Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 30-05-2008, 15:28   #3
Kelly
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Niezbyt często mieli okazję pracować razem. Poprzednio taka okazja zdarzyła się 5 lat temu, gdy ścigali mafię narkotykową Laryssa Bo. Vince właściwie nawet już nie pamiętał, jak tamta sprawa się zakończyła, czy Laryss dostał wreszcie kulą między łopatki, czy łopatką między kule. Tak czy siak, po całej sprawie otrzymali urlop, który, zwyczajowo, spędzili w różnych miejscach.
- Zdaje się, że byłem idiotą - wyrwało mu się na głos.
Żona popatrzyła na niego niepewnie. Pytająco.
- Tak, idiotą. I niech cholera weźmie tą całą Agencję.

Był zmęczony. Jednakże jakiż to inny rodzaj zmęczenia, niż ten, który zwykle ogarniał go od kilkunastu lat, gdy wracał do domu. Nie spał cała noc. Czasem chwilkę drzemał, by znowu się zbudzić i rozważać, co tak naprawdę z nimi się stało, co tak naprawdę stało się z nim, bo nie miał złudzeń. W znacznej części to właśnie on odpowiadał za rozkład tego, co kiedyś stanowiło tak udany związek. A jednak! Zapomniał o tym, ze miłość to najpiękniejszy kwiat, który jednak należy pielęgnować, gdyż inaczej zwiędnie. Ludzie pobierają się po to, by ze sobą przebywać, a nie widzieć się kilka dni, czasem tygodni w roku i, ponieważ ich zadania były tajne, nawet nie znajdując tematów do rozmowy. Ale to go powoli zmieniało. Najpierw tęsknił za Amber. Kiedy leżał sam w jakimś obskurnym hoteliku chińskiego, czy japońskiego miasta wyobrażał sobie, ze jest przy nim, ze tuli go, całuje, obejmuje tak, jak tylko prawdziwie kochająca osoba potrafi zrobić, a jednocześnie, że także on samą swoja obecnością, uśmiechem i prostym wyznaniem miłości daje jej siłę. Wtedy zasypiał spokojny, marząc o swej jedynej ukochanej dziewczynie.

Później jednak zaczął się łapać na tym, że zapomina. Zasypiał zmęczony, znerwicowany, żyjący w ciągłym napięciu, niemal natychmiast. Żona się coraz rzadziej pojawiała w jego marzeniach zastępowana przez chłodna analizę sytuacji lub po prostu przez nic zakrapiane butelką dobrego whiskacza. Żeby to się stało nagle, to wiedziałby, jak z tym walczyć. To byłby w stanie się zmobilizować, ale podstępna siła rutyny polegała na stopniowym osłabianiu łączących małżeńskich więzi przez wiele, wiele lat. Gdy spostrzegł się, że nagle w ich domu znajdują się dwie obce sobie osoby, było już trudno coś z tym zrobić. Kilka nieudanych prób naprawienia sytuacji zakończyło się jedynie wielkimi awanturami, których tak naprawdę nie chcieli obydwoje. On stał przy ścianie i walił z rozpaczą pięścią zdzierając sobie nieraz skórę kostek, a ona cicho popłakiwała. Potem się wzajemnie przepraszali, klecąc jakoś związek i znowu rozjeżdżali się po świecie. Jeszcze później spostrzegli, ze to nic nie daje i kontrolowana obcość pozwala uniknąć kłótni i kolejnych zadrażnień. Przynajmniej czasami. Byli razem, siedzieli ze sobą nie, jak małżonkowie, ale koledzy, którzy muszą po prostu ze sobą jakoś wytrzymać. Tak działo się od lat, aż do poprzedniego dnia, kiedy nagle kilkanaście róż oraz trochę szampana zrobiło z nich to, czym naprawdę pragnęli być.

Prowadziła Amber. Prawdę mówiąc, była znacznie lepszym kierowcą od niego. Zresztą lubiła to robić w przeciwieństwie do niego. Ich służbowy Buick, solidny, twardy oraz paliwożerny, jak niemal wszystkie samochody amerykańskie został im przydzielony przez Agencję.



Własnego auta się nie dorobili i bynajmniej nie chodziło o pieniądze, tylko po co komu samochód, skoro korzystałoby się z niego tylko raz od wielkiego dzwonu? Przeważnie wypożyczali wozy tam, gdzie akurat rezydowali, a pod ich domem rezydował tylko wóz firmowy. Teraz właśnie nim jechali na akcję, natomiast szef prowadził swoją limuzynę z tyłu.

