Wyświetl Pojedyńczy Post
Stary 31-05-2008, 09:50   #5
Kelly
 
Kelly's Avatar
 
Reputacja: 1 Kelly ma wyłączoną reputację
Przypuszczał, że będzie się zwijał z bólu. Ale to wyglądało inaczej. Dostał kolbą w głowę. Może to tłumiło wszystkie inne odczucia, poza narastającą słabością? Może. Na szczęście. Owszem, zdawał sobie sprawę, co oznacza taki postrzał w brzuch. Kiepsko, bardzo kiepsko, jeżeli nie wyląduje szybko na chirurgicznym stole. Czy miał na to szansę? Któż to wie, któż zna szalone plany Fishera i tych ludzi? Czuł tylko żal patrząc na bitą i poniewieraną Amber, na rozpacz w jej oczach, kiedy próbowała się nad nim pochylić i została brutalnie uderzona przez strażnika. Bał się, że jej los może być gorszy niż jego. Do niego strzelili, a do niej? Co wymyślą? Bicie, gwałt, poniżenie, upodlenie, zniszczenie każdego grama własnej woli oraz ludzkiej godności? Wiedział, że jest silna, ale ci wariaci ... ci szaleńcy mogli wymyślić coś, czego nie wytrzymałaby żadna ludzka istota. Chciał ją obronić, ale nie mógł.
- Zawiodłem cię – myślał jakimś przebłyskiem świadomości. – Zawiodłem pod każdym względem.

Chciał coś szepnąć, pocieszyć, powiedzieć, że, mimo zimnego serca, jeden jego skrawek ciągle jest ciepły, że bije dla niej. Miał nadzieję wypowiadając pracę, że właśnie od tego kawałeczka ich dawnej miłości rozpali się ogień uczuć od nowa. Chciał jej to powiedzieć, wykrzyczeć, ale czuł się, jakby w ustach miał pełno nasączonej wodą waty. Nie mógł mówić, ale mógł patrzeć pragnąc oczyma oddać to, co powiedziałyby słowa.
- Szkoda, ze spieprzyłem jej życie – pomyślał. – zasługiwała na kogoś lepszego, kto by umiał o nią zadbać oraz dać jej więcej szczęścia.

Trudno mu było się skupić. Coś zalewało mu oczy. Chyba krew z rozbitej głowy. Pewnie zaraz ich stukną? Tylko po co, dlaczego? Nie wiedział. Powoli zresztą tracił przytomność. Glosy, w tym rozpaczliwy krzyk ukochanej Amber słyszał, jak przez mgłę.
- Co wy robicie, do cholery jasnej. Żywych chciałem, żywych.
Tak, albo podobnie mówił jakiś nowo przybyły mężczyzna, mocnym, rozkazującym głosem. Nie chwytał już całości wypowiedzi, tylko ich sens.
- Kretyni, nie po to natrudziliśmy się nad ich schwytaniem, żeby teraz zmarnować okazy.
- Jeszcze żyją – ktoś pośpieszył z wyjaśnieniem. Chyba nawet ich dawny szef. – Nawet ten ranny. Wprawdzie oberwał porządnie, ale jeszcze jakiś czas wytrzyma.
- Masz szczęście, Fisher. Gdyby im się coś stało, ty byś musiał zastąpić swoich kolegów. Chcesz być królikiem doświadczalnym? Pomyśl, Fisher, tylko pomyśl, jednakże nie myśl zbyt dużo, bowiem jesteś zbyt głupi.
- Ale żyją, panie. Wybacz moją nieostrożność oraz rzeczywistą głupotę. Wybacz, wybacz, przepraszam – nigdy wcześniej nie słyszał, żeby szef miał taki służalczy ton i starał się przypochlebić rozmówcy.
- Jak wszystko pójdzie dobrze, będziesz miał swój udział, ale lepiej uważaj.
- Panie – jakiś nowy głos. – Wszystko przygotowane do obrzędu.
- Dobra, dawajcie ich. Jeżeli wszystko pójdzie dobrze od razu powtórzymy rytuał raz jeszcze. Tym razem wrzucimy któregoś z naszych.
- Dzieciaków nam wprawdzie wystarczy, ale, wybacz, najszlachetniejszy panie, czy to rozsądne? Wszak księga dała wyraźnie do zrozumienia, że po każdej próbie trzeba odczekać co najmniej tydzień, że to straszliwie wyczerpujące. Lepiej więc byłoby, żebyś odczekał ...
Mówiący nie dokończył. Ten, którego zwali mistrzem podszedł do niego powoli z bojowym wyrazem twarzy i syknął przez zęby:

