwudziesty drugi. Hm...- zamyślił się i warknął rozdrażniony. - Co to za przesłuchanie do cholery? Miałaś powiedzieć co tu się dzieję i dobrze ci radzę, podaj jakieś wyjaśnienia albo nie ręczę za siebie. Gdzie jest moja żona?

To spadło jak grom. Vince nigdy nie pamiętał daty ich ślubu, a jeżeli tak, to czy ten chłopak ... ten chłopak? To bez sensu! Może zwariowali? No, ale na takim wniosku trudno budować jakieś sensowne działanie. A jeśli to jednak prawda? Ale jaka prawda? Takich rzeczy nie ma, nie dzieją się. Nie, po prostu nie! Zbyt wiele faktów jednak potwierdzało tę nonsensowną hipotezę. A najważniejszym z nich był ten, że ona sama była Amber, wiedziała o tym, ale jej nogi, jej dłonie ... o ludzie, nawet w tym pyle, kurzu widać było, iż są inne niż te, które pamiętała. Jeżeli zaś ona doświadczyła takich zmian, to czy Vince też?
- No dobrze – stwierdziła ostrożnie. – Przyjmijmy to idiotyczne założenie, że jesteś Vince'em, czyli, jeśli tak, wypadałoby, że jesteś moim mężem.
- Czyli dalej utrzymujesz, że jesteś moją żoną? - Usiadł wreszcie i zamknął oczy jakby nad czymś się poważnie zastanawiał. - No dobrze, załóżmy więc, że istotnie nie wyglądasz jak ona, ale nią jesteś...

- A ty nie wyglądasz jak Vince, ale także nim jesteś, dla ścisłości - przerwała mu gniewnie. – Nie wiem, co nam zrobili ci maniacy, ale w jakiś przedziwny sposób wtłoczono nasze umysły do obcych ciał - podłapała desperacko tą myśl. Sens tych słów dotarł jednak do niej z opóźnieniem. Zszokowana otworzyła szeroko usta i wytrzeszczyła oczy. Wyglądała tak jakby dowiedziała się przed chwilą o istnieniu pozaziemskiej cywilizacji.
- Wierzysz w to? – Sceptycyzm chłopaka walczył z uznaniem faktów, które widzieli i doświadczali obydwoje.
- Niespecjalnie, ale po prostu nie przychodzi mi nic innego do głowy? Masz jakiś inny pomysł?

- Nie – pokręcił głową. – Ale ten mi zakrawa na teorie spiskowe rodem z tanich filmów science-fiction. Jeśli na prawdę jesteś Amber musisz mi to jakoś udowodnić, dziecino. O mam, jeżeli jesteś Amber, to będziesz wiedzieć, gdzie jest mój telefon komórkowy? No i co ty na to?
- Dobre pytanie – oceniła w duchu, coraz bardziej przekonana, że to Vince. Znała jego logikę rozumowania. Któż oprócz ich wiedziałby bowiem, że jej mąż wściekły na poranne wydzwanianie cisnął komórkę do akwarium?
- Ze skalarami – powiedziała głośno. – Z Atosem, Portosem i Aramisem – przypomniała imiona rybek, które nadali im kiedyś w przypływie chwili dobrego humoru.
- Aaa ... – zobaczyła, że chce coś powiedzieć, ale tylko potrząsa głową nie mogąc wypowiedzieć słowa wydobywając z gardła jakieś nieartykułowane dźwięki.

Nagle usłyszeli poruszenie gdzieś na zewnątrz.
- Amber? Chyba słyszałem jakieś głosy. - Chłopak nagle uniósł głowę i zaczął nasłuchiwać.
- Tutaj! –Wrzasnął ile miał sił. – Tutaj! Jesteśmy tu ... – Nie dokończył. Nastąpił trzask, a potem kolejny huk i metalowy właz zbiornika otwarł się z trzaskiem. Do środka wpadło kilka osób w kombinezonach strażaków. Z zewnątrz doleciał ich smród spalenizny i chmura ciemnego dymu wypełniła pomieszczenie. Ktoś odciągnął ją od Vince’a i uniósł na ręce. W całym chaosie sytuacji straciła go z oczu.

Strażak wyniósł ją przed budynek starej fabryki, a raczej jej zgliszczy. Gdzieniegdzie nadal szalały płomienie, ale w większości budowla stała się jedynie parującym szkieletem dawnej konstrukcji. Potwierdzało to bez wątpienia, że doszło tu do silnego wybuchu. Nie dostrzegła też śladu kultystów. Czy wszystkich strawił pożar, czy zdołali ujść z miejsca katastrofy?

Wylądowała w karetce. Ktoś wreszcie uwolnił jej ręce. Młody sanitariusz podsunął jej pod nos maskę z tlenem i obejrzał oględnie.
Niezbyt energicznie odepchnęła jego dłoń i powiedziała tonem, który miał zabrzmieć ostro, ale wyszedł nadzwyczaj niepewnie:
- Nic mi nie jest. Czy ktoś może mi powiedzieć, gdzie jest Vince?
- Masz na myśli chłopaka, który przeżył oprócz ciebie? - Sanitariusz zachowywał się jak istna oaza spokoju. Jej wzburzenie nie robiło na nim najmniejszego wrażenia. - Zabrała go inna karetka parę minut temu. A teraz proszę się grzecznie położyć, albo będę zmuszony dać ci coś na uspokojenie młoda damo – jego ton był rzeczowy i zdradzał, że z pewnością spełni groźbę jeśli nie będzie skłonna współpracować.

Ułożyła się więc posłusznie. Następnie czekał ją kilkuminutowy szaleńczy rajd na sygnale. Gdy dojechali na miejsce sanitariusz wepchnął ją siłą na wózek inwalidzki pomimo jej stanowczych protestów i zapewnień, że czuje się dobrze. Wtedy nastąpił pierwszy szok. Wózek mknął niebezpiecznie szybko, pchany przez nadzwyczaj upartego i dobrze zbudowanego pracownika sektora medycznego. Dojechali do przeszklonych drzwi wejściowych, gdy refleks jej własnego oblicza mignął w ich lustrzanej powierzchni. Poderwała się na równe nogi, stanęła jak wryta i patrzyła z niedowierzaniem. W miejscu, gdzie spodziewała się zobaczyć swoje odbicie, znajdowała się młodziutka, ładna blondynka, ubrana w doszczętnie zniszczony szkolny mundurek. Dotknęła z niedowierzaniem własnej twarzy. Jakby w odpowiedzi na to dłonie blondynki w lustrze powędrowały ku swej buzi, już nie dziewczęcej, ale jeszcze nie kobiecej. Mimo, że ta umazana była sadzą i pyłem Amber z łatwością rozróżniła jej ładne rysy. Musnęły dłonią wydatne usta, łagodnie zarysowane łuki brwiowe i mały prosty nos.

- Przecież to niemożliwe ... – szepnęła, lecz nim skończyła sanitariusz ponownie wepchnął ją na wózek i pogroził jej palcem jakby była małą dziewczynką.

Wstrząs był silny. Choć wiedziała, akceptowała, ze nie jest sobą, to pierwszy raz spojrzała w swoje nowe oblicze. Ładne, lecz jakże obce.
- Co robić? Jak żyć? – Myślała nie zwracając uwagi na otoczenie. W tym czasie krzątało się wokół niej kilkoro ludzi. Zadawali wiele pytań, ale na żadne z nich nie potrafiła udzielić im odpowiedzi. Włącznie z tym wydawałoby się najprostszym, jak się nazywa.

- Szok pourazowy ... amnezja – słyszała glos lekarza. Na razie nie starała się wyprowadzić ich z błędu. Jej wersja przekwalifikowała by pewnie jej stan z amnezji na schizofrenie paranoidalną, a tego z pewnością nie chciała.

Wtedy do jej jednoosobowej sali weszła kolejna pani doktor. Kobieta o aksamitnej cerze i życzliwym uśmiechu.
- Skarbie, w obecnej sytuacji najlepiej abyśmy upewnili się, czy nie jesteś ofiarą przemocy fizycznej. Takie rzeczy najlepiej sprawdzić od razu. Chyba wiesz o co mi chodzi?
- Podejrzewacie, że ktoś mnie zgwałcił? - Rzuciła oburzona, nie tyle pomysłem, że ktoś mógł wykorzystać niecnie jej nową powłokę, co tym, że ona nie miałaby o tym najmniejszego pojęcia.
Badanie trwało krótko i nie zrobiło na Amber wrażenia. Nawet rozbawiło ją trochę podejście lekarzy. Traktowali ją jak małą skrzywdzoną dziewczynkę. A ona była przecież dorosłą kobietą. Przynajmniej psychicznie, bo jej ciało określało ją mniej więcej na siedemnaście lat.
- W porządku – podsumowała pani doktor, – nie ma śladów ingerencji. Nie doszło do gwałtu ani zbliżenia. Ale mogę z pewnością orzec, że dziewicą to już nie jesteś.
- Nawet pani nie przypuszcza od jak dawna – odparła w przypływie wisielczego humoru.
Kobieta zmierzyła ją potępiającym wzrokiem i wyszła pośpiesznie wyraźnie zgorszona jej postawą.

Dopiero później umyli ją i przebrali w szpitalną koszulę. Pobrali krew, przebadali generalnie a nawet zawieźli na rezonans. Po całej serii badań była już solidnie wymęczona. Wreszcie lekarz prowadzący zlitował się nad nią i zalecił dać jej spokój.

- Postaraj się teraz odpocząć – powiedział i poklepał ją przyjaźnie po ramieniu – Policja jest już w drodze ale pozwolę im z tobą pomówić dopiero rano. Chcą ustalić waszą tożsamość i dowiedzieć się, co się w zasadzie stało w fabryce.
- Waszą tożsamość? - Rzuciła z nadzieją – A więc... - miała powiedzieć „Vince,” ale w porę ugryzła się w język – chłopak, który był tam ze mną przebywa na terenie szpitala?
- Tak, nic mu nie jest. Leży piętro wyżej. Niebawem będziesz mogła się z nim zobaczyć, ale na razie to niemożliwe. Nie zrozum mnie źle, ale najpierw porozmawiacie ze szpitalnym psychologiem. Ta sytuacja musiała być dla was wyjątkowo ciężka.