- Mam coś dla ciebie – wyciągnął jakąś kartkę podając żonie, kiedy stanęli na światłach. Tak, jak i on też była jakoś zamyślona.
- Cóż to takiego? – Zapytała, pozornie niezainteresowana, jakby wejście na teren służbowy przypomniało jej o standardowym chłodzie. Jednak napięta twarz oraz uciekające gdzieś w dal oczy wskazywały, ze tak naprawdę jest bardziej zdenerwowana niż zła, czy, co gorsza, obojętna. Że bardzo się czegoś obawia.
- Proszę, przeczytaj, to tylko kilka słów.
- Nie ... nie możemy po akcji, kiedy wrócimy do domu, znowu napijemy się szampana i wtedy, wtedy pokażesz mi ten papier?
- Możemy, pewnie, ze możemy, ale chciałbym, żebyś tylko rzuciła okiem, nic więcej. No, proszę, ty moja pięknowłosa ... – przez moment brakowało mu słowa, którym mógłby zakończyć, ale ona zrozumiała, co chciał wyrazić. Jakby machnęła ręka odrzucając komplement, jednakże również, jakby się uśmiechnęła zerkając.
- Vince, co ty? – Aż krzyknęła patrząc na mały, prosty kawałek papieru.
- Nie widzę innej rady. Chciałem ci dać to dzisiaj do przeczytania, ale któż wie, ile nam zajmie akcja.
- Ale przecież, czy tego naprawdę chcesz?
- Naprawdę, przemyślałem wszystko. Naprawdę. Dalej się tak już nie da. Czuję się zniszczony, wypalony, przybity. Szlag mnie bez przerwy trafia, lecz najgorsze jest to, co jeszcze spotyka ciebie. Nie można tak dalej. Nic się nie da zrobić, jeżeli to będzie ciągnięte. Przynajmniej jedno z nas musiało podjąć tą decyzję natychmiast. To nas, a przynajmniej mnie dusiło, trzymało, tłamsiło.
- Vince, to twoje, moje, nasze życie praktycznie. Jak będzie teraz, jak to sobie wyobrażasz? Dlaczego? Kiedy podjąłeś taką decyzję?
- Nie wiem, ale gorzej być nie może. Dlaczego? Sama wiesz. Inaczej oszalejemy. Pozagryzamy się niczym pies z kotem. Nie mogę tak dalej i nie chcę. Widzę także twoją twarz, nie, nie tą z dzisiaj, ale wiesz ... Nie naprawię tego wszystkiego, a nie poprawię inaczej, niż tylko tak. Może tylko robiąc to właśnie, dam ci choć trochę szczęścia i jakąś szansę na normalniejsze życie. Czyli muszę to zrobić, muszę to zmienić. Proszę, powiedz, co ty na to i czy mnie rozumiesz? Bo to dla naszego dobra, tak naprawdę. Tak myślę, tak sądzę. Inaczej się nie da. Może kiedyś było to możliwe, ale nie teraz. Gdybyśmy wcześniej inaczej zrobili, postępowali. Trzeba jakiegoś wstrząsu, inaczej powariujemy. Jeżeli ... jeżeli uznasz, że źle robię, że, wiesz co ... ja to podrę, ale nie widzę osobiście innego wyjścia – Vince mówił podniesionym głosem. Jego zwykła, metaliczna tonacja, która tak często ją odrzucała swoja bezosobowością gdzieś odpłynęła. Mówił z emocją, urywanym głosem, często przełykał ślinę. Przystawał, potem znów kontynuował. Tylko usta jeszcze były twarde, niemal nieruchome. Tak, zapomniał, co to znaczy się śmiać, swobodnie mówić i teraz, choć bardzo próbował, nie był w stanie tego zrobić nawet przed własną żoną. Mógł mieć tylko nadzieję, iż dostrzeże te jego kompletnie nieporadne próby oraz zrozumie decyzję.

Rozmawiali. Światła zielone się już dawno włączyły, a Amber, jakby sparaliżowana nie była w stanie nacisnąć nogą na gaz. Siedziała, patrzyła na pismo Vince’a skierowane do Agencji, gdzie dziękował za wieloletnie zatrudnienie oraz wypowiadał pracę.



Kompleks fabryczny leżał na skraju miasta. Kiedyś produkowano tu maszyny do szycia „Knaur&Hummer”, ale od wielu lat linie technologicznie przeniesiono do nowocześniejszych budynków w innym mieście. Od tego czasu wszystko powoli niszczało. Początkowo całego majątku pilnował stróż, ale wkrótce wszystko zostało pozostawione samopas. „Knaur&Hummer” sprzedała teren jakiemuś koncernowi z Malediwów, ten jednak został przejęty przez jakąś grupę kapitałową, która odstąpiła od zamiarów inwestycyjnych i postanowiła teren sprzedać. Takie postanowienie liczyło sobie już lat mniej więcej 40 i nie wyglądało, by sytuacja miała ulec zmianie przez następną czterdziestolatkę. Mury z cegły klinkierowej, wysokie kominy oraz brak ludzi nadawał temu miejscu charakterystyczny, ponury klimat. Wybite okna, wyłamane drzwi, porozrzucane śmieci, które były zbyt mało cenne, żeby być zabrane przez zbieraczy złomu czy odpadków - wszystko to walało się wokół.

Dwa samochody podjechały do tylnej bramy dawnego zakładu. Amber i Vince wysiedli z pierwszego, a szef, wysoki mężczyzna z siwymi, skierowanymi w dół wąsami, z drugiego pojazdu. Miał swoje lata, ale głos twardy. Ten mężczyzna, który ciągle, według plotek, miał przejść na emeryturę, wyśmiewał plotkarzy oraz sam uczestniczył w niebezpiecznych akcjach. Nie należał do szefów, którzy kryją się za plecami podwładnych. Psychicznie niszczył swoich podwładnych, był chamem oraz despotą. Sukinsynem, ale twardym sukinsynem. Tchórzostwa nikt nie mógł mu zarzucić. Przy tym wyglądał, niczym archetyp agenta w swoim prochowcu i kapeluszu charakterystycznym dla epoki prohibicji.

- Słuchajcie – wyjął z kabury pod płaszczem swojego ulubionego starego Lugera używanego jeszcze podczas II wojny. – Bez niepotrzebnego ryzyka, jak mówiłem. Teraz się co najwyżej nieco rozejrzymy. Kiedy przyjedzie wsparcie, przeszukamy dokładniej.
 
Kelly jest offline