- Głupcze słabej wiary. Jak śmiesz wątpić w moją moc...
Przez chwilę wpatrywał się w tamtego intensywnie, hipnotyzująco. Jego oczy błysnęły w mroku niebezpiecznie, zupełnie jak u nocnego drapieżnika. Zapadła martwa cisza. Wydawało się już, że nic się nie wydarzy, kiedy Murzyn zaczął niespodziewanie drżeć na całym ciele rzucany opętańczymi konwulsjami. Jego twarz przeszył wyraz potwornego bólu, zacisnął mocniej szczęki a z nosa zaczęła sączyć się cienka strużka krwi. Wreszcie nadeszła kulminacja tego dziwnego mentalnego ataku. Mężczyzna wywrócił do góry oczy i zwalił się nieprzytomny na ziemię.

- Potraktujcie to jako przestrogę. Nie lubię gdy ktoś mi się sprzeciwia. Zabrać to ścierwo do elewatora. A teraz weźcie ich i za mną.

Coraz bardziej osłabiony czuł jeszcze, iż go niosą i kładą gdzieś przy Amber oraz, jak mu się wydawało, dwójki nastolatków, których umieszczono obok. Potem, jakby wszystko się rozmazało. Ciepło, jednakże nie bardzo gorąco, raczej coś, jak letni, rześki poranek, kiedy wstające słoneczko już ogrzewa ziemię swoimi delikatnymi promieniami. Mgła jeszcze, ciepły dotyk jej kochanej ręki, oraz droga. Jaka, gdzie? Nie znał odpowiedzi.

A potem coś się wydarzyło. Coś na tyle intensywnego, że nieoczekiwanie odzyskał przytomność. Podłoga zadrżała gwałtownie i nieopisany huk wdarł się znikąd wprost do wnętrza jego czaszki, niemal rozrywając mu bębenki. Z zewnątrz dobiegały go przeraźliwe krzyki. Szalone głośne wrzaski jakby ktoś był żywcem obdzierany ze skóry. Chyba coś się waliło, cały budynek drżał w posadach. Trzęsienie ziemi? Możliwe. Ale najpewniej jakiś wybuch. Kto wie, co ci szaleńcy robili?
- Amber – przeszył go strach o żonę. Był kompletnie zdezorientowany. Chciał się podnieść ale zdał sobie jedynie sprawę, że znów traci przytomność.

Świadomość wracała powoli. Najpierw mógł tylko myśleć, a i to przez jego umysł przewalały się bezsensowne widziadła, których nie potrafił zinterpretować. Nie wiedział, jak długo to trwało, kiedy nagle uzmysłowił sobie, iż skoro myśli, to może i potrafi się ruszać? Może potrafi widzieć, słyszeć, mówić? Palcem umiał ruszyć, ale ręką już nie. Ponadto wszystko było takie ciężkie, gęste, śmierdzące. Jakby chciało go specjalnie zdławić.

- Ugh! - Kaszlnął odruchowo. Ooo! To mu dodało pewności siebie i odwagi. Mógł kaszleć! Nie było więc tak źle. Był jednak słaby, bardzo słaby. Chciał podnieść powieki ciężkie niczym skała. Och, jakże trudno! Ledwo, ledwo, ale dał ostatecznie radę.
- Auu! – Zapiekły go otwarte właśnie oczy zaprószone jakimiś pyłem i kurzem. Ale jego źrenice widziały! To już była wielka sprawa. – Rana – przypomniał sobie nagle. Dziwne. Nie bolało go. Znaczy, czuł się słaby oraz poobijany, ale nie tak, jak normalnie powinien reagować człowiek po postrzale. Próbował wytrzeć ręką oczy. Wała! Dopiero teraz do niego dotarło, że był skrępowany. Dłonie związano mu od tyłu. To wykluczało raczej szpital, bo najpierw miał nadzieję, iż to halucynacje. Skoro bowiem rana go nie bolała, to miał przez chwilę nadzieję, że to jakaś lecznica, gdzie on oraz Amber zostali przewiezieni.