Chwilowo jego wyjaśnienia jej wystarczyły. Nie oswoiła się jeszcze z nowym stanem rzeczy, ale w tym momencie nie miała po prostu siły od nowa wszystkiego analizować. Była skrajnie wyczerpana. Zasnęła, zanim usłyszała zgrzyt drzwi zamykających się za lekarzem.
 
liliel jest offline  
Stary 08-06-2008, 11:08   #7
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Leżał. Po prostu leżał. Po rozmaitych badaniach, które dały mu w kość, miał dosyć wszystkiego. No, oprócz niej, ale właśnie o niej nie chcieli mu nic powiedzieć.
- Jest pan krewnym? – Pytali.
- Nie, kolegą ... ze szkoły – zgadywał.
- No to, proszę wybaczyć, nie możemy udzielać żadnych informacji. Nawet kolegom ze szkoły – dodawali znacząco mrugając.
- Ale nas razem ... porwali i więzili.
- Tak, wiem – odparł mu wreszcie młody Murzyn w kitlu i ze stetoskopem na szyi. „Dr Kanes”, jak zdołał przeczytać na plakietce. – Ale rozumiesz, chłopcze, takie są przepisy. Teraz mogę tylko powiedzieć, że twoja przyjaciółka leży piętro niżej.
- Jest tutaj?! – Prawie wykrzyknął.
- Tak, ciszej proszę – dodał rozkazującym tonem. – Jest, ale ją jeszcze badają. Sam rozumiesz, musimy być pewni, że nic wam nie zrobili.
- Szlag trafił! – Vince pokręcił głową na wspomnienie Murzynów, Fishera i całego dziwnie odzianego bossa kultystów. Zaczął błagać w myślach, by badanie Amber niczego nie wykazało.
- Nie myśl o tym teraz – lekarz, jakby znał jego myśli. – Tutaj jesteś bezpieczny. Ona też. Nie martw się. Najlepiej zaśnij. Porozmawiam z jej lekarzem prowadzącym. Jeżeli coś będzie ważnego, postaram dać ci jakąś informację.
- Czy mogę ją odwiedzić? – Zapytał udając spokój.
- Nie, raczej nie teraz. Jak wspomniałem, jeszcze robią jej badania, a przynajmniej kwadrans temu robili. Potem zaś, naprawdę ważne, żebyście odpoczęli. Gwarantuję, że jej lekarz powie to samo co ja: spać, najlepiej spać. Potem zaś ...
- Potem? Panie doktorze, ja teraz ledwo mogę wysiedzieć. Przepraszam, ale nie chcę leżeć w łóżku. Czuję się dobrze. Sam pan wspomniał, że badaliście mnie. Czy coś wyszło?
- No, zasadniczo to nie – zaczął lekarz, - ale nieczęsto mamy takie przypadki, jak wasze. Amnezja, szok, a jednocześnie pełna zdolność kontroli swoich poczynań. Dlatego chcemy was jeszcze trochę zatrzymać na obserwacji. Sam rozumiesz. Dlatego bardzo proszę, żebyś zostawił nam szansę na przeanalizowanie wszystkiego. Przecież wy nawet nie pamiętacie swoich imion, nazwisk, szkoły ...
- Doktorze, ja to rozumiem i nie planuję stąd uciekać, ale ta dziewczyna, to ktoś dla mnie bardzo ważny.
- Przypominasz coś sobie? – Natychmiast spytał go Dr Kanes.
Sprytny skubaniec, oceniał go Vince postanawiając się mieć na baczności:
- Przykro mi, ale to się przecież czuje, co nie? Tak, jak mówiłem. Pamiętam ten okres, kiedy przebywaliśmy razem w elewatorze. Nie jestem w stanie określić, jak długo to trwało. Widząc ja tam wiedziałem, że jest dla mnie kimś wyjątkowym, ale proszę nie pytać mnie o szczegóły. Nie pamiętam


Lepiej być sklerotykiem niż wariatem, a Vince nie wątpił, ze ich historia doprowadziłaby jego i Amber prosto do zakładu dla pacjentów cierpiących na psychiczne zaburzenia.
- Dziewczyną? Siostrą? – Próbował sondować lekarz.
- Żoną – odparł poważnie.
- Chłopcze, bez żartów. Zrozum, że my naprawdę próbujemy wam pomóc. Twoje niestosowne uwagi nie ułatwiają pracy. Rozumiem, że przeżyliście szok, że amnezja, że to, co się dzieje nie jest dla was łatwe, ale właśnie my jesteśmy po to, żeby wam pomóc?
- Pani doktorze, przepraszam – prawda, której nikt nie uwierzy, bywa czasem najlepszą zmyłką. - To ... to dlatego, że po prostu naprawdę poczułem się znacznie lepiej i trafia mnie coś, kiedy leżę w łóżku. Wie pan, byłem uwięziony i chcę choć troszkę swobody. Po prostu przechadzki. Chciałbym tylko się przejść, po prostu przejść. Po korytarzu. Może pójść na świetlicę, albo do sali komputerowej. Czy szpital ma może coś takiego.
- Nie, ale komputery są w świetlicy. Ponadto jest kawiarenka internetowa w pomieszczeniu wynajmowanym przez ajenta. Aż tak cię nosi?
- Tak, przepraszam, ale proszę mi pozwolić na spacer. Po prostu spacer. Ewentualnie właśnie wizytę w świetlicy czy kawiarence. Wie pan, ja byłem jakiś czas nie sobą i nie wiem, co się dzieje na świecie.
- Wiesz ... – lekarz wyraźnie się wahał. Widocznie nie należał do klasy restrykcyjnych doktorów, którzy zabraniają wszystkiego, tak na wszelki wypadek. – No, dobrze, ale nie planujesz nigdzie uciec? – Jakby się upewniał.
- Panie doktorze, w pidżamie i szlafroku? – Wskazał na swoje ubranie w niebiesko – zielone pasy, w które odziali go zaraz po przywiezieniu. - Przepraszam, ale musiałbym być wariatem. Nie, naprawdę nie planuje nigdzie uciekać i sam chcę się dowiedzieć o sobie jak najwięcej. Może mi pan wierzyć, że nie narobię specjalnych kłopotów.
- Noooo dobrze – wreszcie doktor podjął decyzję. – Nic nie stoi na przeszkodzie, żebyś trochę pochodził. Wprawdzie ... po prostu uważaj. Jakby coś, natychmiast zawiadom najbliższą osobę z personelu. Kiedy zaś wrócisz, zadzwoń po pielęgniarkę. Może wtedy zechcesz się przespać. Przyniesie ci coś do picia i tabletkę nasenną. A może jednak chciałbyś teraz? Odpoczniesz kilka godzin.
- Wole nie brać tabletek. Dziękuję, panie doktorze, naprawdę dziękuję. Nawet nie wie pan, jakie to cudowne uczcie móc się przechadzać, jeśli wcześniej było się związanym oraz trzymanym w jakimś zakazanym miejscu.

Postąpił trochę nieładnie grając na uczuciach lekarza, który pragnął mu pomóc. Jednak któż zabroni pacjentowi wcześniej uwięzionemu, by mógł zakosztować odrobiny swobody? Lekarz nie był inny. Pod naciskiem Vince’a poddał się wreszcie.
- A, jeszcze jedno – dorzucił. – Wiem, ze będą się chciały z wami spotkać miejscowe władze.
- Policja?
- Tak. W zasadzie, to chcieli od razu, ale ordynator wydał stanowczy zakaz. Najpierw psycholog, potem policja, rodziny, a dopiero wtedy cała reszta.
- To jeszcze ktoś oprócz policji?
- Cóż – dodał niechętnie doktor, - przypuszczam, że dziennikarze. Zaginięcia młodych ludzi opisywano w prasie. Ponoć każdą ucieczkę z domu podciągano pod tajemnicze porwanie. Tak przynajmniej wspomniał inspektor, z którym rozmawiałem przez telefon. Bardzo się zmartwił, kiedy wspomniałem, ze obydwoje macie amnezję i liczy, ze jednak może jutro sobie coś przypomnicie. No, ale to innym razem. Póki co, nie będzie się wam narzucał. Ponadto, oczywiście, rodziny. Mimo amnezji wasze mundurki pozwolą bez problemu ustalić szkołę, ponadto policja posiada zdjęcia osób zaginionych. Toteż nie będzie żadnego kłopotu z ustaleniem, kim jesteście. Zresztą, może do tego czasu sobie coś przypomnicie. Tak często bywa, no, a nawet gdyby nie, to na pewno już w gronie rodzinnym. Tak, iż nie musicie się martwić. Doskonale wiem z doświadczenia, że takie rzeczy przechodzą ... dobra, dobra, chłopcze, idź, jak cię tak nosi, ale nie szarżuj młody człowieku, nie szarżuj. Trochę spaceru może nie zaszkodzi, ale nic więcej – dr Kanes chyba przypuszczał, że amnezja stanowi dla nich największy problem. Cóż, częściowo miał rację, ale z zupełnie innej perspektywy, niż się domyślał.
- Jeszcze raz dziękuję –Vince już zsuwał się z łóżka zakładając papucie i dopinając paskowany szlafrok. – Jest pan super.

Jakoś łatwo wdrażał się w rolę nastolatka. Cóż, całe zawodowe życie udawał kogoś innego, więc teraz nie sprawiało mu to specjalnego problemu. Łatwo zaakceptował swą inność. Zbyt łatwo? A może dalej nie wierzył w to, co się działo? A może po prostu była to forma obrony psychiki: udawać nawet przed samym sobą, że nic się nie stało. Ale co z Amber? Myślał o niej i bał się? Najpierw o dziewczynę, a potem ... o ich relacje. Kim teraz byli dla siebie? Małżeństwem? Kolegami, których łączy wspólny sekret? I czym było to, co się stało? Pogrzebem ich małżeństwa, czy wręcz odwrotnie, kolejną szansą na rozpoczęcie od nowa?

Szedł rozmyślając przez szpitalny, sterylnie wyglądający korytarz w biało – seledynowych barwach. Mijał rozmawiających lekarzy, śpieszące się wiecznie pielęgniarki, jakichś nieznajomych gości, którzy zapewne przyszli odwiedzić pacjentów. Było jasno, słonecznie. Za oknem rozciągał się park. Spacerowało tam wielu ludzi ubranych podobnie, jak on, w pidżamy i szlafroki.
- Wyjść tam? – Zastanowił się. – Byłoby przyjemniej z Amber razem.
Ponadto miał coś do załatwienia. Żwawym krokiem skierował się do kawiarenki.

Pod marabutem” – taką nazwę nosił lokal internetowy dla osób znajdujących się na terenie szpitala. Komputery były za darmo ze stałym dostępem do internetu, natomiast właściciel zarabiał na sprzedaży drinków i słodyczy gościom. Większość ludzi bowiem siedziała przed ekranami pijąc kawkę, czy herbatkę oraz pożerając całymi tonami słodycze. Interesem zawiadywał Gruby Joe. Właściwie to nazywał się Joe Huang i był chyba najgrubszym Chińczykiem, jakiego Vince kiedykolwiek zobaczył, mimo wielu wizyt w tym kraju. Nie wiadomo, czy było go więcej wzdłuż, czy w szerz. Należał do potomków chińskich emigrantów z XIX wieku i teraz nawet nie mówił językiem swoich przodków. Nie obrażał się, kiedy mówili na niego Gruby Joe, ale słono kazał płacić za to co serwuje. Rzecz jasna, konsumpcja nie była obowiązkowa, ale mile widziana. Te informacje przekazali Vince’owi spotykani pracownicy szpitala, których pytał, jak dojść do położonej w piwnicach kawiarenki.