W miarę, jak ruszał głową strzepując kurz z twarzy, a łzy spłukiwały drobiny zalegające na powiekach, ukazywała mu się panorama. To był jakiś stary elewator. Leżał na dole zbiornika, obok rozwalonych, zmurszałych desek, kawałków metalowych części, rurek, które spadły z góry konstrukcji. To wszystko było zniszczone i pordzewiałe do tego stopnia, że gdzieniegdzie odpadły zewnętrzne części blachy i przez dziury zaglądało nieśmiało do środka pomarańczowe słońce. Oraz kurz, wszędzie wszechobecny rdzawy pył, który pokrywał ich ciała. Ich! Bowiem nagle uświadomił sobie, iż nie jest sam. Obok na podłodze znajdował się jakiś mężczyzna. Na piersi leżał mu kawałek rury. Dobre kilkadziesiąt kilo spadające z kilku metrów. Nie ruszał się, choć nie był związany. Przypuszczał, iż temu człowiekowi niespecjalnie można pomóc, bowiem koło ust nie unosiła się charakterystyczna para oddechu, która choćby najdelikatniej poruszała pyłkami kurzu.

Usłyszał cichy jęk. Kobiecy jęk. Dobiegł gdzieś z tyłu, zza pleców. Może ona ... skoro on tu jest? Może ona ... może to ona? Uczepił się tej myśli niczym szaleniec.
- Amber! Kochanie? – Dźwięk, który wyszedł z ust, jakby nie należał do niego. Ale czy to ważne? Przecież w takiej chwili chyba każde gardło może odmówić posłuszeństwa. Zapchane kurzem, suche jak pieprz raczej skrzeczało niż mówiło. Zresztą w uszach jeszcze mu dudniło z powodu niedawnej eksplozji. Słowo „jestem”, przytłumione, wykaszlane raczej niż wypowiedziane brzmiało jednak w jego uszach piękniej niż najcudowniejsza muzyka. Oczy łzawiły mu dalej, ale już nie tylko z kurzu, a z radości. Radości wielkiej jak ocean.

Był związany, słaby, ciało miał zgrabiałe, jakby przebywał bez ubrania na mrozie. Ale zacisnął zęby:
- O cholera, brzuch – ocknął się naraz. Jego brzuch nie należał do niego. Nie było na nim śladu krwi. – Co tu się dzieje? – Ciarki przechodzące po ciele dodały mu energii. Był też chyba jakiś niższy? Potem przyjdzie czas na zgłębienie tego fenomenu, pewnie jest jeszcze zamroczony i ... nie chciał rozważać tego dalej słysząc żonę, którą bał się, że już stracił.

Wierzgnął ciałem, przewracając się na bok, a ona ... leżała obok. Zasypana zwałem kurzu, desek i jakichś resztek papy, czy papieru, które zasłaniały głowę i część tułowia. Przez potwornie załzawione oczy widział dosłownie tylko zarys jej nóg, ale chciało mu się wrzeszczeć z radości. Nie mógł, wyschnięte na wiór gardło pozwalało co najwyżej skrzekliwie szeptać.
- Żyjesz, żyjesz – szeptał. – Bałem się, bałem, że Fisher tam cię załatwi.
- A ja o ciebie - spod papy dobiegł stłumiony głos. - Najważniejsze, że żyjemy. Ale jak twoja rana?
- Nie wiem, cholera, nie boli.
- To jeszcze o niczym nie świadczy. Widziałam jak do ciebie strzelił. Musimy szybko sprowadzić pomoc bo inaczej... - głos jej się urwał.
- Nie wiem jak to możliwe ale naprawdę wygląda, że jest dobrze. Może nie strzelił mi w brzuch tylko obok i kula tylko otarła skórę powodując krwawienie, lecz nic więcej. Nie wiem, naprawdę nie wiem. Nie wiem, po co byliśmy potrzebni tym świrom, ale wiem, że nigdy się tak nie bałem, jak wtedy, gdy zobaczyłem ... zobaczyłem, że ten Murzyn cię uderza i upadasz na podłogę. Myślałem ... myślałem ... że ... Jednak ty żyjesz, żyjesz, och, żyjesz – powtarzał to słowo płacząc. – Jesteś cała? - Pytając próbował się do niej doczołgać.
- Tak, chyba tak. Tylko mam związane z tyłu ręce. Wprawnie. Nie uda mi się uwolnić i przywalił mnie jakiś gruz, nic nie widzę. – dochodził go jej przytłumiony głos. Obcy, jakby mu nieznajomy.
- „Jakże można się od siebie oddalić, że nie zna się nawet szeptu tej najbardziej ukochanej osoby? Czy dzieli nas aż taka przepaść"? – Pytał w myślach sam siebie przekonany wcześniej, że jego żona ma nieco inny ton głosu. Zresztą, chyba ma takie same problemy z pyłem wdzierającym się do gardła, co on. Tak pewnie było, bo ona także kaszlała i kichnęła na przemian.
- Ten cholerny pył – próbował zażartować, - jakbyśmy byli w młynie. Pamiętasz, jak wtedy w Maryland u wujka Ebenezera.
- Nasza pierwsza wspólna podróż – dobiegł go niewyraźny przez kaszel głos. – Tak, weszliśmy na chwilę do jego młyna i twoja brązowa koszula nagle zbielała. Narzekałeś wtedy przez cały dzień, że drapie cię w gardle.
- Wcale nie cały – sprzeciwił się powoli przysuwając. – Tylko chwilkę. Poczekaj – odkaszlnął. – spróbuję to cholerstwo zwalić z ciebie.
- Masz wolne ręce?
- Nie, ale zęby owszem.

Minęło kilka chwil, gdy doczołgał się do niej. Miała spódniczkę, krótką.
- „Dziwne, przecież pojechała w spodniach, jak zwykle zresztą. Może ją przebrali? Może przebrali jego również, bo odnosił wrażenie, że on również miał inne spodnie oraz koszulę"? – Pomyślał. Cóż, zobaczy się później. Tymczasem chwycił zębami jakąś paczkę papierów, która leżała na niej.
- Uf! – Szarpnął ściągając ją z niej. A potem jeszcze jedną i kilka kawałków papy. Także deskę i kolejne kawałki. Było tego naprawdę sporo. Miał w ustach pełno paprochów, a że w suchym powietrzu nie potrafił zebrać śliny i wypluć, jego usta smakowały ciągle coś o zapachu starej, znoszonej skarpety.

Amber miała szczęście, że leżała przy ścianie i jakiejś drabince. Gdyby nie to, te wszystkie rzeczy, które się na nią zwaliły, mogłyby ją zabić. Tymczasem, przynajmniej niektóre deski oparły się o ścianę i drabinkę tworząc pod spodem coś w stylu schronienia, ciasnego oraz wypełnionego lżejszymi kawałkami, ale jako tako bezpiecznego. Udało mu się zdjąć kilka rzeczy z góry. Nagle jedna z desek drgnęła. Posypało się.
- Cała jesteś?
- Cała, kochanie, ja ... jak wrócimy to spróbujemy, prawda, od nowa. Tak, jak było kiedyś?
- Tak – zacharczał ściągając kolejną rzecz. Potem znowu. Nie patrzył na czas. Chwyta zębami kolejny kawałek i ostrożnie próbował odciągać. Potem chwile odpoczywał. Szeptał do niej, słuchał jej odpowiedzi. Rozmawiał moment póki wreszcie nie mógł brać się za następna porcję do odrzucenia. Odciągał ją i znowu.

Powoli ukazywały się kolejne kawałki ciała Amber. Rzeczywiście, była na pewno inaczej ubrana oraz wydawało mu się, że, coś tu nie pasuje. Ale co? Wszędzie tyle kurzu. Prawie nic nie widział. Wszystko zasypane i jeszcze te zwalone rzeczy. Był zmęczony. Bardzo, ale pracował widząc, że przynosi to efekty i stopniowo ukazuje się twarz Amber. Amber, już wolnej, już swobodnej, już, już tak bliskiej jemu. Przytulił się i chciał ja pocałować, Zbliżył twarz i nagle zobaczył oczy. Jej oczy, które teraz otwarte były doskonale widoczne jako jedyne czyste kawałki w pokrywającym jej buzię kurzu i brudzie. Oczy. Oczy ciekawe, przerażone, wpatrujące się niego kompletnie zaskoczone, niepewne. Oczy piękne, duże, lecz innego koloru niż te, należące do Amber. Właśnie w tych oczach zobaczył odbijające się, zapłakane swoje:
- Amber! Amber!. Dlaczego? Co się dzieje? Kim ty jesteś? – Wyszeptał nagle czując, jak nagle włosy stanęły mu na głowie dęba.
 
Kelly jest offline