Schodząc kilkoma stopniami dotarł do metalowych, pomalowanych jakąś brunatną farbą drzwi, na których ktoś nieudolnie nabazgrał coś przypominającego ptaka. Zapewne miał być to ten marabut, ale to już go nie obchodziło. Otworzył drzwi i wkroczył do szarego świata półmroku. Słońce tu docierało z rzadka przez niewielkie okienka pod sufitem. Ogólnie, panowała szarówka rozświetlona światłem z owych małych okienek oraz kilkunastoma słabymi świetlówkami. W kilku pomieszczeniach przedzielonych drewnianymi przepierzeniami stały pod ścianami komputery, a w jednym rogu funkcjonował bar – królestwo Joego. Zazwyczaj wszyscy najpierw kierowali się właśnie tam zamawiając coś, a Chińczyk łaskawym skinieniem głowy pozwalał delikwentowi siąść do sprzętu. Vince jednak nie miał pieniędzy. Nie przejmując się więc złym spojrzeniem właściciela lokalu po prostu usiadł przed monitorem i zaczął przeglądać newsy. Kampania prezydencka, wizyta premiera Hondurasu, rekord świata na 100 metrów delfinem – newsy były „zajmujące”, lecz chłopak nie tego szukał. Przerzucał przeglądarki i najważniejsze portale. O, zatrzymał się nagle czytając doniesienie America Inter-Media Group:

Wielki wybuch zniszczył znajdującą się na przedmieściach miasta Countyland dawna fabrykę maszyn do szycia. Opuszczony od lat i pozbawiony opieki właściciela zakład stał się miejsce spotkań okolicznych gangów. Zajmowały się między innymi porwaniami dla okupu oraz handlem bronią. Jak wspomniał anonimowy informator z zarządu miasta władze organizowały akcję przeciwko tym grupom przestępczym. W jej wyniku kilku zdesperowanych gangsterów wysadziło w powietrze siebie oraz znaczną część zabudowań. Niestety, przy tej okazji poległo kilku agentów federalnych. Wśród nich był komisarz N. Fisher, człowiek o nieskazitelnej opinii oraz całkowicie oddany zwalczaniu wrogów Stanów Zjednoczonych. Jego zmasakrowane ciało odnaleziono nieopodal epicentrum. Natomiast nie odnaleziono ciał dwójki pozostałych agentów, którzy, jak wynika z dochodzenia, towarzyszyli komisarzowi. Wiadomo także o szeregu ofiar wśród gangsterów. Jak się nieoficjalnie dowiedzieliśmy, gang parał się także porwaniami dzieci, które od kilku miesięcy nękały społeczność Kalifornii. Wiadomo, że niektóre przeżyły i zostały uratowane przez służby przybyłe na miejsce zaraz po wybuchu. Mamy nadzieje, ze ocaleni młodzi ludzie dojdą szybko do siebie i wrócą do swoich rodzin. Obecnie przebywają na terenie jednego ze szpitali pod opieką specjalistów, także z dziedziny psychologii. Wszyscy liczymy na to, że młodzi ludzie wyjdą z traumy spowodowanej strasznymi przeżyciami ...

Dalej artykuł mówił o ogólnym problemie gangów i handlu bronią. Chłopak przejrzał go mimochodem.
- Sporo wiedzą – pomyślał. – Muszę mieć swoje wtyki. Szkoda tylko, ze nie napisali, skąd pochodziły owe zaginione dzieci. Przynajmniej bym wiedział, z jakiego miasta jestem. Znaczy nie ja, ale ten chłopak. No, cóż, zabierzmy się do roboty – popędził sam siebie.

Tak, internet! Tutaj dalej był sobą, agentem! Anonimowość sieci wiązała się z twarzami, osobami, identyfikacja zaś polegała na nickach, hasłach, loginach. Jeśli znałeś te wejścia, co Vince, dla internetu byłeś Vincem. Szczęśliwie, gdyż pierwszą rzeczą, którą zrobił po przeglądnięciu newsów było wejście na stronę Sigmundo Banco of Bahama i założenie tam konta. To był fajny bank. Vince znał go z jednej z poprzednich akcji, lecz nigdy nie miał w nim konta, traktując go, jako rezerwę na wszelki wypadek. Jak widać, ostrożność się przydała i teraz znał doskonale wszelkie procedury otwarcia rachunku. Wszystko potrwało pół godziny, wypisywanie poszczególnych haseł, numerów, wielokrotne logowanie, wreszcie potwierdzenie założenia konta. Następnie wstukał hasło ich małżeńskiego konta w Maryland Capital Bank Corp. Nie miał prywatnego rachunku. Nigdy nie wydawał wiele, a na misjach i tak płacił pieniędzmi agencji. Z tego, co się orientował, Amber również, a przynajmniej jej pensja miesiąc w miesiąc wpływała na konto. Teraz znajdowało się na min 517.889 dolarów i 89 centów. Kilkoma kliknięciami przelał cała kwotę na Bahama. A potem na konto Grand Virgin Bank położony na Wyspach Dziewiczych, likwidując jednocześnie konto w Sigmundo Banco. Wszystko to zajęło kolejne parę chwil, ale po całej operacji był już pewny, że przynajmniej ich pieniądze są bezpieczne. Kim bowiem są teraz? Dziećmi ludzi bogatych, czy biednych, takich którzy mogą zapewnić im jakie takie życie oraz start, czy też nie? Te pół miliona dolarów stanowiło ich polisę. Wszystko na kontach hasłowych, które można było otwierać i obciążać rachunkami przez internet.

Cóż, reszta była drobnym zatarciem śladów. Wprawdzie szansa nikła, że ktokolwiek mógłby poszukiwać agentów tutaj, ale Vince lubił się zabezpieczać na wszelki wypadek. Szczęśliwie komputer nie był w sieci, więc wystarczyło tylko zniszczyć jego twardy dysk. Odpowiedni zestaw wirusów ściągnięty z kilku znajomych stron należących do maniakalnych hackerów, którzy ślęczą całymi dniami nad wymyślaniem metod rozwalających rozmaite drobiazgi na komputerze. Wprowadzone do systemu wirusy nie tylko praktycznie uniemożliwiały odczytanie zapisanych na nich danych, ale zmieniały je tak sprytnie, że, nawet gdyby ktoś je wydobył, niezwykle ciężko byłoby mu odzyskać pełen komplet. Szczególnie, że wirus haczył się na bardzo długo i należał do tych niewykrywalnych bestii, które kombinują szmat czasu z danymi na dysku, a po jakimś czasie automatycznie wysyłają się w kosmos. Dla użytkownika to niezauważalne, chyba, ze jest wyjątkowym specem. Tutaj takich komputeromaniaków jednak raczej nie było. Ot, sprzęt będzie działać OK., więc nawet nie będzie powodu do niego zaglądać.

Uśmiechnął się do Joego wychodząc:
- Chcesz coś kupić? - Zapytał niechętnie Chińczyk kładąc nacisk na słowo „kupić”. – Nie prowadzimy tutaj lokalu charytatywnego.
- Jestem bez forsy. Staruszkowie mają przywieść jakiś szmal wieczorem, to postaram się zajrzeć do pana i coś kupić.
- Tylko żebyś pamiętał – kiwnął głową Joe. – Chcesz następnym razem coś porobić, nie ma sprawy, ale wtedy kupujesz przynajmniej za kilka dolców. A nie masz ich, to idź na świetlicę. Tu przychodzą ludzie z forsą. Jesteś pierwszy raz, więc potraktuj to jako gratis, ale tylko teraz.
- Przepraszam – wydukał Vince udając speszonego. – Mówiono mi, ze to lokal darmowy, a ja , wie Pan, nie wiedziałem, że tak nie można.
- Nie tyle nie można, co nie wypada – wyjaśnił mu twardo Joe. – Kultura musi być, pieniądze też. Jeśli ktoś tego nie rozumie, wynocha stąd.
Cóż, najwidoczniej Joe ustalał własne zasady traktując umowę z placówka nie tyle jako wymóg, co sugestię, kompletnie nieobowiazującą oraz zależną tylko od jego prywatnego widzimisię. Vince się nie chciał kłócić. Swoje zrobił i teraz tylko przytakiwał pochylając głowę, gdy ajent robił mu wykład z podstawowych zasad ekonomii.

Chińczyk był chyba gadułą, bowiem jak się nakręcił, tak ciężko było go zatrzymać. Wreszcie chłopakowi udało się wpaść mu pomiędzy słowa z przeprosinami za całą sytuację i wyjaśnieniem, ze musi iść na rozmowę z psychologiem. Nim Joe coś odrzekł sensownego, Vince zabrał się czym prędzej podążając szybkim krokiem do budynku szpitala, bowiem „Marabut” wprawdzie został zaadoptowany z piwnic szpitalnych, to by do niego wejść, trzeba było przejść ścieżkami ogrodowymi, którymi tak się wcześniej zachwycał. Dzionek należał do owych pięknych kwietniowych dni, w których pogoda nie tylko zapominała o zimie, ale na gwałt pragnęła przeistoczyć się w cieplutkie lato. Dlatego wielu pacjentów korzystało ze spaceru wygrzewając się w ciepłych promieniach słońca i obserwując budzącą się przyrodę. Zieleń trawy, pąki na drzewach, liście oraz niektóre kwiaty zaczęły tworzyć świeżą, piękną mozaikę, która zaczynała wydzielać coraz silniejszy aromat wiosny.

Odetchnął. Nagle uświadomił sobie, ze stał się kimś innym. Oczywiście, nie była to odkrywcza myśl, ale wcześniej, jakby nie dopuszczał jej do siebie traktując to jak jakieś wymyślne przebranie. Ale to nie było przebranie. To był on. Nowy on. On mający wiedzę oraz umysł i uczucia Vince’a, lecz ciało, zmysły, reakcje, zdolności owego chłopaka, którego nazwiska nawet nie znał. Zdawał sobie sprawę, ze nikt nie uwierzy w taką przemianę. Wszyscy będą go nazywać nowym imieniem, wspominać stare dzieje, które stanowiły przeszłość chłopaka. A Amber? Ma te same problemy?
- Muszę jej jakoś pomóc. Przecież ma tylko mnie – zadecydował umacniając się w stanowisku, ze będzie próbował ratować ich małżeństwo. Małżeństwo! Czy są nim dalej? Wprawdzie byli jeszcze zbyt młodzi, chyba, na ślub, ale ona zapewne miała chłopaka, a on może dziewczynę? Ludzi kompletnie nieznanych, którzy będą traktować ich, jak kogoś bliskiego, wyjątkowego. A rodzina? Ci, którzy tak bardzo nas kochają? A może właśnie odwrotnie? Któż to wie? A jakimi byli uczniami? Byli? Nie! Są! Oni teraz znowu są uczniami.
- No i doktorat z orientalistyki poleciał na Marsa – stwierdził z przekąsem niemal na głos. Znowu szkoła, ławki, nudy. Znowu trzeba się będzie uczyć o wszystkim i o niczym. Przecież nie powie panu od chemii, że nie cierpi tego przedmiotu. A wychowanie fizyczne? Owszem, nie był tak silny, jak wtedy, ale czuł się nieźle. Młodzieniec musiał wcześniej sporo ćwiczyć. Dla kontroli spróbował kilku pompek, przysiadów, szpagatu oraz innych ćwiczeń. Przechodzący obok ludzie przypatrywali mu się jakoś dziwnie, ale nie zwracał na to uwagi.
- Tak, jest nieźle – ocenił. – Wprawdzie nie rewelacyjnie, ale nieźle. Mięśnie chodzą gładko, są dosyć wyrobione, ciało zaś rozciągliwe. Przynajmniej jest od czego zaczynać. Jasne, trzeba się będzie zapisać na jakiś porządny trening. Zobaczymy, co mają do zaproponowania. Szkoda stracić posiadane umiejętności.

Odszedł nieco w bok i spróbował zrobić jedną z form kata. Umysł pamiętał wszystko i nakręcał mięśnie wymuszając na nich precyzyjne ruchy, ale szybkość, którą można wyrobić tylko przez praktykę oraz siła i dokładność spadły. Ale Vince nawet tego nie oceniał negatywnie. Młode ciało okazało się całkiem wysportowane, chociaż nie była to moc człowieka, który od lat poświęcał dwie godziny dziennie treningowi karate.

Znowu szedł ścieżką.
- Jak wyglądam? – Nagle zastanowił się. Na dobra sprawę w całym zamieszaniu jeszcze nie zdążył się sobie przyjrzeć. Nowemu wcieleniu Amber i owszem, ale sobie nie. Blondwłosa dziewczyna, którą teraz była, z pewnością należała do najładniejszych lasek szkoły, jak oceniał. O sympatycznej, regularnej twarzy i proporcjonalnej budowie z pewnością stanowiła element zbioru dziewczyn, które są rzeczywistym ucieleśnieniem nocnych marzeń chłopaków. Oprócz urody, także wydawała się silna, kiedy w elewatorze nagle zaskoczyła go przewracając. Jakże wydawała się inna, niż jego, także wszak niebrzydka, Amber! Tymczasem, mimo owej różnicy, całym tym młodym, dziewczęcym ciałem nierozdzielnie połączonym z duchem i umysłem to była ona. Amber stała się, tak jak on, nową osobą i obydwoje musieli to zaakceptować ucząc się nowego wcielenia. Ale gdzie się podziały ich dawne ciała? Komunikat podawał, ze jeszcze ich nie odnaleziono. Vince przypuszczał, ze uległy zniszczeniu podczas obrzędu kultystów. Dobrze tylko, ze Fisher padł, bo Vince nie darowałby mu. To tak z jednej strony, ale też ich dawny szef znałby wizerunki osób, którymi się stali. Byłby szalenie niebezpieczny. Zresztą, w ogóle niebezpieczny byłby każdy człowiek znający ich sekret. Wybuch wprawdzie może wszystkich zabił, ale któż wie, ilu ludzi było tam zaangażowanych.
- Cóż – westchnął. – Póki co tego się i tak nie rozwiąże – tak rozmyślając skierował się do głównego budynku.

Jego łóżko było na 3 piętrze, a więc Amber musiała być na 2. Była cała, więc na specjalistyczne oddziały jej nie wrzucili. Prawdopodobnie leżała na jednej z sal, pewnie równie zmęczona i wstrząśnięta tym wszystkim, jak on. Szczęśliwie na portierni były rozrysowane dokładnie wszystkie oddziały oraz drogi dojścia do nich. Wspaniała rzecz, przydatna dla odwiedzających, ale także użyteczna dla niego. Obydwoje leżeli na internie, tylko ona na części żeńskiej, on zaś męskiej.

Szpital należał do tych wielkich molochów, które, zbudowane niedawno, miały stać się wzorcowymi miejscami opieki, którymi władze stanowe mogłyby się chlubić przed wyborcami. Duże, świetnie wyposażone, stanowiły niemal labirynt dla niewtajemniczonego w ich zawiłe ścieżki. Dla Vince’a pewnie też, gdyby nie dokładne przestudiowanie wiszącego w portierni planu.




Szedł sterylnym korytarzem mijając kolejne, śpieszące się w wiadomych sobie sprawach, osoby. Nie starał się ukrywać, czy unikać lekarzy. Ludzi było zbyt wielu, by szpital zdołał panować nad przechadzającymi się pacjentami oraz odwiedzającymi. Wprawdzie w części dla pań było trochę spokojniej, ale dalej był jednym z wielu poruszających się ludzi.

- Przepraszam panią - zagadnął jakąś rudowłosą pacjentkę w słusznym wieku i o jeszcze słuszniejszej tuszy, - szukam mojej koleżanki. Zostaliśmy tu przewiezieni dzisiaj rano. Wiem, iż jest tu na oddziale, ale niestety nie znam sali. Czy orientuje się pani, kto mógłby mi pomóc?
- Najlepiej zapytaj pielęgniarki. Nie wpadłeś na taki pomysł, młody człowieku?
- Dziękuję, nie pomyślałem o tym – uśmiechnął się przepraszająco.
- Rzecz jasna - pomyślał, tyle, że wiedział, iż pielęgniarka nie dopuściłaby go do niej, albo zapytałaby lekarza, co przyniosłoby taki sam rezultat. Doktor Kanes wspominał, ze Amber jeszcze jest badana, a potem położą ją spać. Niby rzeczywiście powinien teraz dąć jej spokój, pozwolić odpocząć, ale nie potrafił, po prostu nie potrafił zostawić żony.

Skoro pacjenci nie mogli mu pomóc, a personelu nie chciał się pytać, pozostawała tylko żmudna i czasochłonna wędrówka po wszystkich salach i zerkanie, czy na którymś łóżku nie dojrzy pięknej blond – czupryny okalającą delikatną twarz nowej Amber. Kilka pierwszy podejść było nietrafnych, a raz niechcący wlazł do laboratorium. Wreszcie sukces. Zerknął przez otwarte drzwi i ... Amber leżała na wznak na drugim w kolejności łóżku pod lewą ścianą. Poznał ją od razu, mimo, że po raz pierwszy widział ją czystą, wytartą i wymytą z tych wszystkich pyłów i brudów, które zgromadziły się na nich w elewatorze. Jej delikatne usta drgały, a pierś unosiła w regularnym oddechu. W pierwszej chwili wydawało się, że śpi, a Vince nie chciał przeszkadzać w odpoczynku. Nie mógł się jednak powstrzymać, żeby chwilę nie popatrzyć na twarz swej żony, niezwykle regularną, ozdobioną lekkim uśmiechem. Wyglądała obco, a jednocześnie znajomo. Przyciągała go swoim magnetyzmem, jakby pokazując, że pomimo wymiany ciał, nic tak naprawdę istotnego się nie zmieniło. A może właśnie chodziło o tą zmianę? O to, że była Amber, ale również kimś innym? Starzy Cullenowie odpłynęli w jakiejś części, zabierając może ze sobą wzajemne niechęci narosłe przez lata, ale czy wraz z nimi odeszła także wiążąca ich miłość? Wierzył, miał nadzieję, że nie, ale ... sam już nie wiedział, co sądzić o tym wszystkim.

- Kocham cię – wyszeptał bezgłośnie na do widzenia. Pragnął z nią rzeczywiście porozmawiać i po prostu pobyć, ale ... chyba naprawdę zasnęła, a on chciał, by odpoczęła. Ponadto ... bał się tej rozmowy, bo wiedział, że będzie to dla nich obojga ważny moment. Będzie to początek odkrywania kim są, ale także: kim chcą być? Obawiał się bardzo, że Amber, że ona ... albo że on zdenerwowany powie kilka słów, których chwila potem będzie żałował, tak, jak wiele razy podczas kłótni. Zdawał sobie sprawę, ze swoje relacje muszą napisać na nowo, przynajmniej w jakiejś części, ale ta otwarta karta trochę go przerażała. Dlatego powolutku wycofując się postanowił jeszcze dać jej chwilę spokoju. Zapamiętał tylko salę. Stał moment w drzwiach i już się odwrócił, gdy usłyszał jasnej barwy, choć nieco podniesiony głos:
- Poczekaj!
- Nie spisz?
- A wyglądam, jakbym spała? – Odparła dziewczyna wstając gwałtownie z łóżka i okręcając się, identycznym jak jego, szlafrokiem. – Ale zasnęłam na chwilę, rzeczywiście, lecz obudziłam się 10 minut temu. Czekałam na ciebie – dodała. – Ale nie spieszyłeś się, choć z drugiej strony dzięki temu miałam czas na zastanowienie się nad tym wszystkim.
- I do jakich wniosków doszłaś? Dzień dobry – to ostatnie skierowane było do innych osób przebywających w sali. Odpowiedziało mu kilka „...bry”. Miał nadzieję, że formalnościom kulturalnym stało się zadość. - A w ogóle, skąd wiedziałaś, iż przyjdę?
- Skąd? Jakby nie było, jesteśmy małżeństwem już całkiem długo, wprawdzie ... no tak – dodała po cichu spuszczając głowę, - wprawdzie średnio nam wyszło, ale mimo wszystko trochę się poznaliśmy. Wiedziałam, że się zjawisz. Prędzej czy później, zawsze to robiłeś.
- Jak się czujesz? – Zapytał po chwili milczenia.
- Już lepiej, dzięki, a ty?
- Też jako tako. Nie wygląda na to, żebym miał coś połamane, ty chyba także nie? – Dodał obserwując ją bacznie.
- Nie, nie. Wygląda na to, że jest całkiem nieźle, ale mają nas ponoć poddać jeszcze jakiemuś badaniu, które poprowadzi psycholog. Nawet w N.S.A. się o nas tak nie troszczyli. Nie było psychologa nawet po tym, jak wystrzelali większość personelu na placówce w Gujanie.
- Tak, agenci muszą radzić sobie sami, ale my, jesteśmy jeszcze niedorośli, więc psycholog musi być – uśmiechnął się szelmowsko, - a potem policja ustalająca miejsce zamieszkania, nazwisko, potem zaś rodziny. Wiesz, tego się najbardziej boję – szepnął jej o ucha.
- Ja chyba też. Och, Vince, co z nami będzie? Co się dzieje? Jak to wytrzymamy?

Nie wiedział, jak jej dodać otuchy. Po prostu objął ją mocno, a ona przez chwilę poddała się czułej sile oddając mu uścisk.
- Vince – po chwili usłyszał jej głos wyrywający go z chwili bliskości. – Patrzą na nas.
Nie całowali się, po prostu mocno przez chwilkę obejmowali, ale nawet to wzbudziło ciekawość kilku pacjentów i gości, którzy przerwali rozmowę. Przez chwilę poczuł się troszkę zażenowany i, co ciekawe, Amber jakby się nieco zaczerwieniła. Czyżby wpływ nowych ciał? Może, a może to raczej sytuacji? Gdyby byli dorośli, pewnie nikt nie przejmowałby się małżeństwem, które chce sobie w szpitalu dodać ducha po prostu przez moment się obejmując. Zresztą było widać na korytarzu wiele takich osób, które robiły to choćby podczas przywitania. Jednak dwójka nastolatków, obydwoje w szlafrokach. To było ciekawe. Zbyt ciekawe, żeby nie zerknąć. Chłopakowi zrobiło się trochę głupio. Miał nadzieję, ze nie będą z tego powodu dokuczali Amber, bo przecież przebywali w jej pokoju i jeśli i gdzieś będzie plotkowanie na ich temat, to właśnie tutaj.
- Idźmy stąd – stwierdził, a może zapytał, jednak jego niepewna twarz wyraźnie wskazywała, że to propozycja.
- Właściwie ... nie, masz rację – zawahała się w pierwszej chwili, ale potem zgodziła z jego opinią. - Chyba rzeczywiście lepiej nie przeszkadzajmy innym i pójdźmy na korytarz, albo tam, gdzie będziemy mogli swobodnie porozmawiać – zaproponowała kierując się do drzwi, a on kiwnął głową. – Czy przechodząc przez korytarz widziałeś jakieś odpowiednie miejsce?
- Na tym piętrze nadziałem się tylko na zespół laborantów. Jednak niżej, na parterze za portiernią, wydaje mi się, iż jest kilka pomieszczeń gospodarczych. Może tam nikogo nie ma i będziemy mogli porozmawiać – kontynuowali już na korytarzu. – Bardzo się cieszę, że nic ci nie jest – trzymał jej dłoń w ręku. - Chociaż powiedzieć „nic”, to trochę dwuznaczne w naszej sytuacji.
 

Ostatnio edytowane przez Kelly : 09-06-2008 o 21:33.
Kelly jest offline  
Stary 13-06-2008, 19:34   #8
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Zbiegli schodami wciąż trzymając się za ręce. Na parterze minęli portiernie i wślizgnęli się do strefy oznaczonej czerwoną tabliczką : „Wstęp tylko dla personelu szpitala”. Pierwsze drzwi na jakie natrafili były uchylone a we wnętrzu pomieszczenia dostrzegli rząd topornych przemysłowych pralek. Każda z nich była uruchomiona a za ich przeszklonymi okrągłymi drzwiczkami w kaskadzie piany kotłowała się szpitalna pościel. Towarzyszył temu drażniący hałas, co wykluczało mówienie szeptem. Mimo to weszli do środka i zamknęli za sobą drzwi. Mogli mieć jedynie nadzieję, że nikt nie odszuka ich zbyt szybko. Potrzebowali chwili dla siebie. Tak wiele musieli teraz omówić, spróbować wszystko jakoś wyjaśnić i poskładać do kupy.


- Chyba nie wspominałeś o niczym, co mogłoby wskazywać na naszą prawdziwą tożsamość? - zaczęła niepewnie.

- Za kogo mnie uważasz Amber? Jasne, ze nie - spojrzał na nią wymownie, łagodząc surowy wyraz twarzy wesołym mrugnięciem. – Sądzą, że to szok i amnezja. I najlepiej zrobimy trzymając się tej wersji. Bądź spokojna. Nikt niczego nie podejrzewa. Zresztą, skąd mieliby wpaść na genialny pomysł, że ta para dzieciaków to tak naprawdę podstarzali agenci NSA? – wyczuła w jego głosie znajomą nutę sarkazmu. Ale zaraz się pohamował. – Wybacz, proszę. Wiem, ze mam paskudny jęzor, ale słowo honoru, spróbuje na drugi raz ugryźć się w niego, zanim powiem coś, co mogłoby Ciebie zranić. Tak czy siak, nie sądzę, żeby cos podejrzewali, bo i jak. Gdybyśmy otrzymali taką informację jakiś czas temu, sam wyśmiałbym osobę opowiadającą takie bzdury.

- Masz rację – przytaknęła i rozgorączkowana złapała się za skronie – Swoją drogą, myślisz, że te dzieciaki tkwią z kolei w naszych ciałach? To wydawałoby się logiczne.

- Bardzo możliwe. Ale identycznie możliwe, ze nie, bo któż to wie? Nasze ciała może zostały zniszczone podczas wybuchu, albo podczas tej ich ceremonii, może jednak gdzieś są całe, lecz bez tego, co czyni człowieka istotą ludzką. Nie wiem. Po prostu nie wiem – Powiedział bezradnie kłądąc dłoń na jej ramieniu. Jego wzrok zdradzał troskę i przejęcie. - Ale nie o tym chciałem najpierw rozmawiać. Sytuacja, w której się znaleźliśmy jest dość nietypowa... i chciałem po prostu wiedzieć czy wszystko jest w porządku? Martwię się o ciebie, skarbie. Jak sobie z tym wszystkim radzisz? - Typowe. Gdy w niej wszystko się gotowało on był spokojny i opanowany, jak pieprzony kwiat lotosu na niezmąconej tafli jeziora. Wkurzające, jak wszelka cholera. W tej chwili zazdrościła mu tej umiejętności jeszcze bardziej niż zazwyczaj.

- A jak ci się wydaje? - Pokręciła nerwowo głową. – Jeszcze nie zdążyłam się z tym wszystkim oswoić. Wciąż wydaje mi się, że to musi być jakiś senny koszmar a mnie pozostaje cierpliwie czekać, że się wreszcie obudzę...Wiesz, tak naprawdę to jestem też zwyczajnie wściekła. Mam wrażenie jakby ktoś ukradł mi coś bardzo cennego. Moje ciało, moją tożsamość, moje życie... - w jej oczach błysnęły łzy - I po jaką cholerę, ktoś nam to w ogóle robi?

- Nie wiem Amber, przypuszczam, że ci popaprańcy nie mieli do nas żadnych uraz. Ot po prostu trafiła się im dwójka, na której mogli wypróbować swoje ... swoje ... – zabrakło mu słowa. – No, wiesz. ale spróbujemy odnaleźć nasze ciała i jakoś to wszystko może odkręcimy. Musi pewnie istnieć jakiś sposób... – jego głos jednak nie dawał na to specjalnych nadziei. Używał tylu słów podkreślających niepewność tego wszystkiego. Wyczuwała, iż był zdezorientowany, jak ona, tylko chciał dodać jej wiary, ale ... tak, jakby znali się od wczoraj. Ciało miał inne, ale bezbłędnie rozpoznawała ten sam zagubiony wyraz twarzy, nerwowe ruchy rąk oraz uciekający wzrok, identyczne jak kiedyś.

Przez chwilę analizowała w głowie całą sytuację. Czy pozostanie w tym ciele na zawsze istotnie byłoby taką straszną perspektywą? Któż nie marzy by jeszcze raz przeżyć młodość? Co by tym razem zmieniła gdyby miała taką możliwość? Na pewno nie byłaby taka ambitna i odpowiedzialna jak za pierwszym razem. Młodzieńcze lata już raz przeleciały jej przez palce. Jej rodzice zawsze uczulali ją, że edukacja zapewni jej dobrą przyszłość. I jakie okazało się jej życie? Co jej zaoferowało? Stała się niewolnikiem rutyny, a jej praca, która wykonywała początkowo z takim entuzjazmem i poświęceniem, zaczęła dyktować jej warunki. Po woli zaciskała na jej szyi pętle jakby była psem łańcuchowym, który ma prawo oddalić się tylko na tyle na ile pozwala długość smyczy. Nigdy nie korzystała z uroków życia. Może teraz nadarzyła się ku temu okazja? Może to właśnie jej druga szansa, którą po prostu powinna wykorzystać nie zadając zbędnych pytań? Z zamyślenia wyrwał ją głos Vinca.

- Pogrzebałem trochę w sieci. Przelałem nasze prywatne oszczędności na nowe konto. Później podam ci niezbędne dane i hasła. Niebawem odnajdą rodziny tych dzieciaków i powiadomią ich o naszym odnalezieniu. Nie wiadomo co czeka nas po powrocie do... ich domów. Może niczego nam nie brakować ale równie dobrze może okazać się, że jesteśmy biedni jak myszy kościelne. To na razie jedna wielka niewiadoma.

- Dobrze, że o tym pomyślałeś Vince. Ja... Po prostu zasnęłam. Nie miałam do niczego głowy. Przepraszam - zawstydzona spuściła głowę.

- Nie obwiniaj się Amber. Ta sytuacja jest ... trudna dla nas obojga – pogładził ją po policzku. I nagle zaśmiał się. Zdziwiona usłyszała w jego głosie nutę powstrzymywanej histerii. – Trudna, trudna – powtarzał. – Ale słowa użyłem. Niech to ... Cholera. To nie jest trudne! To jest powalone, porąbane, tego po prostu nie ma!!! Nie ma!!! Nie ma!!! Nie ma ... – urwał nagle głęboko oddychając. – Przepraszam. Przepraszam. Wiem, ze ci ciężko. Chciałbym ... chciałbym pomóc. Mamy tylko siebie. Zachowuję się tymczasem, jak smarkacz. Uf, dobra – kontynuował już spokojniej. Znalazłem też artykuł na temat eksplozji. Nie mówiono nic o... naszej śmierci. Odnaleziono za to zwłoki Fishera. Niech go szlag! Pewnie pochowają gnoja z wszystkimi honorami...

- Spokojnie Vince. Nie to jest teraz istotne. Zastanówmy się nad jakimś planem działania. Zauważ, że teoretycznie nie istniejemy dla świata. Wciąż jesteśmy agentami ale kto u diabła nam w to uwierzy? Mamy pogodzić się z tym, że jesteśmy kimś zupełnie innym? Chodzić do szkoły, na imprezy, podszywać się pod te dzieciaki okłamując ich rodziny i znajomych? - Jej głos zdradzał panikę. Nadal nie potrafiła poradzić sobie z emocjami.

- Kochanie, dopóki nie wymyślimy nic sensownego, tak właśnie zrobimy – dodał rozkładając ręce. – Bowiem co nam zostało?. Po prostu wtopimy się w nowe środowisko. Jako agenci często tak robiliśmy więc mamy pewne doświadczenie. Motyw z amnezją wiele nam ułatwi. Nikt nie będzie od nas oczekiwał, że będziemy rozpoznawać miejsca czy ludzi. Damy się im poprowadzić za ręce, do czasu aż sami rozeznamy się kim tak naprawdę jesteśmy – zająknął się – to znaczy, kim teoretycznie powinniśmy być ... dobra – nagle zmienił temat. – Mam stracha, jak cholera, ale musimy to przetrzymać, po prostu musimy.

Przywykła do stresowych sytuacji ale to co się teraz działo przerosło wszelkie wyobrażalne kategorie. Traciła kontrolę nad swoim życiem i to chyba przerażało ją nawet bardziej niż pistolet przystawiony do skroni. Poczuła mdłości i zakręciło jej się w głowie. Zachwiała się lekko, lecz Vince natychmiast ją podtrzymał i znów spojrzał na nią z przejęciem. Przytuliła się do niego instynktownie i objęła ciasno rękami. Ten gest jednak wydał jej się jakoś wyjątkowo nie na miejscu. Spojrzała w jego oczy, obce oczy, i poczuła się dziwnie skrępowana. Za to ich bliskość wywarła na Vincie z goła odmienne doznania. Na jego ustach zatańczył łobuzerski uśmieszek, który, musiała przyznać, dodawał jego nowej twarzy wiele uroku. Odgarnął z jej czoła kosmyk jasnych włosów i delikatnie pocałował. Przez moment przywarła do niego ciasno i poddała się pieszczocie. Lecz wtedy nawiedziła ją znów ta niepokojąca myśl. Może pierwotna właścicielka tego ciała nie życzyłaby sobie, by Amber tak swobodnie z niego korzystała? Wciąż traktowała tą powłokę jako coś, co czasowo zostało jej wypożyczone a umowa nie zakładała raczej nadużyć tego typu. Przecież będzie musiała ją niebawem zwrócić, najlepiej, wydawałoby się, w stanie nienaruszonym.

Oparła dłonie na piersi Vinca i gwałtownie odsunęła go od siebie. Spojrzał na nią zaskoczony i lekko zdezorientowany.

- Chyba to nie najlepszy pomysł... - zaczęła ale urwała w pół zdania. Nie potrafiła przytoczyć racjonalnego argumentu, dlaczego powinni chwilowo zrezygnować z manifestowania własnego związku. Zresztą, co zabawne, związku, o którego nieuchronnym końcu była jeszcze do wczoraj solennie przekonana.

- O co ci znowu chodzi? - Warknął zirytowany i zmierzwił dłonią gęste ciemne włosy zdradzając poirytowanie, ale już po chwili walnął się w usta patrząc przepraszająco..

Amber zacisnęła mocno szczękę i zaczerpnęła głęboki oddech. Często tak robiła w przypływie gniewu. Chyba jednak nic się nie zmieniło. Wciąż byli małżeństwem ze zbyt długim stażem, które ma tendencję do szybkiego przeobrażania wszystkiego w kłótnię. Przybrała wojowniczą miną i gniewnie tupnęła nogą. A później pośpiesznie rozpięła kilka guzików swojej przydziałowej szpitalnej koszuli i rozchyliła dekolt ukazując dwie jędrne, dziewczęce piersi.

- O to mi chodzi Vince! - krzyknęła – To nie jest moje ciało! Nie rozumiem go i nie do końca akceptuję! Jak możesz z taką łatwością je dotykać i nie myśleć o tym, że tak po prostu nie wolno! Podoba ci się to co widzisz? Pozwól więc, że cię oświecę! Podoba ci się obca kobieta! Bo to – spojrzała znów na swoje nowe krągłości – nie jest do cholery twoja żona!

W tym momencie drzwi skrzypnęły a w progu stanęła niemłoda już kobieta w lekarskim kitlu. Otworzyła ze zdziwieniem usta obserwując Amber i osłupiałego Vinca gapiącego się wciąż na jej obnażony biust. Chłopak złapał pośpiesznie jakąś leżącą na podłodze rurkę i tak uzbrojony wyskoczył przed Amber osłaniając ją przed potencjalnym napastnikiem. Widząc jednak panią doktor po woli opuścił improwizowaną broń i schował ją za plecami.

Amber gwałtownie poprawiła koszulę i zażenowana odwróciła wzrok. Na jej twarz wypełzł zdradziecki rumieniec ujawniając jak bardzo się zawstydziła. Dwóch dzieciaków przyłapanych w pralni w takiej dwuznacznej sytuacji. I do czego jeszcze doszło? Jest w tym ciele zaledwie od kilku godzin, a już zaczynała zachowywać się jak nastolatka. Czerwieni się z byle powodu. Szlag.

- Tutaj się ukrywacie – zaczęła kobieta i poprawiła okulary w grubych rogowych oprawkach bacznie im się przyglądając – cały szpital was szuka moi drodzy. Oddalanie się bez pozwolenia było skrajnie nieodpowiedzialne. - Podeszła bliżej i ściągnęła usta w wąską kreskę. - Jestem Cecilia Cole, psychiatra. Zlecono mi przeprowadzić z wami rozmowę. Może więc udacie się ze mną do mojego gabinetu?
 

Ostatnio edytowane przez liliel : 13-06-2008 o 19:43.
liliel jest offline  
Stary 16-06-2008, 21:13   #9
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Widać było, ze pani psycholog, czy psychiatra nie za bardzo wie, jak się znaleźć w sytuacji. Vince też nie wiedział i cholernie obawiał się, że Amber również. Siedziała ze spuszczoną głową gryząc wargi, a psycholog nie zaczynała jeszcze bardziej pogarszając sprawę oraz przedłużając milczenie. Wreszcie zaczęła, ale po kwadransie bezsensownego gadulstwa Vince nie wytrzymał
- Pani doktor, przepraszam, czy możemy uznać, że mamy to już za sobą? – Zapytał się dość obcesowo nie troszcząc się bynajmniej o dobre samopoczucie stojącej przed nimi doktorki.
- Chłopcze, chyba nie rozumiesz sytuacji ...
- Niewątpliwie, pani doktor, nie rozumiem, bo nie mam pojęcia, czy nawet mam rodzinę i jak się nazywam. Ona także nie, ale wiem jedno, ze kiedy się obudziłem tam ... wtedy, tylko ta dziewczyna była przy mnie.
- Rozumiem, ze przeszliście bardzo ciężkie chwile, ale właśnie dlatego ja jestem tutaj.
- Jasne. Wie pani: „Po pierwsze nie szkodzić”. Tymczasem pani po prostu teraz nas dobija. Proszę dać nam spokój, czy to tak dużo?
- Nie, jeżeli tego naprawdę potrzebujecie, ale żeby o tym wiedzieć musimy jednak porozmawiać, nie uważasz?
- Dlatego właśnie porozmawialiśmy, teraz zaś może sobie pani odpuścić?
- Młody człowieku – powiedziała dobitnie. – Po pierwsze nie mogę, bo jestem lekarzem, który ma wam pomóc, nawet jeżeli nie chcecie tej pomocy przyjąć. Po wtóre nie chcę, bo interesuje mnie ten przypadek, jako lekarza, a więc podwójnie nie mogę. Bądź więc łaskaw się zamknąć i mówić tylko wtedy, gdy cię poproszę. I za siebie, nie za koleżankę. Zrozumiałeś?
- Pani doktor, jako pacjent chcę, żeby sobie pani odpuściła, pani zaś być może jest zaciekawiona przypadkiem, ale nie jesteśmy bynajmniej zainteresowani rolą królików doświadczalnych w pani pracy. Chcemy po prostu odpocząć i sobie pójść, potem zaś jak najszybciej wyjść ze szpitala. Jesteśmy wdzięczni wszystkim lekarzom, w tym od biedy nawet pani, ale niezwykle byśmy byli wdzięczni, gdyby pani zrozumiała, że najlepiej nam pani pomoże dając nam jakiś czas na oswojenie się z sytuacją. Wtedy ...

To przypominało rozmowę ślepego z głuchym. Vince brał na siebie cały ogień, żeby odczepiła się od żony. Przez jakiś czas nawet mu się udawało robiąc z siebie tego złego, którego za wszelką cenę należy poskromić. W myślach jednak przeklinał doktorkę, która wpieprzyła się w tak delikatnym momencie.

- Kurwa! Kurwa! I jeszcze raz kurwa! Teraz Amber siedzi, jak przybita i co ja do cholery mam robić? – Pytał sam siebie. Jego małżonka rzeczywiście po całej scenie w pralni wyglądała jak obraz totalnego przygnębienia. Vince tylko wyczuwał, jak wielka burza musi mieć miejsce w sercu dziewczyny. Siedziała ze spuszczoną głową nie odpowiadając na pytania lekarki, albo rzucając monosylabami. Nie zareagowała nawet na jej groźbę, ze powiadomi o tym, co zastała w łaźni ich rodziny, ale zobaczył, że zarumienione policzki dziewczyny nagle zbladły. Wściekły chciał zerwać się i ... i nie wiedział co, ale nagle poczuł jej dłoń zaciskającą się na jego ręce. Twarz Amber wydawała się teraz spokojna, jak pustynia lodowa, i równie, jak ona, zimna. Jego żona czasem potrafiła wpaść niemal w histerię, ale równie szybko umiała się z tego stanu podnieść. Była zmienna, niczym diwa ze słynnego libretta Verdiego „La donna e mobile.” On miał spokojniejszy oraz bardziej zrównoważony charakter. Zmienili się w nastolatków! Ona cały czas gryzła się z sobą, zastanawiała nad moralnością całej sytuacji, a on przyjął to ot tak ... po prostu ... przynajmniej w porównaniu z nią. Tak, jak i stosunki między nimi. Dla niego nie zmieniło się nic. Nowa Amber była dalej Amber, a jej nowe piersi, chociaż troszkę mniejsze niż poprzednie, dalej należały do niej; nie do jakiejś dziewczyny, której nie znał, tylko właśnie tylko i wyłącznie do jego żony, chociaż nie miały owego ulubionego pieprzyka. Koniec.

Ciało było jak ubranie. Może nie do końca, ale tak starał się bronić przed tym wszystkim, co się zdarzyło. Po prostu zaakceptował sytuację, bo po cholernej prawdzie, nie miał zielonego pojęcia, co zrobić? Przecież te dzieciaki ... te dzieciaki, o których mówiła jego żona ... no właśnie ... przecież to do cholery nie sci-fi. Oglądał kiedyś taki film, kiedy ojciec zamienił się z synem na umysły, a potem powrócili znowu do swoich ciał. Ale to był film! Teraz mieli rzeczywistość, w którą też nie uwierzyłby, ale która wrzuciła ich w ciała nastolatków. Nie wierzył w powrotną zamianę, choć ... może inaczej ... po prostu nie chciał na ten temat myśleć, bo obawiał się o własne zdrowie psychiczne.

Jednak teraz bardziej obawiał się o Amber. W sumie, to nawet wdzięczny był pani psycholog, że wkurzyła jego żonę. Amber wściekła to Amber, którą nawet tygrys omijałby z daleka. Co więcej, ona dopiero w pełni wkurzona była najzimniejszym, najlogiczniejszym draniem, jakiego znał. Popatrzył z boku na jej twarz. Młodzieńcza, inna ... wała! Inna? Cholera, na ten jeden pieprzony moment, to była twarz identyczna! Co z tego, ze nie ten sam wygląd? Ale identyczne ściągnięcie brwi, drgnięcie ust, wreszcie, nie był w stanie powiedzieć co, ale to razem tworzyło oblicze, które bezsprzecznie należało do jego żony i absolutnie nikogo innego.

- Pani doktor Cole – jej chłodny głos zmieniłby w lodowiec jezioro, gdyby jakieś było w pobliżu, - dziękujemy za pomoc, ale jak pani widzi, tylko pogarsza pani stan psychiczny swoich pacjentów.
Lekarka podniosła rękę, jakby w geście przerwania jej, ale Amber nie pozwoliła wejść sobie w słowo.
- Proszę dać mi się wypowiedzieć. Skoro tak długo chciała pani uzyskać ode mnie, jakieś słowo, to rozumiem, ze nie po to, żeby mi zaraz przerywać. Proszę zauważyć łaskawie, ze jest pani tutaj, żeby nam udzielić pomocy. Nie jestem psychologiem, ale nie trzeba nim być, żeby zauważyć, że doprowadziła pani wyłącznie do kłótni z nami. Nie oczekujemy tego typu pomocy, a już na pewno mamy prawo z niej zrezygnować, jeżeli jej nie chcemy. Zna pani przepisy American Psychological Association? Zapewne tak. Więc wie pani, o czym mówię. Nie licząc łamania swobód zapewnionych Konstytucją oraz amerykańskim prawem. Tak więc, do widzenia, mam nadzieję przy jakiejś bardziej miłej okazji i mam nadzieję, że zdoła pani namówić do pomocy kilku innych pacjentów, którzy zgodzą się udostępnić swoje przeżycia do pani pracy. Żegnam.

Wyszła, a chłopak ruszył za nią zostawiając lekko zszokowaną psychiatrę. Przez chwilę przemierzali korytarz w milczeniu.
- Musimy iść. Kolacja zaraz. Nie odprowadzaj mnie. Nie teraz, proszę. Muszę się zastanowić w samotności nad tym wszystkim – dodała.
- Tutaj, samotność? – Vince aż uśmiechnął się. – Beze mnie? – Nagle domyślił się.
- Wybacz, ale pomyśl, to na pocieszenie, że samotność jest zawsze bez ciebie. Nawet, gdybyś nie był moim mężem, to jesteśmy sami wobec całego świata. Wiemy o tym obydwoje, prawda? Jest straszny syf – uśmiechnęła się lekko kręcąc głową. - No, dobrze, lecę już, do jutra – przez chwilę zawahała się, czy go nie pocałować na do widzenia, ale zrezygnowała. Tylko kiwnęła ręką.
- Dzięki za pocieszenie – chłopak nie wiedział, czy się skrzywić, czy uśmiechnąć, wreszcie wyszło mu coś pośredniego, co absolutnie nie pozwalało sądzić, co naprawdę myśli. – Ale jak chcesz, ja także mam słowo pocieszenia.
- Tak? – Odchodząca już Amber zatrzymała się.
- Pomyśl, że mogło być gorzej.
- Niby jak?
- No, ja mogłem zostać tobą, a ty mną.
Przez chwilę, aż wstrzymała oddech, potem parsknęła śmiechem. Na krótko, bo przygryzła lekko wargi chcąc się powstrzymać.
- Cholera, Vince, masz rację.
Przez mikrosekundę poczuł jej wargi muskające jego policzek:
- Ogól się rano – doszedł go głos znikającej dziewczyny. – Wiesz, że nigdy nie lubiłam, jak zapominałeś, bo bardzo drapie przy całowaniu.

Lekarz nawet nie krzyczał specjalnie. Dr Kanes chciał powiedzieć kilka mocniejszych słów, ale zrezygnował widząc, ze Vince jest uprzejmy, ale go po prostu nie słucha. Nawet nie jadł kolacji mimo, że kurczak pachniał nadzwyczaj apetycznie. Położył się i myślał, pewnie tak samo, jak ona. Co z nimi? Jak teraz się odnaleźć? Jak nie zatracić tego, co ich kiedyś łączyło? I jak jej udowodnić, iż te niezwykle kształtne piersi, które obnażyła w pralni są piękne i atrakcyjne dla niego przede wszystkim dlatego, że stanowią jej ciało, że należą do niej. Kiedy zasypiał twarz starej Amber i nowej mieszały się, splatały, łączyły, rozdzielały. Wreszcie zasnął.

Rano jakieś śniadanie, golenie jednorazówką, krótka rozmowa z doktorem i wreszcie:
- Proszę, udaj się ze mną do sekretariatu. Tak, jak wspominałem, przedstawiciele policji chcą z wami porozmawiać. Wprawdzie wyjaśniałem, ze obydwoje macie amnezję, ale rozumiem, to ich obowiązek. Zadadzą kilka pytań i będą mieli dla ciebie niespodziankę.
- A co z moją żo ... – ugryzł się w język na końcówce „”. – No, z moją koleżanką, którą także więziono w elewatorze?
- Jest obecnie na spotkani piętro niżej. Potem pan inspektor zechce się spotkać z tobą, porozmawiać, zadać kilka pytań. Wreszcie przekazać tobie kilka istotnych informacji.
- Chodźmy więc – wiedział, że musi z nimi porozmawiać. Takie były procedury, lecz liczył też na to, ze dowie się czegoś o sobie, tym nowym sobie, którym teraz był.
- Chodźmy, czas nagli. Wasze badania nie potwierdziły żadnego niebezpieczeństwa dla organizmów. Dlatego nie mamy powodu, żeby was tutaj trzymać. Rzecz jasna, będziecie przez czas jakiś pod szczególna opieką z zaleceniem, żebyście się zgłaszali do lekarza, gdyby wystąpiła jakakolwiek nietypowa reakcja organizmu. Mam na myśli dosłownie cokolwiek. Coś, co normalnie możnaby zlekceważyć, jednakże przy was wolałbym być ostrożny.
- Off course, doktorze. Naprawdę rozumiem. Jeśli musimy tam iść, idźmy I tyle. Rozumiem, ze po takim wydarzeniu władze muszą zbadać wszystko i tyle, tym bardziej, ze jak czytałem w newsach internetowych, nie wszystkich odnaleziono.
- Internet rzeczywiście podał prawdę. Ponoć. Rzeczywiście mają nadzieję, ze może przypomnicie sobie coś, co pomoże im w poszukiwaniach reszty.
- Może, ale bardzo wątpię.
- Tak też powiedziałem inspektorowi - jak widać dr Jones realistycznie podchodził do ich chęci współpracy. Może zresztą rozmawiał już z panią doktor Cole. Jeżeli jednak tak, nie zdradzał się z tym. Przeniósł zresztą temat na wyniki badań. Chłopak pytał o swoje, ale i te Amber, jednak lekarz poza ogólnym stwierdzeniem, ze jest pozytywnie, nie powiedział zbyt wiele na ten, dla niego, szalenie istotny temat.

Rozmawiając szli do gabinetu piętro niżej.
 

Ostatnio edytowane przez Kelly : 16-06-2008 o 21:18.
Kelly jest offline  
Stary 24-06-2008, 19:42   #10
 
liliel's Avatar
 
Reputacja: 1 liliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputacjęliliel ma wspaniałą reputację
Nazajutrz z samego rana odwiedził ją policjant, który przedstawił się jako detektyw Morgan. Mężczyzna w średnim wieku o smagłej cerze i wielkich niebieskich oczach, którego w normalnych okolicznościach uznałaby za nieprzyzwoicie atrakcyjnego. Ale okoliczności nie były normalne. Mimo to Amber zerkała na niego zalotnie i kokieteryjnie trzepotała rzęsami.

Dlaczego to robisz ty niemoralna kobieto, wstydu nie masz? - zaśmiała się do siebie w duchu – Przecież jesteś mężatką. Na dodatek on uważa, że jesteś od niego dwadzieścia lat młodsza.
Nie miała nic złego na myśli ale ta nowa sytuacja dziwnie ją ośmieliła. Chciała po prostu wypróbować na ile wdzięki tego młodzieńczego ciała działają na mężczyzn. Bardziej z ciekawości i przekory niż z rzeczywistym zamiarem poderwania go. Gdzieś podświadomie wiedziała przecież, że należy do Vinca. Ale czy Vince nadal należał do niej? W zasadzie już od dawna przestało ich cokolwiek łączyć. Może powinni teraz zacząć od nowa oddzielnie? Nie popełniać tego samego błędu co dwadzieścia lat temu decydując się na małżeństwo. Teraz przecież mają już pewność, że im nie wyjdzie. Czy logicznym byłoby więc pakować się od nowa do tej samej brudnej i zamulonej rzeki?

Detektyw wyglądał na zaskoczonego. Nic dziwnego, przecież uwodziła go właśnie nieletnia. Mówił jednak rzeczowo, beznamiętnym głosem i notował czasem coś w swoim oprawionym w skórę notesie. Stuprocentowy profesjonalista – zdążyła pomyśleć lecz wtedy jego wzrok przez krótką chwilę prześlizgnął się po jej dekolcie i długich zgrabnych nogach, które były doskonale wyeksponowane w przykusej szpitalnej koszuli. Uśmiechnęła się do siebie z triumfem.

Kiedy jednak zaczął przemowę porzuciła momentalnie błahe myśli i chłonęła intensywnie każde jego słowo. Poczuła w żołądku skurcz oczekiwania.
Dowiedzieliśmy się kim jesteś - zerknął na swój notes szukając w nim dokładnych informacji – Jessica Carter. Lat siedemnaście. Ojciec – John Carter. Chirurg plastyczny. Matka – Ashley Carter-Wellington. Po rozwodzie z twoim ojcem wyjechała do Europy gdzie ponownie wyszła za mąż i założyła drugą rodzinę. Rodzeństwo... – przewrócił stronę i czytał dalej – młodszy brat David.

Patrzyła na niego nerwowo próbując jakoś zaakceptować te nowe rewelacje. Głośno przełknęła ślinę i zaczerpnęła głęboki oddech.
- Naprawdę zupełnie nic z tego nie pamiętasz? - kontynuował.
Pokręciła przecząco głową i spuściła wzrok.
- Odszukaliśmy was w bazie danych osób zaginionych. Wasze zniknięcie odnotowano dwa tygodnie temu. Wasze oraz ośmiorgu innych uczniów elitarnego liceum z Los Angeles. Pozostała szóstka prawdopodobnie zginęła podczas pożaru fabryki. Nie znane są dokładne okoliczności zaginięcia. Brak także podejrzanych. Mieliśmy nadzieję, że wy rzucicie jakieś światło na tą sprawę.
- Obawiam się, że nie potrafię panu pomóc. - odparła zmieszana.
Mimo to policjant zadał jej wszystkie pytania ze swojej niekrótkiej listy. Nie udzieliła mu żadnej odpowiedzi, z wyjątkiem zdania relacji z tych kilku godzin w elewatorze i akcji ratunkowej. Detektyw Morgan zostawił jej swoją wizytówkę i grzecznie podziękował za rozmowę oraz zaznaczył aby w najbliższym czasie nie opuszczała stanu Kalifornia. Oczywiście jak tylko coś sobie przypomni ma telefonować bez względu na porę dnia lub nocy.

Policjant skierował się w stronę drzwi ale przystanął jeszcze i podrapał się w gęstą czuprynę końcem ołówka.
- Aha. Twoja rodzina została już powiadomiona o twoim odnalezieniu. Czekają na zewnątrz. Zaraz ich do ciebie poproszę.
Serce Amber zaczęło kołatać w jakimś szalonym tempie. Poczuła, że traci grunt pod nogami. Już tutaj są? Jak ma się zachować, co im powiedzieć? Powinna była przygotować się na ten moment, obmyślić jakąś wiarygodną strategię! A teraz nie pozostało jej nic ponad czystą improwizację. Cała ta sytuacja przyprawiała ją o zawrót głowy. Czuła się jak oszust podszywający się pod kogoś innego, wykorzystujący perfidnie tragedię niewinnych ludzi.

Policjant opuścił salę. Po minucie do środka weszły nieśmiało dwie inne osoby. Dobrze zbudowany i opalony mężczyzna po czterdziestce oraz chłopak, na oko piętnastoletni, o jasnych włosach opadających luźno na raniona. Ubrany w wytarte jeansy i T-shirt z logo rockowej kapeli, o której Amber nigdy nie słyszała. Jej nowy „brat” miał wciąż dziecięcą buzię o delikatnych rysach, duże wydatne usta i jasnoniebieskie oczy. Takie same jakie Amber oglądała od niedawna w lustrze. Jej podobieństwo do „ojca” także było zauważalne, choć w mniejszym stopniu niż do nowego „brata”.

Gdy tylko przekroczyli próg ojciec wydał z siebie głośne westchnienie ulgi. Dopadł do niej w kilku susach i zaczął gorliwie przytulać ją do piersi.
- Kochanie, tak się martwiliśmy. Myślałem już, że nie... - przerwał i ze łzami w oczach zaczął gładzić ją po policzkach. - Mówili nam o amnezji, skarbie czy ty naprawdę... - głos uwiązł mu w gardle, nie potrafił dokończyć zdania.
- Tak proszę pana, przykro mi. Kompletnie pana nie pamiętam. – odparowała bez zastanowienia lecz zaraz ugryzła się w język widząc grymas paniki wymalowany na twarzy swojego nowego rodziciela.
- Boże – jęknął i zaraz znów zaczął ją tulić – Nie martw się Jess... wszystko sobie przypomnisz skarbie. - Starł pojedynczą łzę i wskazał na młodego chłopca – Jego pewnie też nie pamiętasz, co? To twój brat, Dave.
- Cześć Dave – uniosła dłoń w geście powitania i uśmiechnęła się niewyraźnie. Po chwili zdała sobie sprawę jak głupio musiało to zabrzmieć ale nic lepszego nie przyszło jej po prostu do głowy.
Chłopak prychnął lekceważąco i rzucił zirytowany:
- Amnezja? Jess...jesteś żałosna. Na pewno znowu odpieprzasz jakiś teatr. Zrobiłabyś wszystko aby tylko zwrócić na siebie uwagę, prawda? Tak jak wtedy gdy udawałaś, że skręciłaś kostkę na szkolnym meczu. Ale cel zrealizowałaś i poderwałaś w ten sposób Billa Tauba. Zresztą pasujecie do siebie. Śliczne puste główki i ...
- Przestań Dave – ryknął na niego pan Carter – Nie widzisz w jakiej sytuacji znalazła się twoja sistra? Mógłbyś okazać odrobinę zrozumienia do jasnej cholery. Przecież oni zostali porwani!
- Ale ty jesteś naiwny tato – David zniesmaczony odwrócił od niej wzrok – Pewnie zalała się w trupa na tej szkolnej wycieczce razem z pozostałymi członami ich kółka wzajemnej adoracji a teraz bawi ich, że rozpętali taką aferę!
- Wiesz co Dave! Jesteś niepoważny. Najlepiej będzie jeśli zaczekasz na nas w samochodzie. - pan Carter zrobił groźną minę a jego syn pokręcił tylko głową, wcisnął do uszu słuchawki i wyszedł głośno trzaskając za sobą drzwiami. Ojciec przeniósł wzrok z powrotem na Amber i współczująco poklepał ją po ramieniu:
- Przepraszam cię kochanie. Nie mam pojęcia co w niego wstąpiło. On...
- Nie szkodzi, naprawdę – Amber weszła mu w pół słowa.
Wyjaśniła się chociaż jedna sprawa – pomyślała. - Mój nowy brat nie pała do mnie nadmierną sympatią.
Na chwilę zapadła krępująca cisza a potem „tata” podał jej torbę z ubraniami i oznajmił, że zabiera ją wreszcie do domu, tam gdzie jej miejsce.
Moje miejsce? - pomyślała lekko spanikowana - Moje miejsce na pewno nie jest przy was, ale w tym momencie nie mam po prostu innego wyjścia jak z wami pójść panowie.

Przed opuszczeniem szpitala poprosiła jeszcze ojca aby podyktował jej numer telefonu do ich domu a później dopadła pielęgniarkę wychodzącą z sali na przeciwko i zaleciła jej oddać karteczkę Vince'owi. „To sprawa życia lub śmierci” - błagała kobietę i wcisnęła jej w dłoń kawałek papieru - „Proszę mu to dać i przekazać, że teraz mam tylko jego”.

Była przygnębiona i milcząca przez całą drogę. Zajęła miejsce obok kierowcy w czerwonym eleganckim kabriolecie marki BMW. David siedział z tyłu i nie zamienił z nimi już ani słowa. Amber mocno wcisnęła się w fotel w nadziei, że może w ten sposób zniknie im z oczu. Wiatr przyjemnie targał jej jasne włosy a słońce zmuszało by nieustannie mrużyła oczy. Ojciec gadał jak nakręcony. O pracy, o przebudowie kliniki, o tym, że matka mimo iż mieszka w Europie nadal ją kocha i codziennie wydzwaniała czy śledztwo w sprawie jej zaginięcia przynosi rezultaty. Mówiąc o matce robił się jednak spięty a jego śnieżnobiały uśmiech wyglądał jeszcze bardziej sztucznie niż zazwyczaj co pozwoliło jej z całą pewnością stwierdzić, że matka Jessici nie zadzwoniła pewnie ani razu i dzieci z poprzedniego małżeństwa niewiele ją obchodzą. Za to ojciec nadrabia nadgorliwością za obojga rodziców.

Po pół godzinie byli na miejscu. Samochód zatrzymał się na wysypanym żwirem podjeździe. Wysiadła pośpiesznie z wozu a jej oczom ukazała się ogromna śnieżnobiała willa z rozległym tarasem i dachem z czerwonej dachówki. Ojciec zerkał na nią zatroskanym wzrokiem, brat z kolei zupełnie ją ignorował. Wcisnął głębiej do uszu słuchawki iPoda, zgrabnym ruchem wyskoczył z samochodu i zniknął bez słowa za drzwiami posiadłości.
-Mogę się rozejrzeć? - zapytała zdezorientowana pana Cartera.
-Oczywiście Jess, przecież jesteś w domu skarbie – przytaknął i ujął jej dłoń gotowy by wszystko jej pokazać.
-Jeśli to nie sprawi ci przykrości chciałabym iść sama.
Dostrzegła kolejny grymas zawodu na jego przystojnej twarzy ale puścił jej rękę i odparł:
-Jak sobie życzysz skarbie. Gdybyś mnie potrzebowała będę w środku.

Obeszła dom szerokim łukiem. Z trzech stron okalał go zadbany ogród pełny egzotycznych kwiatów, drzew i idealnie przystrzyżonych krzewów. Od frontu natomiast rozciągał się bajeczny widok. Imponujących rozmiarów basen, rząd leżaków i niskich przeszklonych stoliczków. Woda błyszczała w słońcu lazurową barwą, kusiła bijącym od niej przyjemnym chłodem. Nieopodal basenu stał długi kontuar a za nim barek wypełniony przeróżnymi rodzajami alkoholi. Amber upewniwszy się, że nikt jej nie obserwuje zaserwowała sobie szklaneczkę whiskey. Musi odreagować. Ten dzień przyniósł stanowczo zbyt wiele wrażeń.

Niepewnym krokiem weszła wreszcie do domu. Jego wnętrze było niemniej imponujące. Marmurowe posadzki, jasne wełniane dywany, olejne obrazy i ekskluzywne meble. Amber przechadzała się po nim jak po muzeum bojąc się niemal czegokolwiek dotknąć. Wreszcie w kuchni natknęła się znów na ojca. Stał tyłem, oparty o kuchenny stół i przecierał dłońmi zmęczoną twarz. Wyglądał na zdruzgotanego i załamanego. Poczuła ukłucie żalu. Facet musiał czuć się fatalnie. Miał ku temu kila dobrych powodów.

Podeszła do niego i poklepała go po plecach. W tej chwili chciała jakoś dodać mu otuchy.
- Głowa do góry. Na pewno zacznę sobie wszystko przypominać i niebawem twoje życie wróci do normy... - zawahała się lecz w końcu wykrztusiła z siebie ciche – ...tato.
 
liliel jest offline  
 



Zasady Pisania Postów
Nie Możesz wysyłać nowe wątki
Nie Możesz wysyłać odpowiedzi
Nie Możesz wysyłać załączniki
Nie Możesz edytować swoje posty

vB code jest Wł.
UśmieszkiWł.
kod [IMG] jest Wł.
kod HTML jest Wył.
Trackbacks jest Wył.
PingbacksWł.
Refbacks are Wył.


Czasy w strefie GMT +2. Teraz jest 22:28.



Powered by: vBulletin Version 3.6.5
Copyright ©2000 - 2024, Jelsoft Enterprises Ltd.
Search Engine Optimization by vBSEO 3.1.0
Pozycjonowanie stron | polecanki
Free online flash Mario Bros -Mario games site

1 2 3 4 5 6 7 8 9 10 11 12 13 14 15 16 17 18 19 20 21 22 23 24 25 26 27 28 29 30 31 32 33 34 35 36 37 38 39 40 41 42 43 44 45 46 47 48 49 50 51 52 53 54 55 56 57 58 59 60 61 62 63 64 65 66 67 68 69 70 71 72 73 74 75 76 77 78 79 80 81 82 83 84 85 86 87 88 89 90 91 92 93 94 95 96 97 98 99 100 101 102 103 104 105 106 107 108 109 110 111 112 113 114 115 116 117 118 119 120 121 122 123 124 125 126 127 128 129 130 131 132 133 134 135 136 137 138 139 140 141 142 143 144 145 146 147 148 149 150 151 152 153 154 155 156 157 158 159 160 161 162 163 164 165 166 167 168 169 170 171 172